Gdzie szumi Opawa… cz.1
Gdzie szumi Opawa…
część 1
Kukułka wołała dzisiaj do późna w nocy. Czegoś takiego nie widziała nawet stara Zielna Babka, mimo swych siwych włosów. Ze zdziwieniem odstawiła koszyk z ziołami w białą gęstwinę zawilców i z uwagą zaczęła liczyć każde zawołanie, dochodzące jasno i wyraźnie spośród wierzchołków wysokich drzew. Gdy doszła do stu, cicho zaśmiała się do siebie. Ależ z tej kukułki pochlebca! Miałaby żyć sto lat? Ale dlaczego by nie? Kukułka jednak kukała dalej. A wtedy zielarka zrozumiała, że kukułka jest oszustką. Zarzuciła więc kosz na plecy i poszła dalej.
Brązowe cienie lasu nagle poczęły się dziurawić i pękać. Jasne światła prześwitywały przez baldachim z igieł, figlarnie rzucając podobne talarom drobinki złota na młode paprocie. Niektóre z nich śmiało wskakiwały jej do fartucha i chciały przemknąć po twarzy, lecz doganiał je zielony zmierzch i bezlitośnie pożerał.
W końcu dotarła do miejsca wycinki. Dzień już konał, lecz nie oddał jeszcze ostatniego tchu. Delikatne promienie słońca całowały jego blade czoło i przyrumieniały policzki, te zaś lśniły świeżo niczym rozkwitająca młodość. Zaiste, kukułka nie musiała jeszcze szykować się do snu.
Wieczorny wietrzyk, co jak każde dziecko miał iść już do łóżka, wciąż kręcił się między igłami. Delikatny zapach ogniska, który leciał za nim, mieszał się z żywicznym oddechem lasu, mówiąc staruszce, że jej nogi nie zboczyły z obranej drogi. Rozejrzawszy się wokół stwierdziła z zadowoleniem, że po drugiej stronie prześwitu, za smukłymi pniami świerków, wyrastają z ziemi dymiące mielerze Czarnego Michela. Szarobłękitne obłoki ciągły prosto ku niebu, lecz tak ospale i opornie, jakby były biednymi duszami, których skrzydła obciążał kurz po popełnionych grzechach. A może to wcale nie dymiły kopułowate stosy, lecz Czarny Michel, co stał za nimi cmokając fajkę, nabitą zwęglonymi ziołami na sen.
A niechże by tam stał i się nie ruszał! Tym wygodniej mogła pogawędzić i poplotkować z jego żoną i córką, z powodu których nadłożyła drogi o całe pół godziny. Jak człowiek nie widzi się całą zimę, zwłaszcza taką, jak tu, w górach, to wiele rzeczy potrafi się nagromadzić. Czy stara przyjaciółka i jej córka Kathi spodziewały się dziś jeszcze odwiedzin?
Zza zielonych gałęzi i plątaniny liści pochylał się przed nią wykrzywiony przez wiatr komin chaty węglarza, co stała na skraju leśnej gęstwiny. Był o ton ciemniejszy niż jesienią, inaczej niż reszta domu, która wiele się nie zmieniła. Wciąż jeszcze trzy buki wiernie trzymały straż, opiekuńczo rozpościerając swe potężne ramiona nad omszałym dachem. Przed otwartymi już szeroko na powitanie drzwiami panoszył się jeżynowy żywopłot. Na wystającej gałązce radośnie huśtała się świergocząca pokrzewka. Lecz nagle trele utkwiły jej w gardle – gałązka zadrżała lekko i opustoszała.
Kto przepłoszył małego śpiewaka? Czy może obie kobiety, które chciała zaskoczyć, siedziały za żywopłotem? Podeszła zatem cicho do strzępiastej ściany i poczęła nasłuchiwać.
W dolinie poniżej szumiała dziko mała Opawa, lecz za jeżynowym krzewem niósł się skryty szept. Zielna Babka stanęła na palcach, spojrzała na drugą stronę i zdumiała się.
Na ławce obok drzwi siedziała szesnastoletnia Kathi, ogrzewając się w wieczornym słońcu. Padające na jej twarz łagodne światło rozpływało się na delikatnej skórze dziewczyny niczym złoto i purpura. Z każdym dniem staje się coraz to piękniejsza, pomyślała Zielna Babka, mogłaby być córką cesarza. Jeśli nimfa spod wodospadu jest tak piękna jak ona, to nie dziwota, że miesza mężczyznom w głowie.
– Jakie te twoje loki są miękkie – wyszeptała poufale dziewczyna.
