Alfred Nowinski: O tym, jak dzieciątko Jezus przybyło na Górę św. Anny
O tym, jak dzieciątko Jezus przybyło na Górę św. Anny
Baśń dla ludzi Bożego Narodzenia
Nastała niegdyś era długiego adwentu, co trwał przez cztery tysiące lat. Doliny i góry kryła noc bez gwiazd. Tęsknota ludzi ściągnęła na ziemię złote światła niebios, lecz obłoki spijały gwiezdny blask i rozległe krainy spowijał jeno popiół. Ludzie patrzeli w milczeniu na wygasłe skarby, których nie potrafiło rozgrzać nawet najgorętsze tchnienie. Trwały w martwocie, czy to całowała je wiosna, czy opromieniały lato i jesień, czy swym lśniącym blaskiem otulała zima.
To była długa, mroczna pora adwentu.
A wtedy nastał cichy wieczór i jeszcze cichsza noc. Niebo zawisło nad ziemią niczym dzwon, co począł cicho dźwięczeć. I dźwięk stał się światłem, co zabarwiło chmury. Ścięte mroźnym śniegiem krainy spojrzały w górę, a wtedy przeniknęło je ogrzewające życie. I działo się tak na południu i północy, i wszędzie na świecie. I również tutaj, w naszych rodzinnych stronach. Pośród ośnieżonych lasów wznosiła się Góra św. Anny, nie wiedząc jeszcze nic o swym dzisiejszym mianie.
Na owej górze leżały martwe gwiazdy. Wraz ze światłem muskał je migotliwy sen.
W miejscu, gdzie gwiazdy najgęściej rozsypały się po górze, ustawiono pod drzewami pogański ołtarz, gorący jeszcze od ostatniej ofiary. Kapłan w białych szatach stał wciąż w śniegu, skrywając ręce w pomiętej chuście. I gdy już miał cicho się oddalić, pośród ciemnych chmur dostrzegł blask. Jego oczy w zdziwieniu zanurzyły się w dźwięczącym świetle. Wokół niego unosiło się coś niepojętego, pochylił się zatem nisko ku ziemi, by wymamrotać formułkę modlitwy do boga, jakiego nosił w swym drżącym sercu. Aliści jakieś nieznany mu wyraz wmieszał się w jego słowa.
– Betlejem!
Kapłan wymówił je cicho, lecz jego znaczenie pozostało mu obce. Odszedł zatem niczym we śnie.
Na górze zamarł wszelki ruch. Między drzewami jeno rozchodziło się tchnienie, tak czułe i delikatne, jakby nie były to te drzewa, co nie raz już niosły nad ową krainą szum bojowej pieśni. Zza gęstwiny wyzierały nasłuchując zwierzęta, a powietrze rozbrzmiewało nieustannie niczym dźwięk dzwonów.
Na ziemię spadały płatki śniegu, by w kilka godzin uczynić świat tak miękkim jak kołyska.
W Betlejem narodziła się dziecina. Miała w tym świecie błogo sobie odpoczywać. Tego pragnęły obłoki, lecz dalej jeszcze niźli wszelkie mgły od nieba oddaleni byli ludzie.
Na naszej rodzimej ziemi było podobnie. Ponad równiną, co przecina ją rzeka, wysoko wznosiła się góra, lecz nie była znakiem wznoszących się serc. Nosiła na sobie jeno martwe gwiazdy.
I tak płynęła przez ten kraj owa święta noc, i tylko wrażliwa nieskalaność śniegu odkrywała błogie oblicze zbawionych dusz.
Mijały lata i setki lat.
A tymczasem zawsze, gdy nastawała święta noc, dzieciątko Jezus wędrowało do ludzkich chat, do drzew i zwierząt, sprawiając tu i tam, że martwe gwiazdy na powrót rozbłyskały światłem.
I nadeszła ta święta noc, gdy Kain zabił Abla. Wszystko wydarzyło się tak, jak głosi Biblia. Tyle że Kain i Abel nie byli rodzonymi braćmi, ale mimo to braćmi, jakimi jesteśmy my wszyscy jako dzieci jednego Boga.
