O(d)czarowując Górny Śląsk – Arthur Silbergleit
Arthur Silbergleit (1881-1943) – poeta i prozaik urodzony w dawnym Gleiwitz w rodzinie żydowskiej, przez jakiś czas Wrocławianin, od 1907 roku Berlińczyk. Nie jest mu dane uratować się przed Holocaustem. Niezwykle płodny twórca, uwieczniony w tetralogii gliwickiej Horsta Bienka. Poza tym czytelnikom polskim raczej nieznany. Jego poezja przesycona jest odniesieniami do tradycji żydowskiej, chrześcijańskiej, mistyki oraz uniwersalnych ludzkich wartości, takich jak piękno, dobro i prawda. Ale są w niej także akcenty militarystyczne oraz patriotyczne – ta fascynacja niemiecką potęgą, właściwa wielu twórcom niemieckich tamtych czasów, budzić może dzisiaj zdziwienie, a nawet niechęć. Mimo to postać Silbergleita zasługuje na przypomnienie – zwłaszcza zaś te jego nieliczne teksty, w których mniej lub bardziej bezpośrednio przywołuje swe rodzinne strony. Oto jeden z nich.
Arthur Silbergleit
Górny Śląsk
Niczym zbrojni rycerze i strażnicy, co czuwają w twierdzach naszych czasów, owych rozpieranych mocą fabrykach, setki kominów i wież groźnie rozprostowują w mroku swe członki. I oto miotają już miriadami strzał oraz gorejących lancy w blade lędźwie apokaliptycznych rumaków, co kłębią się na niebie. Zza strzelistych baszt i spod okapów, w które potajemnie wbudowano kołczany, waleczny szał ciska płonące żagwie i ognie purpury. Niewidzialna dłoń tego samego ducha ziemi, co dzieli i strąca w chaos wszelki byt, każe świszczeć i szczękać broni: w buncie przeciwko wiecznemu pokojowi w niebiesiech, przeciwko szyderczej obietnicy raju, w obronie tych, co tu, na ziemi, ciemiężeni są nieustannie. I oto już drga, poraniona i naddarta, zasłona Boga, tkanina przestworzy. Czy owa porywająca żarliwość, co bucha płomieniami w górę, osmali namioty niebiańskiej ciszy i przeistoczy poematy nocy, długie wiersze o snach i marzeniach, w bezsenne, odwieczne dramaty o potyczkach na śmierć i życie oraz walce o byt? Albowiem dzień i noc terkoczą w dole melodie maszyn, szumią w dwugłosie pasy napędowe, co mijają się w biegu, na skrytym weselu sczepiają się tryby i trybiki, na braterskim kowadle w tonice współbrzmienia ćwiczy się młot, z niesłychaną butą nadyma się jazgoczący miech, strosząc swe smocze pióra – i tak oto rozbrzmiewa muzyka potęgi życia, Kreutzerowska sonata[1] wszystek ludzkich sił, podczas gdy obojętne gwiazdy na górze dawno już odegrały swe preludium. Odradza się dawne trójprzymierze męskiej siły mięśni, rudy i stali, rywalizacja między rozżarzonymi spojrzeniami ludzi a rozognionym obliczem czarnych diamentów bodzie bezbronne dotąd i bezczynne powietrze, te zaś rozpoczyna migotać, jakby odbijały się w nim tysiące spiętrzonych, stalowych płytek. Albowiem w tych opancerzonych halach rodzi się w ludziach i maszynach nieznana dotąd, roziskrzona i ekspansywna siła.
https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/e/e8/Constantin_Meunier_-_In_the_Black_Country.jpg
Lecz nagle całą tę skupioną potęgę życia wsysa przez błyszczące szkła binokli dwoje nieprzekupnych, przenikliwych oczu: niepozorny człek, pełen wewnętrznej wielkości, istota poza czasem, atoli dawny namiotowy druh fryderycjańskich grenadierów, otoczony kipielą już nie dudniących werbli, lecz nieugiętej melodii walcowni, przemienia na obrazie ludzi i maszyny w gigantów pracy, a w ślad za wielkością modeli zdaje się też rosnąć jego lilipucia postać. I oto w ten nieskończony huk, brzęk, zgrzyt i terkot nadpływa znienacka, stąpając miękko w sandałach, ledwie widzialny i ledwo słyszalny, nabożny wieczór, przyjaciel pustelnika z leśnego ustronia, najcichszy pielgrzym tego świata. I wtedy, na jedną chwilę, pośród odwiecznej pieśni zaczarowanych, wiszących ogrodów, od napędowych pasów poczyna nieść się dźwięk adoracji. Zdaje się, że złączone ze sobą maszyny rozluźniają żelazne przymierza. Na kilka sekund każda z nich pragnie w pełni poczuć rozkosz uroczystej kontemplacji. Przez jedną chwilę człowiek pracy myśli o swym małym, oczernionym sadzą domu i o swych bliskich – a tymczasem upiornie uśmiechnięty księżyc wpycha się przez kraty wielkich szyb, zaś odwieczne koło rozpędza swój szyderczy bieg.
My wszyscy znamy tę koła melodię, wielką, bojową pieśń, te szczękające śpiewy o duchu i materii, dochodzące z kuźni naszych czasów, skrywające pod maską błogości wojownicze oblicze, co żądne jest walki i przygód. We dworze i w chacie, w małym warsztacie i wielkiej fabryce zmysły chłoną to widowisko, w którym przeszłość przeistacza się w teraźniejszość. I nagle zdaje się nam, że ów mężczyzna, który chwyta kleszczami rozgrzane żelazo, potomkiem jest tych tytanów, co przez tysiące lat dobywali w podziemnych szybach rudę i złoto, zaś rój drobnych, gorliwych robotników to uroczy ludek koboldów, gnomów i krasnali. Jakże ta niesamowita krzątanina, co przemyka skrycie gdzieś obok, uskrzydla poetycką fantazję. I oto owa baśniowa obfitość podziemnych sztolni i chodników, głębokich niczym morze, wyczarowuje przed nami wspaniałe i olśniewające bogactwa.
c. d. n.
Źródło: Arthur Silbergleit: Oberschlesien. W: „Der Osten. Monatsschrift für ostdeutsche Literatur und Kultur“. Januar 1912, Jahrgang 38. S. 3–8.
Przełożyła Nina Nowara-Matusik, literaturoznawczyni, germanistka, tłumaczka, profesorka w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Mieszka w Bytomiu.
[1] Sonata A-dur op. 47 Beethovena, dedykowana słynnemu francuskiemu skrzypkowi, Rudophe Kreutzerowi. Niezwykle ciekawa jest historia jej powstania. Więcej na ten temat: http://beethoven.org.pl/encyklopedia/beethoven-ludwig-van-sonata-a-dur-op-47-kreutzerowska/ Przyp. tłum.
Czegoś takiego jeszcze nie czytałem w pełnym zachwycie, w uniesieniu, racząc się niezwykłymi frazami i wcale niewyszukanymi słowami! Dziękuję! Tak pisali o Górnym Śląsku ci, co się na nim urodzili. Za tę miłość zapłacili życiem. A ilu z naszego pokolenia poświęciło życie i zdrowie za umiłowanie Śląska? Nam swej Ojczyzny też nie wolno kochać. Nam każe się kochać inne ojczyzny! Kiedy ten obłęd się skończy?
Dziękuję za ten komentarz, bardzo się wzruszyłam, bo to oznacza, że udało mi się oddać ducha oryginału. Najserdeczniej pozdrawiam.