Czarnoksiężnik (3)
Czarnoksiężnik (3, ostatnia)
– Gdzież się podział Zdenko, ów cudotwórca? Rad bym go zobaczyć – oznajmił jeden z biesiadników.
– Posłałem go z wyrokiem śmierci do Schaffenberga – odparł ponuro de Linavia.
– A któż to przekonał waszmości, że Schaffenberg tak ciężką winę ponosi? – przemówił znowu ten sam rycerz.
– Nikt inny, jeno sam Zdenko – odpowiedział Otto – który czarną swą magią zdradliwe uczynki Schaffenberga mi objawił. Zdenko obwinił górmistrza o występek najcięższy, lecz gdym wątpliwość mą wyraził, on spod kaftana swego zwierciadełko z górskiego kryształu wydobył i spojrzeć mi weń rozkazał. Jakże się wam zda, przyjaciele moi, cóżem w nim ujrzał?
– Dalejże, opowiadajcie dalej! – rozległy się głosy.
– W fotelu okutym błękitnym jedwabiem spoczywał biskup wrocławski, a tuż obok, z głową hardo wzniesioną, stał górmistrz Schaffenberg, kabzę swą napychając bryłami złota ciężkiego. „Spójrzcie, panie” – przemówił Zdenko – „oto zdrajca odbiera swe judaszowe srebrniki.” Potem Zdenko lusterkiem w powietrzu ruch uczynił był i rzekł: „A oto jeszcze insza scena!” Spojrzałem tedy, lecz wnet odwróciłem wzrok, zdjęty grozą i przerażeniem. Ujrzałem bowiem Edelstadt w dymiących zgliszczach, zamek mój w płomieniach i żołdaków biskupa, na czele z Schaffenbergiem, jak z furią do niego wpadają. „To wasza przyszłość, panie” – rzekł czarnoksiężnik – „niechaj te obrazy będą wam przestrogą.” Po czym zwierciadło za poły kaftana skrył i już ani słowa więcej nie wyrzekł.
– Usłyszawszy od was, mości rycerzu, te opowieści niesłychane, uznać przystoi – odezwał się jeden z biesiadników – iż czarnoksiężnik ów, za pilność swą i kunszt w czarnej magii, godzien jest najwyższego wynagrodzenia. Uczyńcie go górmistrzem, niechaj rządzi kopalniami Alt-Hackelsbergu, a zdrajcy Schaffenbergowi niechaj śmierć będzie wymierzona.
– Śmierć na szafocie! – zakrzyknęli biesiadnicy jednogłośnie.
Wtem rozwarły się podwoje i w komnacie pojawił się Zdenko. Z pokorą i należnym uszanowaniem skłonił się przed zgromadzonymi, których spojrzenia z podziwem spoczęły na potężnej sylwetce magika.
– Schaffenberg umknął – oznajmił dudniącym głosem. – Gdy z siepaczami w progi domostwa jego wtargnąłem, ani jego, ani dziewki już tam nie zastaliśmy.
– A niechaj go piekielne czeluści pochłoną! – zakrzyknął w gniewie Otto – podlec ten uda się zapewne przed oblicze biskupie i może na nas jeszcze nie lada zgubę sprowadzić!
– Nie frasujcie się, mości rycerzu, plany jego wniwecz obrócę, a zdrajcę wnet unieszkodliwię – odparł Zdenko z powagą.
– Niechaj tak się stanie, wiarę wam daję – rzekł de Linavia. – Od dzisiaj mianujecie się górmistrzem kopalń Alt-Hackelsbergu. Ruszajcie tedy i spełniajcie powinność swą z należną gorliwością.
* * *
Minął tydzień, jak mianowany górmistrzem Zdenko zarząd nad kopalniami Alt-Hackelsbergu sprawował. Gwarkowie przyjmowali i spełniali jego rozkazy kręcąc głową. Lecz jakże wielkie było ich zdumienie, gdy z obliczem przyjaznym zwołał ich wszystkich wieczorną porą po sobotniej szychcie do cechowni, ukazując im pokaźną liczbę błyszczących bryłek złota – urobek minionego tygodnia.
A potem, nie zwlekając dłużej, z pozyskanym złotem udał się na zamek. Otto de Linavia przyjął go nad wyraz przyjaźnie i gdy Zdenko wręczył mu złoty kruszec, wybuchnął niepomierną radością:
– Jesteście zuch, Zdenko, mąż z was prawy i cnotliwy, przeto przyjacielem zwać was będę. Urobek to ponad tysiąc złotych guldenów, co najśmielsze moje oczekiwania przechodzi – z triumfem w głosie radował się rycerz.