Przez las na zboczu góry przedarł się migoczący promień światła. W jego blasku stała sarna. Światło poczęło rozpływać się po śniegu, by osrebrzywszy gałęzie wznieść się ku koronom drzew. W igłach rozległ się szept. Wiele z nich spadło na ziemię, by w słodkim pośpiechu uszyć okrycie. Sarna kroczyła ku światłu, gdy w pewnej chwili dziecięca dłoń czule pogłaskała jej grzbiet. I była owa pieszczota podziękowaniem dzieciątka Jezus za pierwszą miłość, jakiej doznało w naszych stronach.
Dzieciątko Jezus szło dalej. Sarna podążała za nim.
Wtem drogę przeciął im cień, zatrzymując się w gęstych zaroślach.
– Kainie! – zawołało cicho dzieciątko, odginając rączkami gałęzie. A wtedy srebrzyste światło padło na zgasłe oblicze.
Wystraszona sarna umknęła do lasu.
Dzieciątko jednak zawołało raz jeszcze:
– Kainie!
W ciemnych oczach rozgorzało nienawistne spojrzenie, zaś do uderzenia uniosła się pięść. Lecz palce rozluźniły się i sięgnęły ku drzewu, drżąc niczym wiszące na nim, ostatnie suche liście.
I wtedy Kain rzucił się do ucieczki. Ten, który zwyciężał silniejszych od siebie. Ale nogi nie chciały go nieść.
– Cóż to za dziecko, którego nie mogą zgładzić moje pięści? Śmiej się Kainie, zaśmiej się raz jeszcze tak, aby od twego śmiechu zadudnił las.
Śmiech jednak nie chciał przyjść, a nogi stawały się coraz to cięższe. Musiał ponownie spojrzeć na dziecko, co stało bez lęku pośród samotnej nocy. Oparł się więc o swój sękaty kij i chwiejnie zrobił kilka kroków ku dziecku.
Śnieg topniał pod nim, z ziemi sączyła się krew, zaś z drzew kapały czerwone krople.
– Podaj mi rękę, obce dziecię i prowadź mnie.
– Gdzie jest twój brat, Abel – zapytał Jezusek.
– Ja… Nie wiem!
– Chodź, pójdziemy do niego.
Lecz wtedy Kain uwolnił się od dziecka i rzucił się w ciernistą gęstwinę.
Jezusek szedł dalej sam, w górę, ciągle w górę. Wiedział, że tam znajdzie Kaina. Po drodze rozbłyskiwały iskry. Gwiazdy pozdrawiały dziecko, co śmiejąc się podążało za nienawiścią. Obok niego ponownie stąpała ufna sarna. Srebrny blask przenikał ten obraz miłości, niewidzialnym aniołom zaś, co płynęły obok w powietrzu, zdało się, że są w niebie.
Kraina wokół spała. Tylko szeroka rzeka i wąskie strugi tętniły bystro pod twardą skorupą lodu, niczym miłość skrywająca się przed tępą przemocą. Rodzinne strony chroniły swe najgłębsze czeluści z myślą o przyszłym czasie. Źródła matczynej miłości miały pozostać niewyczerpanym bogactwem dla wielkiej gromady ludzi Bożego Narodzenia.
Zaś na najwyższych szczytach rodzimej ziemi dzieciątko Jezus spieszyło się, by pobłogosławić wszelkiemu życiu, temu, co było i temu, które miało nadejść.
Wciąż jeszcze stał na górze pogański ołtarz.
I znów gorał jeszcze od krwi ofiary, gdyż na kamiennym stole leżał Abel, martwy brat.
Ufna sarna położyła się u stóp zmarłego, spoglądając na boskie dziecię, co czule gładziło loki Abla. Zaś wysoko nad nimi rozpościerało się niebo, ponownie rozbrzmiewając niczym dzwon. Lecz dźwięk ów był jeszcze żałobny, gdyż gwiazdy rozsiane na górze i pośród rozległych lasów rodzinnych stron wciąż pozbawione były blasku.
A wtedy zaszeleściły zarośla, zaszeleściły dwukrotnie. Zbliżył się Kain, zaś sarna oddaliła się jednym susem.
