Gdzie szumi Opawa… cz. 3 (ostatnia)

Gdzie szumi Opawa

część trzecia

 Rzeczywistość nie zawsze lśni w tak jasnych farbach, w jakie przyobleka je nadzieja. Kto to wie, ile to kopanie mu zajęło! Wieczorem wróci na pewno.

I tak siedziała na ławie, czekając. A gdy w wiosce na dole zabrzmiał wieczorny dzwon, jej nadzieja wezbrała na nowo. Teraz to już musi przyjść, bo przecież ponad wszystko kocha ten czas, gdy się zmierzcha, i niemal nigdy go nie przegapił.

Dalszŏ tajla artykułu niżyj

Ale dlaczego wierzchołki jodeł tak dziwnie dziś szepczą? Zupełnie inaczej niż wczoraj i wcześniej! Głęboki, mroczny ton pobrzmiewa w szeleście koron, dławiąc oddech i napełniając serce taką żałością, że wzbiera płaczem. Dlaczego nagle ucichła kukułka, co wczoraj nie przestawała wołać? Dziś nie odezwała się ani jeden raz. A i mała pokrzewka, co świergotała zawsze aż do zmroku, ćwierka dziś w krzakach lękliwie i monotonnie, jakby szukała swej drugiej połówki, zbywającej milczeniem jej nieustające wołanie. Czy może była jej niewierna albo straciła życie w leśnej gęstwinie? Serce me jak ów smutny ptak woła za Lorenzem, który też go nie słyszy i nie chce wrócić. I wieczór dzisiaj taki chłodny, jakby odeszło lato i swe zawilgłe mgły wtłoczyła w góry jesień. Jakże dzisiaj cicho, jak złowieszczo! Z okna niesie się tylko tykanie zegara, któremu odpowiada me serce. Lecz nawet wskazówki poruszają się żwawiej niż bezsilna, odmierzająca godziny dziewczyna.

Lecz cóż to? Słyszysz? Tam na dole, w dolinie – coraz głośniej i głośniej – co to może być? Czy to szumi Opawa? Ach, dlaczegoż nie użyczysz nóg memu Lorenzowi, aby przybiegł do mnie w te pędy! Skąd ta wesołość, dlaczegoś tak nieokiełznana? Och, cóż to jest za dźwięk! Tak pragnę go słuchać! Czyż to nie niesie się śpiew, tak srebrzyście i czysto, tak słodko i upojnie! I czy to nie brzmienia harfy? Jakże błogi, jak słodki, jak niewymownie słodki to dźwięk! Ach, gdybym tylko miała skrzydła, co zniosłyby mnie w dół! I jeśli te dźwięki i melodie wkrótce nie ustaną, przyjdzie mi chyba umrzeć z tęsknoty! Hejda! Ależ mam ochotę zaśpiewać mą weselną piosnkę dla Lorenza, tak żarliwie i namiętnie, jakby to był nasz ślub! Lecz gdzież on się podziewa? Dlaczego wciąż nie wraca? Czy może powstrzymuje go – nimfa? I czy może to ona tak tam śpiewa i się weseli, bo tuli go do boku, pieści, całuje i – ?

Kathinka gwałtownie skoczyła na nogi i umknęła do izdebki.

Weselna pieśń nimfy podcięła skrzydła nadziei. Umarła w nocy, zaś z jej prochów wyłoniła się zjawa rozpaczy, zagnieżdżając się w sercu dziewczyny.

Kiedy rankiem dziewczyna weszła do izby, matka na jej widok załamała ręce.

– Cóż ci jest, Kathinko? Wyglądasz, jakbyś wstała z grobu!

Ciężar, który przygniatał duszę Kathinki, skłonił ją do mówienia. Powiedziała prawdę – że Lorenz poszedł w góry do Kwaśnego Źródła, aby wykopać błędny korzeń.

A kiedy to mówiła, rozległo się pukanie do drzwi, po czym do środka wszedł stary Ziegenpeter. W poruszeniu zaczął pytać o swojego chłopaka, którego szukał już od przedwczorajszego wieczoru. A gdy po chwili zjawił się kuzyn Michel, obaj mężczyźni ruszyli do Kwaśnego Źródła.

