Arthur Silbergleit: Górny Śląsk. Cz. 2

Niezgłębione labirynty, kręte ścieżki i zakola wiją się po owych uświęconych halach ciemności, mamiąc tęskną wizją komnat usłanych skarbami. Samotne lśnienie górniczej lampy, migoczącej w tych skrytych pałacach czarnego milczenia niczym magiczne światełko z baśni tysiąca i jednej nocy, opasuje złotymi pierścieniami radości wszystkie ciemne skrzynie, w których kryją się martwe marzenia. Lecz nagle marzeniom zdaje się, że niedaleko, w skamieniałych grotach i pieczarach wypełnionych muszlami, siąpi nowe życie, woda wieczności, słowa Boga. Czarni więźniowie głębin poczynają śnić o roziskrzonych przygodach w bezgranicznej dali, podczas gdy w pobliskim chodniku łzę tęsknoty za Bogiem roni stróżka wody. Głębia otwiera swe podwoje przed powierzchnią niczym przed obietnicą zbawienia. Dumnie, jak gdyby w poczuciu własnej godności, staczają się ku labiryntom krągłe wagony. Górnicy, sprężyści ludzie czynu ze skórą i lampą, bracia zaginionych gnomów, nastają w domach wiecznego wieczoru niczym świt. Poszukiwacze skarbów, ci, co pochłaniają ów błogo-bolesny mistycyzm tej upiornej przestrzeni, przeganiają lampkami widmowe cienie psów, uskakujących ze ściany na ścianę. W setkach szybów i pośród setek nocy płonąć poczynają setki świateł. Pyrlik i żelazko rozbrzmiewają tak, jakby chciały wypłoszyć bogów i strzegące skarbów duchy głębin na światło dnia. Po raz kolejny w zaklętych, pradawnych drzewach wzdycha i trzeszczy prastara legenda o tysiącletnich, dawno już obumarłych, potężnych borach. Huczące niegdyś niczym morze giętkie wierchy i grzmiące, bujne korony zapadły się przed wiekami w sztolnie, opadły z cichym brzękiem niczym legenda w najmroczniejsze izby ciszy i najcichsze komnaty wieczności. I wtedy przyćmiewa nas duch Eddy[1], jest tak silny, że wydaje się nam, że wracamy do korzeni wszelkiego istnienia. Nabrzmiewa dźwięk harfy, niesiony na marzeniach pieśniarza z dalekich krain. Szlachetny młodzieniec o niepozornym cieniu, którego serce samo wzbiera od mrocznych przeczuć, nawraca upiorny dom głębin i wszystkie mroczne szyby na tajemną moc harfy, wlewając w swoją duszę lśnienie, zaś w mrok jasność, co wciąż zmaga się z cieniem:
Ten bowiem panem ziemi,
Kto głębie jej przemierza,
W jej łonie niepamięci
Boleści swe powierza.
Kto jej kamiennych członków
Formacje zna tajemne
Zstępuje niewzruszenie
W pracownie jej podziemne.
On z nią jest sprzymierzony
Najdroższy jej i bliski.