– Tu leży Abel, twój brat – rzekło dziecko.
– Nienawidzę go nawet w chwili śmierci – odparł Kain.
– Nie będziesz nienawidzić, Kainie, ni za życia, ni w chwili śmierci.
– A jednak go nienawidzę i nienawidzę też ciebie, obce dziecię, gdyż zmienić chcesz to, co istnieje od tysięcy lat.
Kain ciągnął chrapliwym głosem:
– Ja jestem mężczyzną, a ty dzieckiem. Dlaczegóż tutaj stoję? Cóż mnie to obchodzi, że wieżę mej potęgi podgryza myszka? Najlepiej będzie, gdy także ciebie złożę na ofiarnym kamieniu.
Jezus wzniósł na to oczy i spojrzał w zatwardziałe oblicze Kaina.
Kain zatoczył się, skrywając w dłoniach swą twarz.
– Skąd… masz… oczy… Abla?
– Abel miał moje, Kainie.
– Twoje… oczy?
– To ty tak mówisz.
– Dziecko, nie praw niczym starzy ludzie, mieszasz mi w głowie.
– Nie mieszam ci w głowie, Kainie, jeno objawiam, co wprowadziło cię w zamęt.
Na to zagrzmiał Kain:
– Cóż zatem pomieszało mi w głowie?
– Nienawiść!
– Cóż to takiego, ta nienawiść?
– Nienawiść to głos złego ducha, ty zaś jesteś jego pełen.
– A Abel?
– Twój brat?
– Nie, Abel!
– Brat twój Abel pełen jest bożej łaski.
– Jest? Był!
– Jest, Kainie!
– Dziecko! Dlaczegóż nie rozciągnę także ciebie na ołtarzu?
– Gdyż twa nienawiść uleciała.
– Ma nienawiść uleciała? Przed tobą – dzieckiem? Pomnożyła się po siedmiokroć, bowiem zwodzisz mnie oczami Abla. Jakimże kuglarzem musi być twój ojciec!
– Czy twój nim był, Kainie?
W życiu Kaina dobrym było tylko jedno, a była to myśl o ojcu.
– Biada ci, jeśli wymówisz to słowo jeszcze raz!
– Jeśli twój ojciec nie był kuglarzem, to nie jest nim także mój. Jesteśmy dziećmi jednego ojca. I ja także, Kainie, jestem twoim bratem. Jestem twym zamordowanym bratem Ablem.
Słowa Jezusa tkały wokół mordercy Kaina sieć. I nie mógł jej zerwać, nawet jeśli starał się ze wszystkich sił.
Gdy Kain wciąż jeszcze walczył, niebiański dzwon rozbrzmiewał coraz głośniej. Pośród mrocznej kniei potężniał głęboki dźwięk, a drzewa gięły się pod nadciągającym wiatrem, który przybierał na sile, przemieniając się w burzę. Smagana wichrem góra poczęła drżeć.
Kain spojrzał na głowę Abla. Burza nie skręciła mu ani jednego kosmyka włosów, zaś na martwych oczach błyszczały dwie gwiazdy, lśniąc łagodnie niczym dwa wiosenne kwiaty na łące.
Kain poczuł nagle czyjś dotyk. Spojrzał w bok. I oto stała przy nim sarna, tuląc się do niego. Zaś dziecina uśmiechała się słodko.
Kain drżał.
Czuł się tak, jakby wrócił ze strasznej dziczy do miejsca przepełnionego pokojem.
– Kainie!
Jakże czule dziecina wymówiła to imię!
– Kainie, jesteś w domu!
I wtedy burza przestała świstać i nastała wielka cisza. Słychać było tylko szloch Kaina. Rzucił się na ciało martwego brata, całując gwiazdy, które spoczywały na jego oczach. Potem wyprostował się i zawołał ku dźwięczącym dzwonom:
– Cóż to za święta noc!
A potem ucałował zimową ziemię, by zatapiając się w modlitwie rzec tylko to jedno słowo:
– Dom!
Kain nie był jeszcze świadom dwojakiego sensu tego świętego słowa, ale czuł, że na zewnątrz i od środka opierał się o wielkie szczęście.