Wrócili dopiero pod wieczór, nie znajdując, jak przewidziała Kathi, żadnych śladów po Lorenzie. Bo przecież nie mogli wejść pod wodospad, pomyślała.

I tak mijał tydzień za tygodniem, a Lorenza nie było. Lecz każdego ranka, gdy Kathi wychodziła ze swej izdebki, usta jej pytały: „Czy może zjawi się dzisiaj?”. Wieczorami zaś, kiedy letni żar tonął w chłodnym cieniu jodeł i buków, siadywała na zewnątrz i złorzeczyła Zielnej Babce, której gadatliwość popchnęła chłopaka w głębinę. Mrok nocy, co spowijał jej oczy, sprawiał jej teraz przyjemność. Był lepszą parą dla jej żałości niż lśniące światło słońca, które znała tylko z opowiadań. Po co jej teraz widzieć, jeśli nie może zobaczyć tego, którego opłakiwała jej dusza. I tak umierało jej najgłębsze pragnienie, zaś wierzchołki drzew siąpiły wprost w drżące serce dziewczyny krople pocieszenia. Lecz gdy las raptownie zapadał w sen, a wokół domu węglarza skradał się znużony wieczór, opierając się o poczerniałą ścianę i nasłuchując cicho, z doliny poczynał nieść się daleki szum. Był wpierw cichy jak nieśmiały szept, lecz z wolna nabierał mocy i żaru – a wtedy dziewczynę przeszywał dreszcz, a krew odpływała z jej policzków. Choć nogi jej drżały, to nie trwało to długo, a żałość przemieniła się w gniew i nienawiść do budzącej grozę wodnicy, co zwodziła mężczyzn swym śpiewem, bezwstydnie wystawiała swe krągłe, blade ciało, swe lśniące ramiona i nagie piersi na widok każdego, kogo przypadek lub ciekawość sprowadziły do wodospadu. Jakże Lorenz mógł paść ofiarą takiej potwory! Zielna Babka powiedziała przecież, że to ona, biedna córka węglarza, jest piękniejsza niźli nimfa z Opawy! Jakże zatem Lorenz mógł zapomnieć o swej Kathince? Ci mężczyźni są wszyscy tacy sami – nie potrafią dochować wierności…

Dej pozōr tyż:  Alexis Langer - architekt, budowniczy wizytówki Kattowitz-Katowic

Pewnego wieczoru, gdy tak pogrążała się w swoich myślach, a matka i ojciec już spali, poczuła nagle, jak z jej dłonią splata się skrycie jakaś inna, zimna dłoń. Miała już głośno krzyknąć z radości, bo pomyślała, że to w końcu wrócił Lorenz, lecz owa nagła radość zasznurowała jej usta i mogła tylko wyszeptać:

– Lorenz, skąd się tu wziąłeś?

– Lorenz? Nie jestem Lorenzem. Ale jeśli ze mną pójdziesz, to go zobaczysz.

To był głos obcego mężczyzny. Lecz brzmiał tak miękko, kojąco i dobrodusznie, że Kathi od razu wstała z łózka i poszła za nim.

Ruszyli w drogę przez las. Poznała to po tym, że pod stopami trzaskały jej suche szyszki, zaś wokół niósł się szelest ziół i krzewów, muskanych przez skraj jej sukni. Pośród szemrzących gałęzi w górze szeptał nocny wiatr. Lecz kroki jej towarzysza nie wydawały żadnego dźwięku, jakby unosił się nad ziemią. Czuła tylko, jak trzyma jej dłoń i delikatnie ją ciągnie, zupełnie jak ojciec albo Lorenz, gdy chadzali razem na jagody. A wtedy ogarnął ją strach – zapytała więc niepewnie:

– Dokąd mnie prowadzisz i – kim jesteś?

– Nie bój się, me dziecko. Wkrótce wszystko zobaczysz – odrzekł na to jej tajemniczy przewodnik.

– Ale ja jestem ślepa i cię nie zobaczę!