Dopiero teraz Zielna Babka dostrzegła siedzącego u stóp dziewczyny chłopaka w podartym ubraniu, który trzymał głowę na jej kolanach. Nie dźwigając się, odpowiedział:
– Ale są brzydkie, Kathi, mają najbrzydszy kolor na świecie. To dobrze, że nie możesz ich zobaczyć.
Z jego słów bił wielki smutek.
– To bzdury, Lorenz, dla mnie na pewno byłyby ładne.
A więc to był Lorenz, którego ruda głowa spoczywała na kolanach Kathi, nieszczęsny chłopak pasterza z doliny, co każdego letniego dnia przechodził z kozami obok domu węglarza. Czyżby ta dziwna dziecięca przyjaźń wciąż jeszcze trwała? A może to było już coś więcej. Zielna Babka postanowiła nie ruszać się z miejsca i słuchać dalej.

Kathi nawinęła sobie na palec pukiel mieniących się złotem włosów i od niechcenia je skubała. Lorenz był jej powolny, nie przyjmując tego za karę. Jego słowa mieszały się ze łzami, gdy mówił powoli dalej.
– Gdy schodzę do wioski, wszystkie dziewczyny się zbiegają i krzyczą za mną: „Rudy lis! Rudy lis!”. A wtedy mam ochotę ze wstydu zapaść się pod ziemię!
– Takie są dzieci – usprawiedliwiała je Kathi, po czym szybko przycisnęła usta do kosmyka włosów w swej ręce. Lorenz spojrzał na nią z wdzięcznością.
– Ty jesteś dobra, Kathinko, nie to, co inni! Ale to nie chodzi tylko o moją szopę na głowie. Śmieją się też z mojej stopy, tutaj, tej od lewej nogi. Dotknij tylko, Kathinko! To właściwie nie jest stopa, ale krągława grudka, jak wielki kartofel, a palce wyrastają z niego jak jakieś ziarna grochu! Ach, Kathinko, gdybyś to zobaczyła, przestałabyś mnie kochać!
Kathi zachichotała i poklepała go po policzkach.
– Ależ kochałabym cię jeszcze bardziej, o wiele, wiele bardziej! Ach, gdybym tylko mogła widzieć, Lorenz, widzieć, widzieć…
Chłopak złapał ją za rękę i ścisnął jej palce tak mocno, że z bólu nie mogła mówić dalej.
– Nie, nie, Kathinko – wysyczał jego język. – Nie wiesz, jaki jestem nędzny, jak bardzo brzydki, nawet sobie nie wyobrażasz. Jestem kaleką, pokraką, którym gardzi cały świat. Kathinko, ty musisz pozostać ślepa. Twa ślepota to me życie!
Dziewczyna gorączkowo odszukała jego usta.
– Bluźnisz!
Lecz Lorenz odepchnął jej dłoń i z przejęciem mówił dalej:
– Jeśli kiedykolwiek odzyskasz wzrok, czeka mnie śmierć. Bo wtedy mną wzgardzisz, znienawidzisz mnie jak ohydnego robaka. Pozostań niewidoma, Kathinko, ze względu na mnie, abyś zawsze była moja. Posłuchaj, ty musisz być ślepa!
Nagle przestał mówić. Z twarzy dziewczyny odpłynęła krew, a jej ciało zaczęło dygotać. Z drżących ust dobył się ledwo słyszalny szept:
– Lorenz, Lorenz, ty mnie nie kochasz!
W tych paru słowach brzmiał jednak taki ton, który wbił mu się w serce niczym ostry nóż. Uderzył się pięścią w głowę. Jakże mógł coś takiego powiedzieć, tak zranić ukochaną dziewczynę! Błagalnie objął jej kolana.
– Moja słodka Kathinko, cóż ja powiedziałem, fuj! To było podłe! Ale zostaw to, Kathinko, nie myśl o tym i wybacz mi, już nigdy więcej tak nie zrobię! Przez chwilę byłem głupcem. Nie, Kathinko, nie możesz pozostać ślepa, ty musisz widzieć! Musisz zobaczyć słodkie słońce, drzewa i kwiatuszki, i cały cudny świat. Wiesz, Kathinko, co zrobię?
– Co takiego? – zapytała, schylając się nad nim na zgodę.
– Posłuchaj zatem, co chciałem zrobić już dawno i zrobię właśnie dziś. Zobaczysz, że cię kocham, bardziej, niż własne życie. Dziś do niego pójdę.
– Do kogo?