Jezusek tymczasem dotknął lekko małej jodły, która zieleniała przed nim, ta zaś poczęła rosnąć w cichości nocy. Konary i gałęzie rozbiegły się po górze, sięgając po martwe gwiazdy i wznosząc je ku niebu. I tak drzewko przemieniło się w drzewo, drzewo Chrystusa. Na gałęziach skrzyły się w błogości Bożego Narodzenia światła gwiazd, wzbijając się coraz wyżej i opromieniając krainę na dole, zataczając nad rodzinną ziemią szerokie kręgi i budząc tysiące zmęczonych oczu. Zaś wysoko w koronie drzewa, pośród rozpływających się obłoków, lśniące anioły wyśpiewywały radosne alleluja.
Na ziemi natomiast dział się cud, co odmładzał wszelką istotę. Wszędzie były tylko dzieci, nawet jeśli wiele z nich miało śnieżnobiałe włosy. Spoglądały ku sięgającemu niebios drzewu, oddychając błogosławieństwem, które spływało na nie wraz z blaskiem gwiazd.
Nastali ludzie Bożego Narodzenia. W środku zimy z zatwardziałych serc spłynął twardy lód.
– Widzisz, Kainie – rzekło dzieciątko Jezus. – Gdyby oni wszyscy nie byli braćmi, nie mogliby mieć tak szczęśliwych oczu, i ci tam na dole nad rzeką, i ci w tych cudnych lasach. Mówię ci, jestem u nich wszystkich i widzę tylko szczęśliwe dzieci. Z każdym dniem będą się starzeć, lecz święta noc, co powraca zawsze, przemieni ich na ostatek po wieczność w dzieci.
Aniołki na górze, co bezustannie śpiewały radosne alleluja, pogodnie zanuciły amen.
A potem dziecię obeszło choinkę, błogosławiąc ludziom i ziemi.
Kain klęczał przy martwym bracie, wsłuchując się w swe wnętrze. I usłyszał coś delikatnego, cudownego. Słyszał to już wcześniej, gdy był jeszcze chłopcem. Ów dźwięk rozbrzmiewał znowu. Jakże słodkie było to słuchanie! Bał się poruszyć. Przecież to harfa, na której grała niegdyś najdroższa matka. Byle się nie poruszyć…
Cicha była noc. Martwa nienawiść.
I gdy dzisiaj w tę noc nienawiść ujrzy na świętej górze drzewo Bożego Narodzenia, to pomknie do lasu, w największą gęstwinę.
Drogie rodzinne strony, kiedyś i pośród was zapanuje pokój. Kasztanowe sarny staną w jego blasku, zaś ostatni Kain nasłuchiwać będzie harfy, na której grała mu niegdyś matka.
Kiedyś istnieć będą tylko ludzie Bożego Narodzenia.
Źródło: Alfred Nowinski: Wie das Kindlein Jesus auf den Annaberg kam. Ein Märchen für Weihnachtsmenschen. W: „Der Oberschlesier“ 1924, Jg. 6, Heft 9., Dezember, s. 465–470.
Przełożyła Nina Nowara-Matusik, literaturoznawczyni, germanistka, tłumaczka, profesorka w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Mieszka w Bytomiu.
Coś cudnego, takie Boskie i nasze jedn ocześnie, wzruszające
Haben die Rehe eine tiefere Bedeutung in der Literatur? In Twardochs “Drach” gab es ebenfalls das Motiv von Rehen, standen jedoch noch nicht im Scheine des Friedens, wann kommt wohl diese Zeit
MB: So pauschal kann ich es nicht beantworten, es kommt ja immer auf den Kontext an, hier würde ich es einfach als ein Symbol der Zärtlichkeit und Liebe betrachten…Bei Twardoch müsste ich halt nachschauen, auf jeden Fall vielen Dank für die Frage, ist schon ein Denkanstoß!
Das Reh als reine Unschuld
«Rehe sind der Inbegriff von Anmut, Zartheit und Unschuld und eignen sich deswegen zur Heldenfigur», erklärt der Historiker Rudolf Neumaier. Er hat in seinem Buch «Das Reh» die Faszination der scheuen Waldbewohner ergründet.