– Uwierz mi, że zobaczysz – i mnie, i tego, którego nie może zapomnieć twe serce. Już prawie jesteśmy przy Kwaśnym Źródle.

– Chciałbyś wykopać błędny korzeń? On dawno zapadł się głęboko w ziemię, przecież mieliśmy już burzę – westchnęła.

Obcy człowiek tylko delikatnie ścisnął jej dłoń.

– Gdy go zawołam, wyskoczy na powierzchnię, nawet z samego środka ziemi.

– To ty, Pradziadzie? – zawołała na to przerażona, po czym padła przed nim na kolana.

Lecz on dźwignął ją z czułością, umościł w ramionach niczym małe dziecko i poniósł przez las. A potem postawił ją na ziemi i rzekł:

– Oto Kwaśne Źródło.

W tej samej chwili rozległo się aksamitne Bing-Bang, złocisty dźwięk uderzenia w marmur, Pradziad wyrzekł kilka słów, których nie zrozumiała, po których nastąpiło dreptanie i krzesanie, stukanie i trzaskanie, jakby ruszyło w tany tysiące stóp i w radosnym wirze powiewało tysiąc jedwabnych szat. A gdy zrobiło się cicho, jej powieki musnął delikatny dotyk – i nagle z oczu Kathinki zerwała się czarna zasłona. Wpadł w nie strumień światła, lecz był on tak potężny i gwałtowny, że palił ją niczym ogień, zmuszając do przymknięcia powiek. Bolało tak, że wybuchła płaczem. Lecz gdy nagle rozbrzmiała łagodna, słodka muzyka, która przykuła jej uwagę, palący ból oczu powoli zaczął cichnąć. I znowu słychać było dreptanie stópek i powiewanie cienkich sukienek, słyszała dobrze, jak drobią w takt muzyki. Bardzo chciała wiedzieć, co to. Podniosła więc ostrożnie powieki, przez które ledwo przebijał się drżący, blady blask, lecz owo lśnienie już jej nie paliło. Dźwigała więc powieki coraz bardziej i bardziej, by w końcu swymi wielkimi, szczęśliwymi oczyma ze zdziwieniem spojrzeć wprost ku światłu.

Widziała i czuła tylko światło, blask i lśnienie, zaś po policzkach spływały jej łzy radości. Sięgała palcami po drobniutkie pręciki i nitki, które wisiały przed nią w powietrzu niczym sieć i śmiała się, gdy rozpływały się jej na dłoni, skrząc się w świetle. Powoli zaczęła dostrzegać w przezroczystym powietrzu szerokie, ciemne pasy, ciągnące się od ziemi ku niebu. Sięgnęła więc po jeden z tych pozbawionych lśnienia kształtów, by odkryć, że trzyma w ręku iglastą gałązkę. I wtedy zrozumiała, że owe cienie były drzewami.

Lecz tam coś się ruszało! Zrobiła krok do przodu, by zapaść się ze wstydu pod ziemię. Jakże mogła zapomnieć na tak długo o swym przewodniku i wybawicielu! Oparty o wątły pień sosny stał oto przed nią bez ruchu olbrzymi starzec, któremu ledwie sięgała do bioder. Nie mogła się na niego napatrzeć – był dokładnie taki, jakim opisywały go baśnie. Długa, siwa broda sięgała mu aż do piersi, szerokie ramiona okalał srebrzysty płaszcz, zaś spod niego wyłaniało się dopasowane odzienie, co triumfalnie przyćmiewało blask srebra – tak zatem prezentował się jego górniczy strój, cały mieniący się od złota i szlachetnych kamieni. W jednym ręku trzymał mały, złoty młotek, w drugim zaś niepozorną, brązową gałązkę. Czyżby to był błędny korzeń? Lecz najbardziej przyciągało ją jego dobrotliwe, dostojne oblicze, z którego spoglądały łagodne oczy, wypełnione miłością i serdecznością.

Dej pozōr tyż:  Katowice: Teatr Korez w kwietniu
Grafika wygenerowana przez SI

Kathinka stała nieruchomo w podziwie. Lecz nagle przypomniała sobie, że przecież musi mu podziękować za uleczenie oczu. Chwyciła więc jego rękę i poczęła zasypywać ją gorącymi pocałunkami.

