Sobowtór
W połowie XVIII wieku żył sobie w Neisse biedny student teologii imieniem Franz. W mieście mieszkał jego zamożny i wpływowy wuj, który opłacał mu studia. Ojciec Franza, leśniczy, padł bowiem ofiarą kłusownika, gdy ten chciał go pojmać. Wuj wynajął też Franzowi elegancką izbę. Na jej suficie wisiały cztery przepiękne stiukowe anioły. Prostemu Franzowi, który nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział, bardzo się podobały.
Pewnego dnia, gdy jak zwykle odwiedzał wuja, nastała potworna jesienna pogoda. Lało jak z cebra, a na ulicach, które nie były jeszcze wtedy wszędzie wybrukowane, zrobiły się ogromne kałuże. Wujek bardzo się ucieszył z odwiedzin swego bratanka, któremu był też chrzestnym ojcem. Sam bowiem, ze względu na podagrę, nie mógł przy takiej ulewie wyjść na zewnątrz. Również jego znajomi – wszyscy oni byli już starszymi ludźmi, którym brakowało sił – nie odważyli się wyjść w taką pluchę.
Wuj i bratanek umościli się zatem wygodnie przy partyjce szachów, którą kilka razy powtórzyli. Potem zaś zjedli dobrą kolację i wypili dla rozgrzania kilka kieliszków grzanego wina, które wuj zawsze własnoręcznie szykował. I tak mijały godziny, aż nastała dziesiąta wieczorem, i Franz musiał już wracać do domu. Stara kucharka stwierdziła wprawdzie, że pogoda jest taka, że psa by nie wygonił, radząc Franzowi, aby został na noc, lecz ten wolał spać we własnym łóżku. Poza tym na drugi dzień była niedziela, musiał więc wcześnie iść do kościoła, czym nie chciał wuja kłopotać. Wuj zgodził się z nim, mówiąc:
– Młodzi ludzie nie mogą bać się pogody. Ale weź mój płaszcz, w którym już nie chodzę, i jeszcze latarenkę.
Śmiejąc się, kucharka przyniosła płaszcz. Śmiała się zawsze, gdy brała go do ręki, miał bowiem jaskrawy, zielono-żółto-brązowy kolor, a do tego chyba z siedem zachodzących na siebie, wąskich kołnierzyków.
– Zaiste – rzekł wuj – w tym płaszczu to już przynajmniej z daleka będę widział, że idziesz do mnie z wizytą. Nie ma bowiem w całej Neisse takiego drugiego.
Po serdecznych pożegnaniach i podziękach ruszył więc Franz dziarskim krokiem w stronę domu.
Gdy przeszedł już spory kawałek drogi, nie spotkawszy żywego ducha, zatrzymał się na rogu skrzyżowania, by sobie poświecić i nie wpaść w jedną z wielkich kałuż, jakich było wokół pełno. W tej samej chwili dostrzegł przed sobą młodego człowieka, który podobnie jak on trzymał latarenkę w górze, by oświetlić sobie drogę. Franz uznał, że nie ma w tym nic dziwnego. Bo właśnie tutaj, w tej wąskiej uliczce, trzeba było dobrze uważać. Lecz wówczas zauważył, że owa postać rusza się także w tym samym momencie, co on sam. Podążała kilka kroków przed nim, obierając tę samą drogę.
Dalibóg, z Franza nie było zajęcze serce. Nie raz wędrował w domu ciemnym lasem, nie czując strachu. Ale zrobiło mu się nieswojo, gdy ten drugi począł przystawać przed nim zawsze w tej samej odległości. Gdy biegł, biegła też owa postać. Gdy zwalniał, zwalniała także ona.
Teraz to go dogonię, pomyślał Franz, biorąc, by tak rzec, swoje długie nogi pod pachę i biegnąc ile sił za swym niesamowitym towarzyszem. Ten jednak też wcale się nie lenił i puścił się biegiem, zostając ciągle w tej samej odległości przed Franzem. Gdy jeden dźwigał lampkę, by lepiej widzieć, czynił to też ten drugi. Gdy Franz przechodził na drugą stronę ulicy, postać przed nim też. Franz już chciał zawrócić. Ale wstydził się przed samym sobą. A do tego pomyślał sobie, jak dowcipkowałby wujek, gdyby teraz wrócił. Szedł zatem dzielnie swoją drogą, przez noc, burzę i deszcz, gdy nagle tajemnicza postać zniknęła za rogiem. Franz potrząsnął głową. Mój Boże, przecież nie jestem odurzony! Cóż to mogło być?
Skręca więc wolno za róg, przystaje na chwilę i dźwiga latarnię, by oświetlić sobie drogę. I wtedy – serce staje mu w gardle! – znów widzi przed sobą tę samą postać, odwróconą plecami, wznoszącą rękę z latarnią. Franz zbiera więc wszystkie siły i kieruje światło wprost na nieznajomego, by z rosnącym przerażeniem stwierdzić, że ów podobny jest do niego samego. Ten sam wzrost, ta sama, szczupła postura, a nawet, toż to dziw nad dziwy, ten sam komiczny płaszcz z wieloma kołnierzami o charakterystycznej barwie.
Myśli więc sobie znowu, że go doścignie, rozpędza się i biegnie za dziwnym nocnym wędrowcem niemal aż do swego mieszkania. A że znowu nie może go dogonić i dystans między nimi ciągle jest taki sam, wchodzi na schody kościoła Jezuitów, do którego właśnie dociera, dźwiga wysoko latarnię i woła głośno:
– Niechaj ten, kto idzie tu przede mną, natychmiast się odwróci, abym zobaczył jego twarz i wiedział, kto pozwala sobie na tak niedorzeczne żarty!
W mgnieniu oka postać się odwraca, dźwiga latarnię, zaś Franz, trzęsący się ze zgrozy każdym członkiem swego ciała, rozpoznaje w sobowtórze swoją własną twarz.
c. d. n.
Źródło: Der Doppelgänger. W: Oberschlesische Sagen. Nacherzählt von Paul und Hildegard Knötel. Kattowitz 1911, Bd. 2., S. 129–135.
Przełożyła Nina Nowara-Matusik, germanistka, tłumaczka, literaturoznawczyni. Profesorka w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Nakładem wydawnictwa Silesia Progress ukaże się wkrótce jej publikacja popularnonaukowa pt. Po drugiej stronie studni. Górny Śląsk w przekładach.