– Hm, hm, aliści to nie wszystko jeszcze, na co mnie stać – odparł Zdenko, a na oblicze jego wypłynął demoniczny uśmiech.
Otto wezwał na zamek druhów swych i kompanów od pucharu, sprawując wspaniałą ucztę, na którą zaprosił także Zdenka. Po niej zaś rozpoczęło się radosne biesiadowanie, a wino lało się strumieniami.
– Powiem wam w tajemnicy, zaklinając się na mój honor rycerski – rzekł do Zdenka Ernst de Linavia, pan na zamku Koberstein – że jeśli kunszt wasz trwanie mieć będzie, nie będzie nam już trzeba łupów szukać na ziemiach należących do biskupa. Wszelako o jedno was upraszam: zaspokójcie ciekawość moją i uczyńcie, ku uciesze naszej, jakową sztuczkę magiczną.
– Nie jest to wcale taki zły pomysł! – burknął Zdenko, a oczy jego rozbłysły niesamowitym blaskiem. – Spełnię życzenie waszmości!
– Dalejże zatem! Pokażcie czary wasze! – rozległo się z każdej strony.
Zdenko wstał niespiesznie od stołu i na wpół zamroczony winem podszedł do płonącego kominka, w którym trzaskał i skrzył się jasnoczerwony płomień rozżarzonych węgli.
Dobywszy z torby skórzanej, którą nieustannie na ramieniu swym nosił, tygiel gliniany, którym metale stapiać się zwykło, Zdenko nasypał doń proszku szaro-czarnego, po czym wsunął go między gorące węgle.
– Spojrzyjcie bacznie, jakoż się rzecz ta zaczyna – przemówił do rycerzy, co go wkoło otaczali – gdyż oto cud zobaczycie niepojęty, największy ze wszystkich, jakie oko człowiecze w tajemnym warsztacie natury kiedykolwiek ujrzało. Dawnymi czasy mędrcy Egiptu starożytnego szukali byli i odnaleźli nasienie tajemne, które potem przez najtęższe umysły pielęgnowane było, aby w czas słuszny rozkwitło blaskiem barw cudnych i niepojętych. Na oczach waszych stworzę oto zasadę świetlistą materii filozoficznej, wielkie magisterium – kamień mędrców, kamień filozofów!
Zdenko dmuchnął w tlący się żar tak, że poleciały iskry, a potem ciągnął dalej:
– A gdy już przyszykuję wam, szlachetni panowie, kamień filozoficzny, tedy mocą oną eliksiru potężnego przemieni się na waszych oczach gliniana grudka w czyste złoto. Lecz nie tylko to – albowiem cuda jeszcze większe się staną. Bo czyż nie zapragnęlibyście, aby kości wasze stare, zmurszałe, rozkwitły życiem i młodością, abyście dwieście, a może i trzysta lat przeżyli w ciele młodzieńca, patrząc, co też przyszłe pokolenia czeka, gdy tymczasem równolatków waszych kości w proch się obrócą i w ziemi zgniją? Takie to rzeczy cudowne uczynicie mocą kamienia mędrców, który ducha waszego z ziemią zwiąże więzami, co śmierci urągają, na czas długi, aż sami, wolą własną, po setkach lat wkroczyć w krainę wieczności zapragniecie.
Rycerze słuchali słów Zdenka w zdumieniu wielkim i podziwie niekłamanym. Wzrok pana zamku Edelstein jaśniał nieskrywaną radością. A sam czarnoksiężnik – brzydki i posępny, adept sztuk tajemnych – zdał mu się być aniołem z niebios zesłanym, co zstąpił na ziemię udręczoną, aby nad jego głową róg obfitości opróżnić, pełen niezmierzonych dóbr i szczęścia wiekuistego.
– Ach, jakież to szczęście niepomierne, jakim nas obdarzacie, szlachetny mężu! – wyjąkał de Linavia, ściskając serdecznie prawicę czarnoksiężnika.
A tymczasem w tyglu poczęło się wzburzenie wielkie. Syczące płomienie, niczym węże barw wszelakich, wzbijały się ku górze komina, a dym duszący, gęsty i ciężki, wypełnił komnatę, na co zebrani kaszleć poczęli głośno. Masa w tyglu spieniła się, przybierając barwę krwistej czerwieni, a ogniki lśniące w zieleni, błękicie i purpurze z trzaskiem i strzelaniem otoczyły kominek. Zdenko zaś, z oczyma utkwionymi w tyglu, baczył pilnie na przemiany materii, co w ogniu się topiła.

– Już wkrótce, panowie szlachetni, u celu staniem i cud się dokona – rzekł Zdenko. – Przystąpcie bliżej, rycerze dostojni, i podziwiajcie rzecz, jakiej oko ludzkie jeszcze nie widziało, a która w minucie nadchodzącej się wydarzy. Azaliż opuścić komnatę muszę na chwilę jedną, by poszukać materii wartościowej, którą mocą wypalonego właśnie kamienia wnet w złoto czyste przemienię.