On jednak wzbraniał się:

– Dosyć już, me dziecko, mnie nie dziękuj.

A potem zawołał:

– Oppo!

Kathi wiedziała, że tak nazywał się jeden z usługujących mu krasnoludków. A gdy się rozejrzała, dostrzegła drobiącego w ich kierunku człowieczka, co dokładnie tak, jak chce tego baśń, ubrany był w szatę o barwie matowego cienia, a jego głowę przykrywał spiczasty kaptur. Długa, lśniąca broda zdobiła jego twarz, na piersi zaś migotało mu małe światło – górnicza lampka.

Pradziad przekazał mu błędny korzeń, który wciąż jeszcze trzymał w ręku, po czym Oppo zapadł się w ziemię dokładnie tam, gdzie stał.

– Chodź – powiedział Władca Gór – zachwyć się jeszcze malutkimi nimfami Kwaśnego Źródła, a potem ruszamy dalej!

Kathi chętnie podążyła za nim, by wkrótce ujrzeć przed sobą lśniącą wodę wodospadu, która tryskała ze skały i z pluskiem wpadała do misy. Krasnoludki w błyszczącym odzieniu siedziały ze zgiętymi nogami na rozrzuconych wokół głazach i grały na instrumentach, podczas gdy drobniutkie dziewczęta w białych sukniach przechadzały się po ciemnych dywanach z mchu lub tańczyły w finezyjnym korowodzie.

Wtem między drzewa wpadł huragan i rozległ się potężny grzmot.

– Oto moja karoca – rzekł Pradziad, po czym złapał ją za rękę i prędko wsadził do powozu. Zwierzęta o dziwacznym kształtach, których nie potrafiła nazwać, ciągnęły za dyszel w takim pędzie, że sosnowe pnie po prawej i po lewej przelatywały obok nich niczym galopujący jeźdźcy.

Wkrótce potem wysiedli z powozu i w milczeniu poczęli wspinać się po stromej górskiej ścieżce, która wiła się zakosami pomiędzy skałami i krzewinami. Nagle Pradziad wstrzymał kroki Kathinki. Stali na skraju ziejącej otchłani. Przelękniona Kathi uczepiła się ręki swego przewodnika i spojrzała w głębinę, z której niósł się grzmot i łoskot spadającej wody, niemal ją ogłuszając. Nie widziała jednak nic, jak tylko białą, parującą mgłę, która przybierała najdziwniejsze kształty. Te wzbijały się w górę, by chwilę potem rozpłynąć się w powietrzu. Lecz im dłużej przypatrywała się tajemniczej kipieli, tym większe znajdowała w niej upodobanie. Szare drobinki kurzu i ziarenka piasku przemieniały się w lśniące srebrem gwiazdki, które rozganiał wiatr, po czym na nowo wyłaniały się z głębiny, łącząc się w rój barwnych pereł i iskier. A potem układały się w przecudny łuk, co mienił się tysiącem barw i trwał tak w blasku, jakby odlany z świetlistego metalu. Spod łuku zaś dobywało się takie lśnienie, że jego moc oślepiła jej oczy. Ciekawość jednak dodała jej odwagi i wychylając główkę spojrzała dalej – i wtedy ujrzała już wszystko wyraźnie. Serce przestało jej bić, a oddech zamarł w piersiach – ze zgrozy i osłupienia. Na dole o skalną ścianę wspierała się wodna panna, groźna uwodzicielka mężczyzn, chełpliwie promieniując swoją nagością. Jej wyprostowane dumnie śnieżnobiałe ciało wyłaniało się zza girland srebrnych płatków spienionej wody, które muskały jej stopy, bezustannie pnąc się powyżej kolan i gładząc powabne biodra oraz pełne piersi. Lecz wilgotny blask delikatnej skóry, na której niczym perły i diamenty skrzyły się krople wody, przykrywała burza złotych loków, przetykanych ciemnymi gałązkami i srebrzysto–błękitnymi różami, opadająca na wyprostowany dumnie kark i lśniące ramiona. Kathi upajała się bezbrzeżnym pięknem wodnej kobiety niczym odurzającym napojem, który uśmierzył całą jej nienawiść. Jej wzrok nie mógł się nią nasycić i im dłużej ją podziwiała, tym większy był jej afekt. Odkryła także, że nimfa trzymała w ręku ogromną harfę o błyszczących strunach. Jej kształtne palce trącały je niczym we śnie i dobywały z nich dźwięki tak słodkie i tak czarodziejskie, że nawet huczący i szumiący wodospad zamilkł zawstydzony. Kathi wsłuchiwała się w nie, by wpaść w przerażenie. Czyż to nie były dźwięki tej samej harfy, których słuchała każdego wieczoru, odkąd zaginął Lorenz? I czyż nie słyszała też śpiewu? Tak, nimfa śpiewała. Jej blade usta to drgały, to się uśmiechały, śląc uśmiech w wodny wir i wyśpiewując namiętną, weselną pieśń. Dla kogo tak śpiewały?

