Arthur Silbergleit: Górny Śląsk. Cz. 3 (ostatnia)
Nie zetrzesz bowiem z powiek cieni tych, co na próżno wznieśli kiedyś swe chaty na górze, by spocząć bez ruchu w domu na dole i wieść żywot legendy, na której cieniem kładzie się los. Przejęty trwogą szukasz w dole tych, o których nie pamięta już zupełnie nikt. Niczym zatopione miasta tchną grozą głębiny, a obumarła nieustraszoność tych, co tańczyli niegdyś na linach rozpiętych pośród najbardziej stromych szczytów i uderzali w dzwony najbliższych chmurom wież, wywołuje dreszcz grozy, napełniając cię pokorą i ciszą, głęboką niczym otchłań. Lecz oto na powrót w przestworza ciszy wpada ze świstem topór życia, z taką mocą wczepiając się w wiekową, nieustępliwą gęstwinę kamiennych skał, że z rozdartych ran płyną ciche łzy i niczym ciemna krew sączy się czarna woda. Sennym głębinom przepastnych sztolni swój chybotliwy los powierzają górnicy, przeistaczając się w gości podziemnych zjaw oraz parobków własnego światła. Królami są zasię w pałacach mroku, przebranymi w kostium nocy. Nie widać końca osobliwemu sporowi świateł: z mrowiem górniczych lampek ścierają się w podziemnym mroku ludzkie oczy, walcząc o rozwikłanie zagadek ciemności, zaś upiorny cień, który czmycha przed każdym z nich, pada na pokryte runami ściany niczym odblask śmierci. Ona sama zaś czyha za zastygłymi murami, w domach pośród głębin, by karać aroganckich intruzów z powierzchni trującym tchnieniem lub lawiną kamieni. Na górze zaś, przy wejściu do sztolni, ubrany w górniczą czapkę i mundur, stoi urzędnik losu, licząc płynące nieskończenie w górę i dół ludzkie melodie, i zapisując obfitość tych dźwięków, co dawno temu zgubiły drogę lub powędrowały w złym kierunku, a którym krople ronione przez skały odgrywają już requiem. Na górze zaś, przy prowadzącej do życia bramie, przez którą biegnie światło, by pośród głębin mroku wytyczać złociste drogi, owemu niespokojnemu hukowi fal i szumowi muszel, tej mistycznej potędze podziemi, w napięciu przysłuchują się bracia, ojcowie, narzeczone, dzieci i matki. I dygoczą z zimna na myśl o rzeczach niepojętych, smutnych i obcych, a tymczasem w górę i w dół płyną czasze pełne czarnych diamentów, co wzniecają radość. I każdy kominek, na którym grzeje się strawa, mocą magicznego znaku zdumienia parzy przenajświętsze niebiosa, zaś anioły, którym owa płomienna wiara osmala skrzydła, niemal już z nich pierzchają. Każdy gwiaździsty wieczór mieni się cudem powrotu pielgrzyma, każde okno w domu śle błogi uśmiech starej lampy wprost ku woniom zmierzchu – bo oto znowu, cały i zdrowy, z kopalni wyjechał ojciec, i znowu całuje rodzinę, co zasiadła przy okrągłym stole, i pożółkły obrazek Chrystusa, co skrywa się w modlitewniku.
Kto ociera się o krawędzie wszelkiego bytu, kto za każdym razem pozwala, by jego nadziemny cień zsunął się do świątyń w głębinach, owych katedr mroku, ten wie, jak prawdziwe są słowa poety, że życie jest snem, a sen życiem[1]. I staje się podatniejszy na rozliczne iluzje, ułudy i fantazje.
Szczyty i przepaście opowiadają mu historie o wielkich, legendarnych czynach, owocach potężnej woli tworzenia – niczym baśń bądź dzieło potężnego czarodzieja otwiera się przed nim ów mistyczny byt.
