Las Goj (cz. 3)
Dwieście lat później.
Goj, pradawna leśna kraina, zmienił się nie do poznania. Nieskończone i niezmierzone są łaski spływające srebrem i bezkresne, sięgające niemal po horyzont, są pola. Każdy gwarek żyje w przepychu i sam sobie jest panem na kopalni1, ma niezliczoną ilość koni i wozów oraz wszelkie zbytki z obcych krajów. Wejdziesz do jednego z domów, to go nie poznasz, tak pełnym jest bowiem bogactwa i wszelkich cudowności. Kobiety ubrane w aksamit i jedwab, dzieci podobne do laleczek, cudowne. I każdy z gwarków ma ze stu czeladników górniczych i nawet koryta dla świń robi się już ze srebra. Srebrne są kolumny przed domem, ławy w środku, relikwiarze, krzesła, a nawet same łóżka. A życie! Wino nie przestaje się lać, kostki się toczyć, a goście napływają strumieniami. Połowa mieszkańców ziemi kupuje tutaj metal. Mieszczanie – ba! – książęta! – są wierzycielami tego kraiku! Istne niebo na ziemi! Trwają jeszcze przy starej wierze, lecz sercu bliższy jest już zysk. Życie kręci się wokół dochodów ze sztolni i wszelka inna praca nie ma wartości. I im bardziej rośnie pańska góra talarów, tym bardziej dyszy jego czeladnik. Wprawdzie biedak ów zapracuje tu swoją krzywdą na chleb, lecz pan okazuje mu ledwie tyle litości i miłosierdzia, co swemu psu. I tak jak na górze rozpościera się niebo, tak na dole, w szybie i w sztolni, goreje piekło, ucisk zaś rodzi przekleństwo, co puszcza grube korzenie. Pośród krzyków rozpaczy upływa życie pod ziemią, człowiek przemienia się w zwierzę, zaś dobry duch odpływa w dal. Niedola i lament czeladników górniczych nie mają końca, na górze zaś zadomawia się pycha. Srebrem mienią się już dachy na domach.
Mijają pokolenia. Odchodzi stare, przychodzi nowe! Wciąż jednak brak poprawy. Nikczemność odejść nie chce. Ludzie tutaj muszą zginąć. Muszą. Gdyż nie wierzą już w nic, ani w Boga, ani w dobro, ani w to, co od wieków świętym było dla ich ojców, w nic, w nic, jeno – w srebro. Drugi człowiek jest dla owych panów na srebrze zaledwie rzeczą, której użyć można niczym grabi lub łopaty.
I znów upływa stulecie. Wciąż jeszcze posyła Bóg swych pobożnych posłańców, aby grzesznicy znaleźli drogę do domu Pana. Lecz oni wciąż jeszcze nie wierzą w nic, szydząc sobie nawet ze Skarbnika. Ziemia, łaskawsza niźli okrutnicy z srebrzystego Goju, bieli się już szkieletami czeladników. Zaś nad żyjącymi lituje się kamień, co rusz przysypując czeladnika, co monetą jest dla swego pana, i tak kładąc wreszcie kres jego nieszczęściu. Umościł się tu wygodnie najstraszliwszy rodzaj chciwości. Choć tego srebrzystego demona uczepił się szatan – z całą swą nikczemnością i ohydą, to na górze wciąż jeszcze pragną więcej i więcej, nie mogąc się nasycić. Srebrzysty gwarek przeistoczył się w przeraźliwą bestię, co niesie w sobie wszystkie siedem grzechów głównych.
Miast duszpasterza, którego napomnienia nie w smak były temu diabelskiemu nasieniu – wypędzono go zatem pośród drwin – o wstydzie! – z jego własnych gruntów –, do kościoła wkracza oto bezbożna trupa teatralna, zaś jej członkowie odgrywać będą w najbliższą niedzielę upatrzone już role: dzwonnika, zakrystiana, organisty i – kapłana, lecz nie po to, by chwalić Boga, ale frywolnie zabawiać całą gromadę srebrzystego Goju. Nie mogą radować Boga tego rodzaju poczynania, taka prowokacja musi spotkać się z rychłą karą – i oto nadciąga także ona sama.
Już w sobotę czeladnicy otrzymują dzień wolny, choć zwykle nawet w dzień pański zajęci są ciężką pracą rębacza. I oto pozwala się im, wbrew dotychczasowym zwyczajom, udać się do okolicznych krewnych. Nie pragnie jednak nikt sprawić radości owym nędzarzom: gromada myśli bowiem o sobie i życzy sobie być sama w chwili tak długo wyczekiwanej swawoli. Zaś nowo powołany kapłan prawić będzie na kazaniu, jak to srebrzysty gwarek cudownie miał się będzie również w niebie.
Nastaje niedziela.
Srebrne dzwonki i dzwoneczki zwołują na nowe święto. Z kościoła płyną radosne melodie. Trudno jest rozpoznać stare organy, tak bowiem skaczą i hycają dźwięki. Ma być prawdziwie radośnie, harmonijnie – lecz te czcigodne kamienne ściany nie zniosą takiego rozpasania. Odbijając bełkotliwym echem rozlegające się w ich wnętrzu brzmienia, kościelne ściany rozbrzmiewają dziką dysharmonią, przysparzając gromadzie miast wyczekiwanej radości pierwszego frasunku. Wnętrze kościoła zapełnia się już ostatnimi gwarkami, każdy pragnie tutaj być i wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci prezentują się w najstrojniejszych szatach. Nowy zakrystian oddzielił gromadę długą zasłoną od tego, co najświętsze – od prezbiterium, wzmagając jeszcze bardziej ciekawość zebranych. W pradawnym bożym domu zaczyna się już niemal właściwa farsa, gdy wtem zapada zmrok, tak nieprzenikniony, że ledwie oko wykol. Wewnątrz świątyni i wokół niej gwałtownie zrywa się burza, dmie wicher i smaga deszcz, jakby rozwarły się piekielne czeluści, za błyskiem następuje błysk, grzmot toczy się za grzmotem, ziemia drży, jakby była papką, zaś na rozczarowanych obliczach ludzi malują się strach i przerażenie. Raptem cały budynek zaczyna się chwiać, nawet filary kołyszą się tam i z powrotem – śmiertelne przerażenie ogarnia wszystkich zebranych. Chcą uciec na zewnątrz, lecz drzwi są jak zamurowane i nie dają się otworzyć nawet ich wspólnym wysiłkiem. Z minuty na minutę wzmaga się panika!
c. d. n.
Przełożyła Nina Nowara-Matusik
Źrodło: Viktor Beck: Der Gojwald. Historische Erzählung aus der oberschlesischen Heimat. Kattowitz, o. J. Selbstverlag
1 W oryginale Bergherr, a więc także właściciel terenu, na którym znajduje się kopalnia. Przyp. tłum.
Nina Nowara-Matusik, literaturoznawczyni, germanistka, tłumaczka, profesorka w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Redaktorka naczelna otwartego czasopisma naukowego „Wortfolge. Szyk Słów”. Mieszka w Bytomiu.