Dej pozōr tyż:  Katowice: Teatr Korez w kwietniu

Serce Kathi ścisnął dziwny niepokój, gdy podążyła za wzrokiem wodnej kobiety. Na kamiennym bloku, który wystawał z wody u stóp potwory, siedział mężczyzna, skrywając w dłoniach głowę. Czy może był to chłopak – czy był to – Lorenz?

Pieśń nimfy potężniała i stawała się coraz to żarliwsza. A wtedy chłopak skoczył w górę, objął jej kolana i przycisnął głowę do jej nóg. Radośnie zabrzęczały struny, wabiąc coraz mocniej, gwałtowniej i coraz bardziej tajemniczo, aż w końcu ich pochlebstwa i zachęty porwały chłopaka w górę. Szaleńczo sięgnął po jej loki, pochylił jej głowę w swą stronę i przycisnął do swych ust.

– Lorenz! Lorenz! – krzyknęła Kathi, przejęta lękiem i rozpaczą. Zatoczyła się, lecz Pradziad złapał ją za rękę.

– Lorenz! – zawołała raz jeszcze.

A wtedy zakochani w końcu usłyszeli jej krzyk. Ich usta niechętnie się rozłączyły, zaś w niespokojnym wzroku wodnej kobiety rozgorzały nienawiść i gniew. Podczas gdy w jej oczach migotały zielone ogniki, Lorenz ze smutkiem spoglądał w górę.

– Lorenz, to ja, twoja Kathinka, chodź! – dziewczyna wyciągnęła po niego rękę.

Lecz Lorenz tylko w zawstydzeniu potrząsnął głową i schował twarz w ramionach nimfy. Śmiejąc się, wodna kobieta jedną ręką otoczyła jego kark, drugą zaś cisnęła harfę w buchającą pianę. Rozległ się dziki, szyderczy śmiech, po czym objęci ciasno oboje zapadli się w spienione fale.

– A zatem – nie chciał wrócić. Zdradził mnie.

Obłoki mglistej pary znów wzniosły się w powietrze, a z głębin ponownie poniósł się huk i grzmot przelewającej się wody.

Kathi stała nieruchomo, jakby pogrążyła się we śnie.

– Chodź! – rzekł w końcu Pradziad.

Bezwolnie pozwoliła mu się poprowadzić. Milczał, jej serce zaś ciążyło jej zbyt mocno, by mówić.

Dopiero gdy Władca Gór podał jej na pożegnanie rękę, zaczęła szukać słów, by wykrztusić z siebie podziękowanie. W ostatniej chwili jednak odzyskała jasność umysłu.

– Pradziadzie, oddaj mi moją ślepotę. Dosyć już widziałam – poprosiła, składając błagalnie ręce.

– Tak, widziałaś już dosyć, me dziecko, a serce twe zasługuje na spokój – odparł łagodnie.

Schylił się ku niej, pocałował jej oczy, a wtedy ich światło zgasło.

Kathi po omacku dotarła do ławki, a stamtąd do swojej izdebki.