I właśnie dlatego po izbach, w których tka się ciszę, migotem niesie się tak przedziwny szept. Zmizerowanym dzieciom i ich piastunkom piosnkę nuci bowiem baśń, ta siostra witalnych mocy. I rozpościera oto przed wszystkimi ludźmi, w izbach i na jarmarkach, najbarwniejsze i najjaskrawsze fantazje. I podobnie jak muzyka w kościele zapada w duszę przejmujący widok mordu, gdy wyświetlany jest na płótnie, rozpiętym na ścianie zielonego cyrkowego wozu, co stoi obok roziskrzonej karuzeli. I zapełniają się kościoły i oberże, i płynie woda ognista, i krwawi Graal. W Boże Ciało zaś wszystkie ulice toną w kwiatach i palmach, a przed każdym domem, we framudze z brzozowych gałązek, wznosi się kwietny ołtarz z obrazem Matki Boskiej i Dzieciątka. Nowy, niebiański brzask na księżowskich ornatach tka słońce, a zapach kwiatów przyćmiewa kadziło. I choć „Alleluja” dobywa się donośnie z płonących od ognistej wody gardeł, to nie traci ono nic na swej świętości.
Życie, co czynem jest, marzeniem i trunkiem, co pozwala, by ów wrodzony mu trójdźwięk rozpraszał się pośród wykuszy mrocznych sztolni, jaśniejących katedr i zadymionych austerii, oczarowuje bogactwem swych barw i brzmień.
W krainie tej, w tym kraju, co graniczy z Rosją, cichną ostanie echa Azji. Kto poznał ową słabość ludu do rzeczy błyszczących i jaskrawych, podziwiał obfitość barwnych chust, kolorowych fartuchów i spódnic owej ziemiańsko-robotniczej kobiecości, kto był kiedy na jarmarku, co podobnym jest do wachlarza pełnego kleksów i słyszał, jak grzmiąc i hucząc przelewają się po nim fale wielogłosowego koncertu niemieckich i polskich dźwięków, temu zdać się musi, że jest w królestwie cara, a nie w zakątku, w którym watażkowie niemieckiego przemysłu odnoszą swe największe triumfy, podczas gdy rdzenny mieszkaniec tej ziemi cicho i niepostrzeżenie drepcze za swym pługiem.
Tak, gdyż w tej właśnie krainie, o której rzekł niegdyś Goethe, że leży „z dala od ludzi kształconych”, bratają się bowiem hutnicze dymy i blask słońca, opary z kominów i tchnienie baśni, walka między narodami i pokój na niwach.
Życie toczy się tu z pełną mocą. Z młotem w ręku, lecz z władzą w sercu, do dzieła przystępuje człowiek pracy. I choć rytm życia zacięcie kołysze się w takt wyśpiewywanych przez maszyny, stalowych psalmów, to potęgi tego głosu nie zaklął dotąd żaden niemiecki Meunier[2], ani żaden Zola. I choćby nie wiadomo jaką jasnością i mrokiem, głębią i powierzchownością mieniło się życie ludzi, co olśniewa radością i rzuca cień na smutki, nie pojawia się niemiecki Rembrandt, co nadałby kształt temu rozedrganiu.
Kiedy wreszcie w tej krainie, doświadczanej częstokroć przez zawiść, lecz nie pobłogosławionej Gracjami, rozkwitnie Mesjasz Serc i Wybawiciel, i przeistoczy baśnie, jakie śni obca władza, w te, które marzą się nam na niwach sztuki?
Przełożyła Nina Nowara-Matusik, literaturoznawczyni, germanistka, tłumaczka, profesorka w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Mieszka w Bytomiu.
Źródło: Arthur Silbergleit: Oberschlesien. W: „Der Osten. Monatsschrift für ostdeutsche Literatur und Kultur“. Januar 1912, Jahrgang 38. S. 3–8
[1] Aluzja do sztuki dramatycznej La vida es sueño, barokowego twórcy hiszpańskiego, Pedro Calderóna de la Barcii. Przyp. tłum.
[2] Constantin Meunier (1831-1905) był belgijskim malarzem i rzeźbiarzem. Malował robotników, górników oraz krajobrazy przemysłowe w manierze modernistycznej. Przyp. tłum.