Jest mu jak narzeczona,
Rozpala jego zmysły…[2]
W towarzystwie tak strzelistej pieśni dostojniej niesie się w górę tchnienie głębin aniżeli oddech wyżyn, które słońce, co stoi między nimi na granicy, już od dawna ma ochotę przeistoczyć w złocistą krainę dla madonn i pielgrzymujących aniołów. I oto ślą już fabryki – owe kościoły, gdzie z pracy ofiary się składa – wypominki maszyn i drżące wyznanie wiary młota, co przestał klęczeć przed ołtarzem kowadła, ku świątyniom ciszy. Biały dym kadzidła, dobywający się z mrocznych kominów, liże na niebie stopy pielgrzymów, co niebawem kołysać będą księżyc. A tymczasem przez krainę świerków i sosen z gwałtownym grzmotem przetaczają się pociągi, chorały czasu. Modlitwa studni utyka gdzieś na wieki w rozkołysanych koronach lasu, a durowy dźwięk istnienia rozpływa się w sennym mol. W pianissimo przechodzi z wolna piano bytu. Gdzieś w oddali, w oknach samotnej leśniczówki, nabożnie jarzy się światło, podobne do opuszczonej duszy, co wyczekuje zbawienia. W oazie pokoju, położonej między sadzawkami a koronami drzew, nie ścigane już przez myśliwych sarny układają się do snu, śniąc dalej w swych marzeniach ostatnie leśne baśnie. W mroku rozpadających się pałacowych murów krzyczy sowa, jakby chciała zatrzymać swym głosem powolne osuwanie się głazów. Żałośnie dmie gdzieś róg, a requiem pasterskiego fletu szuka w różanym kielichu ostatniego wytchnienia i spokoju. Niepewny podmuch wiatru wygładza zmierzwioną trawę, przeistaczając ją w kobierzec, po którym tańczyć będą elfy. Przezroczyste szaty dla giętkich huldr[3] tka już filigranowy blask księżyca.
Lecz to uparte, zahartowane czynem życie przeciwstawia owej rozmarzonej, księżycowej nocy, co oczarowuje uczucia i niesie się dalej nawet we śnie – owej muzycznej podatności wszelkiej baśniowej magii –, żelazną muzykę pobrzękujących pulsów. Mistyczna msza i sakralna muzyka mrocznych sił uwalniają się od jasnej stali. Gdy między kopalniane krypty z hałasem wpadają okrągłe wagony, pędząc po gładkich szynach, by wypaść w chwilę potem z otchłani kamiennego snu, unosząc z sobą łup z czarnych diamentów, wizja tej potęgi i tego kunsztu powala swą wszechpotęgą. I tak oto biegnie myśl ku głębokim, hymnicznym wizjom piekła Dantego, co kochał się w Beatrycze, ku domostwom Hadesu, do faustowskiego królestwa matek, tam, gdzie „siły niebios to w górę, to w dół wędrują i złote czasze sobie przekazują”[4]. Z powagą na twarzy pozdrawiają cię tysiącletni przyjaciele ze snów współczesnego nam poety, co dojrzał już za młodu, ci, co „muszą umrzeć nisko” i „leżą ociężali u korzeni splątanego życia”[5].
c. d. n.
Przełożyła Nina Nowara-Matusik,literaturoznawczyni, germanistka, tłumaczka, profesorka w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Mieszka w Bytomiu.
Źródło: Arthur Silbergleit: Oberschlesien. W: „Der Osten. Monatsschrift für ostdeutsche Literatur und Kultur“. Januar 1912, Jahrgang 38. S. 3–8.
[1] Zbiór staroskandynawskich pieśni oraz utworów mitologicznych, na język polski przełożony przez Joachima Lelewela i Apolonię Załuską-Strömberg. Przyp. tłum.
[2] Fragment wiersza Der ist der Herr der Erde Friedricha von Hardenberga zwanego Novalisem (1772–1801), czołowego przedstawiciela wczesnej fazy romantyzmu w Niemczech, a także – inżyniera górnictwa. Wiersz jest zarazem ważną składową powieści Novalisa Heinrich von Ofterdingen, w której fascynacja górnictwem odgrywa rolę niebagatelną. Przyp. tłum.
[3] Odpowiedniki rusałek w folklorze skandynawskim i germańskim, piękne, nagie kobiety o długich włosach, uwodzące mężczyzn śpiewem i sprowadzające ich na złą drogę. Wyróżniają się zazwyczaj ogonem lisa lub krowy. Przyp. tłum.
[4] Fragment dramatu Faust Goethego w tłumaczeniu własnym – N. N.-M.
[5] Fragment słynnego wiersza Manche freilich Hugo von Hoffmannsthala (1874-1929) w przekładzie Pawła Hertza. Przyp. tłum.