Rankami zaś nie zastanawiała się już więcej: „Czy może przyjdzie dzisiaj Lorenz?”

Wiedziała już, gdzie był i że więcej już nie przyjdzie.

 

źródło: Carl Klings: Die Oppanixe, „Oberschlesien” H. 3/1904, s. 171–185.

 

Przełożyła Nina Nowara–Matusik, germanistka, tłumaczka, literaturoznawczyni. Profesorka w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Prowadzi autorskiego bloga Perspektywa Bonitki. Ostatnio opublikowała antologię tłumaczeń pt. Po drugiej stronie studni. Górny Śląsk w przekładach.

 

Śląsk Magiczny – wstęp
Czarna studia cz.1
Czarna studnia cz.2
Czarna studnia cz.3
Czarna studnia cz. 4
Polna piastunka
Las Goj (cz.1)
Las Goj (cz. 2)
Las Goj (cz. 3)
Las Goj (cz. 4)
Spacer po Wesołej (cz.1)
Spacer po Wesołej (cz. 2)
Spacer po Wesołej (cz.3)
Narzeczona wodnika. Baśń Eichendorffa
Kobieta z bagien (cz. 1)
Kobieta z bagien (cz. 2)
Kobieta z bagien (cz. 3)
Eichendorff młodzieńczy
O(d)czarowując Górny Śląsk – Arthur Silbergleit
Arthur Silbergleit: Górny Śląsk. Cz. 2
Arthur Silbergleit: Górny Śląsk. Cz. 3 (ostatnia)
Alfred Nowinski: O tym, jak dzieciątko Jezus przybyło na Górę św. Anny
Górnośląska Meluzyna
Wieszczka z wieży czy wietrznica? Górnośląska Subella
O zjawach, odkupieniu i kobiecej sile
Bajka o fynchelkach
Jeszcze o górnośląskich fynchelkach
Sobowtór – cz. 1
Sobowtór – cz. 2
Dzielna młynareczka
Dirszel – cz. 1
Dirszel – cz. 2
Gdzie szumi Opawa – cz. 1
Gdzie szumi Opawa – cz. 2

Społym budujymy nowo ślōnsko kultura. Je żeś z nami? Spōmōż Wachtyrza

2 kōmyntŏrze ô „Gdzie szumi Opawa… cz. 3 (ostatnia)

  • 12 marca 2025 ô 13:56
    Permalink

    Witom
    Kaj moga poczytać cołki opowiadani “Gdzie Szumi Opawa…”?

    Ôdpowiydz

Ôstŏw ôdpowiydź

Twoja adresa email niy bydzie ôpublikowanŏ. Wymŏgane pola sōm ôznŏczōne *

Jakeście sam sōm, to mōmy małõ prośbã. Budujymy plac, co mŏ reszpekt do Ślōnska, naszyj mŏwy i naszyj kultury. Chcymy nim prōmować to niymaterialne bogajstwo nŏs i naszyj ziymie, ale to biere czas i siyły.

Mōgliby my zawrzić artykuły i dŏwać płatny dostymp, ale kultura powinna być darmowŏ do wszyjskich. Wierzymy w to, iże nasze wejzdrzynie może być tyż Waszym wejzdrzyniym i niy chcymy kŏzać Wōm za to płacić.

Ale mōgymy poprosić. Wachtyrz je za darmo, ale jak podobajōm Wōm sie nasze teksty, jak chcecie, żeby było ich wiyncyj i wiyncyj, to pōmyślcie ô finansowym spōmożyniu serwisu. Z Waszōm pōmocōm bydymy mōgli bez przikłŏd:

  • pisać wiyncyj tekstōw
  • ôbsztalować teksty u autorōw
  • rychtować relacyje ze zdarzyń w terynie
  • kupić profesjōnalny sprzynt do nagrowaniŏ wideo

Piyńć złotych, dziesiyńć abo piyńćdziesiōnt, to je jedno. Bydymy tak samo wdziynczni za spiyranie naszego serwisu. Nawet nojmyńszŏ kwota pōmoże, a dyć przekŏzanie jij to ino chwila. Dziynkujymy.

Spōmōż Wachtyrza