Pan na zamku i jego goście podeszli do paleniska, podczas gdy Zdenko pędem opuścił komnatę, by wielkimi susami zbiec po kamiennych schodach na dziedziniec.
A wtedy wnętrze zamczyska zadygotało od łoskotu przeraźliwego, potężne ściany zatrzęsły się aż do samych fundamentów, a odłamki rozbitych szyb runęły w dół na dziedziniec. Z pobladłymi od przestrachu licami na podwórze wpadać poczęli słudzy i żołnierze.
– Ratujcie życie swe przed niechybną śmiercią, uciekajcie chyżo, bo sam czart wziął twierdzę w swe posiadanie! – zawołał Zdenko do załogi zamku.
W mgnieniu oka rozwarła się brama, most zwodzony z łoskotem runął na ziemię, a mieszkańcy zamku, niczym dzikie zastępy ścigane przed czartowskie moce, pomknęli z pośpiechem po stromym zboczu wprost ku grodowi Edelstadt.
Gdy ledwo przebrzmiały kroki uciekających w zapadającym mroku ludzi, pośród drzew okalających zamek dał się słyszeć odgłos oręża, zaś orszak postaci na kształt zjaw począł spiesznie ku zamczysku nadciągać.
– Ha, ha, to wy, Zdenko, plan wasz udał się wyśmienicie! – zawołała jedna z postaci. – Pan nasz, biskup wrocławski, za zasługi wasze nagrody wam nie poskąpi!
Żołnierze biskupa, na czele z dowódcą Emerichem, wtargnęli na dziedziniec zamku.
– Chodźcie do środka, dowódco, popatrzcie sami, co też moje piekielne sztuczki rycerzom zgotowały.
Zapaliwszy pochodnie żołdacy biskupa na czele ze Zdenkiem i Emerichem wpadli do wnętrza zamku. A gdy przekroczyli progi komnaty, z której jeszcze przed chwilą niosły się radosne odgłosy biesiadowania, do uszu ich dotarły mrożące krew w żyłach żałosne jęki.
Ich oczom ukazał się zaś widok zatrważający. Po całej komnacie rozsiane były rozczłonkowane ciała rycerzy, wijące się po posadzce w konwulsjach niewysłowionego bólu, całe w straszliwych oparzeniach. Eksplozja mikstury, którą przyrządził Zdenko, dokonała rzeczy przerażających.
– Hahaha! – dziko roześmiał się Zdenko. – Spójrzcie tylko, dowódco, na me dzieło, czyż nie jest cudowne? Fortel mój udał się wyśmienicie! Wyprawy łupieżczej na ziemie biskupa nigdy już nie podejmą!
A tymczasem z posadzki podniosła się niepostrzeżenie jakaś mroczna postać. Był to Otto de Linavia.
– Sczeźnij w czeluści piekielnej, nędzny pomiocie! – zawołał głuchym, boleściwym głosem, w tej samej chwili w pierś Zdenka sztylet wbijając.
Ten z głośnym krzykiem runął na ziemię. Z jego piersi trysnęła zaś szkarłatna posoka, po czym wydał ostatnie tchnienie. Żołdacy biskupa obezwładnili tymczasem pana na zamku Edelstein, a cios wyprowadzony nieznaną ręką życie jego zakończył.
Zamek Edelstein, wraz z okolicznymi osadami i kopalniami złota w Alt-Hackelsbergu, przeszedł w posiadanie biskupa wrocławskiego, Emerich natomiast objął dowództwo nad garnizonem zamkowym.
Wieść o tych wydarzeniach dotarła aż w obce strony, gdzie przebywał górmistrz Schaffenberg. Usłyszawszy, co zaszło w rodzinnym mieście, powrócił wnet do Edelstadt, gdzie biskup, nie tracąc czasu, przywrócił go na urząd, który niegdyś piastował.
Hermann i Johanna żyli w zgodzie i szczęściu jako małżonkowie, a gdy Schaffenberg, już wiekiem sędziwy, udał się na drugą stronę, miejsce jego zajął Hermann.
źródło: Der Zauberer. W: J. Lowags gesammelte Schriften. Zweiter Band. Schlesische Volks- und Bergmannssagen. Freudenthal 1903, s. 61–76.
Przełożyła Nina Nowara–Matusik, germanistka, tłumaczka, literaturoznawczyni. Profesorka w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Ostatnio opublikowała antologię tłumaczeń pt. Po drugiej stronie studni. Górny Śląsk w przekładach.