– Nie domyślasz się, Kathinko? Do tego, który pomaga tym wszystkim, co cierpią krzywdę i biedę. Pójdę wysoko w góry i go zawołam, właśnie jego, potężnego władcę gór – naszego dobrego Pradziada o złotym sercu. I gdy mnie usłyszy i przyjdzie, to powiem mu, co nas dręczy. Opowiem mu o twej tęsknocie za słodkim światłem i poproszę go z całych sił, aby dał mi plaster na twe oczy albo cudowne ziele.
– Naprawdę pójdziesz? – zawołała radośnie Kathi, a policzki poczęły jej płonąć.
– Ruszam od razu, Kathinko, inaczej byłbym łotrem!
– A wiesz aby, gdzie leży jego zamek?
– Pradziad pojawia się w naszych górach wszędzie tam, gdzie woła go człowiek na skraju rozpaczy. Jeśli tylko Pradziad zapragnie go usłyszeć, to tak będzie. Nic się nie martw!
– Znowu wierzę, że mnie kochasz, Lorenz – powiedziała udobruchana dziewczyna, po czym przycisnęła usta do jego czoła, całując je długo i z uczuciem. – Idź zatem i niech Bóg ma cię w opiece!
– Bądź zdrowa, Kathinko, ruszam w drogę – odrzekł stanowczo. Lecz po chwili coś zaczęło dławić go w gardle, a głos zamierać:
– Idę, żebyś widziała, jak bardzo cię kocham, nawet jeśli idę po śmierć. Dobrze to wiem, Kathinko, i uwierz mi, że w dniu, gdy twoje oczy się otworzą, moje się zamkną, bo ty przestaniesz mnie kochać. Zamilcz, Kathinko, nic nie mów, nawet jeśli teraz po tysiąckroć przysięgniesz, to potem kochać mnie nie będziesz w stanie. Nie wiesz przecież, jaka jesteś piękna, a jak nędznie wyglądam ja. Ty jesteś księżniczką – a ja, czymże jestem ja?
Dziewczyna szybko weszła mu w słowo:
– Jesteś księciem, zaklętym księciem, Lorenz. Od dawna to wiem. Zadbaj tylko o to, aby moje oczy wyzdrowiały, ja zaś zdejmę z ciebie czar.
Oboje się roześmiali.
To jeszcze dzieci, pomyślała Zielna Babka i wciąż są tacy ufni, jeszcze wierzą w moje bajki. Ale stanie za żywopłotem już się jej sprzykrzyło, zakaszlała więc i szybko wyszła zza krzewu.
– Zielna Babka! – zawołała Kathi.
– Dziecko, dziecko, poznajesz mnie po kaszlu, a nie słyszałaś go już niemal pół roku. Niech Bóg ci błogosławi i tobie też, Lorenz.
I gdy stała teraz blisko dziewczyny, ta zdała jej się jeszcze piękniejsza niż wcześniej, gdy przyglądała jej się z daleka. Była tak śliczna, że Zielna Babka nie mogła ukryć zachwytu:
– Kathi, aleś ty wypiękniała! Jesteś nawet cudniejsza niż nimfa, co żyje w nurtach Opawy.
Kathi zarumieniła się aż po czubek głowy, po czym zapytała zakłopotana:
– Widziałaś nimfę?
– Ach, Kathi, nie, to tylko takie powiedzenie. Niby jak miałam ją zobaczyć? Po pierwsze jestem kobietą, a nam to ona nie pokazuje się nigdy. Po drugie, gdybym była mężczyzną i ją zobaczyła, to teraz bym przed tobą nie stała.
– Racja, bo wtedy byłabyś już na dnie rzeki, w jej kryształowym pałacu.
– No popatrz, dziecino, dobrze sobie to zapamiętałaś – zachichotała staruszka. – Tak to jest, że mężczyźni nie mogą się jej oprzeć. Kogo nie omota jej śpiew, tego ujarzmi jej porażające piękno. Kto ją zobaczy, ten musi podążyć na dno, nic go nie powstrzyma. Lorenz, Lorenz, strzeż się tej uwodzicielki! Nie podchodź nawet do wodospadu, a jeśli usłyszysz jej śpiew, szybko zatkaj sobie uszy i idź swoją drogą. Ale Kathi, powiedz mi, gdzie twoja mama?
– A gdzie by miała być? Jak zwykle na swojej ławeczce za piecem. Ona marznie nawet w środku lata. Dalej, wejdźcie do środka. Albo poczekajcie chwilę, Zielna Babko, czy nie znaleźliście może jakiegoś zioła pośród leśnej gęstwiny, co uleczyłoby moje oczy?
Staruszka od razu zawróciła.
– Biedna Kathinko, nie znam żadnego i żadne takie też chyba nigdy nie urośnie, niestety! – westchnęła. – Ale poczekaj, coś właśnie przyszło mi do głowy: przy Kwaśnym Źródle – Lorenz powie ci, gdzie to jest – wyrasta każdej wiosny tajemnicza roślina, nazywana błędnym korzeniem. Kto pójdzie tam nocą i korzeń ów wykopie, nim jeszcze pierwszy wiosenny grzmot nie przetoczy się po górach, a pierwsza błękitna błyskawica nie rozświetli wierzchołków jodeł, ten zdobędzie skarb, jakiego nie widziała ziemia. Korzeń leczy bowiem każdą chorobę, każdą ułomność ciała, a nawet chroni przed wszelkim nieszczęściem do końca życia. Lecz gdy uderzy pierwszy grom i rozbłyśnie pierwsza błyskawica, to korzeń w jednej chwili straci swą moc i zapadnie się w ziemię, głęboko, głęboko, na kilka mil i dopiero kolejnej wiosny wyjdzie znów na powierzchnię koło Kwaśnego Źródła. Kto postanowi po niego pójść, będzie jednak musiał przejść obok wodospadu, gdzie żyje nimfa. Bo jeśliby dało się inaczej, to powiedziałabym: „Lorenz, udaj się tam i wyrwij ten korzeń, a wtedy oboje będziecie uratowani”. Ale teraz to już naprawdę muszę sprawdzić, co też porabia twoja mama.
Kiedy mówiła te słowa, w jej oczach żarzył się przedziwny blask, a gdy zniknęła za progiem, Lorenzowi zdało się, jakby nagle zgasło światło wieczornego słońca. Za to jego dusza poczęła drżeć z ekscytacji. Co ona powiedziała? Że korzeń leczy każdą ułomność ciała? Każdą! A więc wyprostowałby jego nieszczęsną stopę, rozjaśnił jego rude włosy i nadał im piękny kolor! Jakich by tu sobie zażyczyć? Brązowych, jasnych czy czarnych? Kruczoczarnych, co mienią się w słońcu? Jakie najbardziej spodobają się Kathince, gdy już będzie widziała?
Kathi siedziała bez ruchu na ławce, wysuwając nieco głowę i nasłuchując. O czymże myślała?
– Kathinko! – wyszeptał.
Lecz w tej samej chwili także ona otworzyła usta:
– Lorenz, tej wiosny jeszcze nie było burzy, czyż nie?
Uśmiechnął się, bo to oznaczało: Pójdziesz i wykopiesz ten korzeń, Lorenz? Oczywiście, że pójdzie. Musiałby być głupcem, gdyby tego nie zrobił. Do odważnych świat należy. A jeśliby nie znalazł korzenia, to zawsze przecież mógł wezwać Pradziada.
c. d. n.
źródło: Carl Klings: Die Oppanixe, „Oberschlesien” H. 3/1904, s. 171–185.
Przełożyła Nina Nowara–Matusik, germanistka, tłumaczka, literaturoznawczyni. Profesorka w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Ostatnio opublikowała antologię tłumaczeń pt. Po drugiej stronie studni. Górny Śląsk w przekładach.
Śląsk Magiczny – wstęp
Czarna studia cz.1
Czarna studnia cz.2
Czarna studnia cz.3
Czarna studnia cz. 4
Polna piastunka
Las Goj (cz.1)
Las Goj (cz. 2)
Las Goj (cz. 3)
Las Goj (cz. 4)
Spacer po Wesołej (cz.1)
Spacer po Wesołej (cz. 2)
Spacer po Wesołej (cz.3)
Narzeczona wodnika. Baśń Eichendorffa
Kobieta z bagien (cz. 1)
Kobieta z bagien (cz. 2)
Kobieta z bagien (cz. 3)
Eichendorff młodzieńczy
O(d)czarowując Górny Śląsk – Arthur Silbergleit
Arthur Silbergleit: Górny Śląsk. Cz. 2
Arthur Silbergleit: Górny Śląsk. Cz. 3 (ostatnia)
Alfred Nowinski: O tym, jak dzieciątko Jezus przybyło na Górę św. Anny
Górnośląska Meluzyna
Wieszczka z wieży czy wietrznica? Górnośląska Subella
O zjawach, odkupieniu i kobiecej sile
Bajka o fynchelkach
Jeszcze o górnośląskich fynchelkach
Sobowtór – cz. 1
Sobowtór – cz. 2
Dzielna młynareczka
Dirszel – cz. 1
Dirszel – cz. 2