Dirszel (cz. 2)
Starowinka zaś opowiadała następującą historię:
– Pewnego razu żył sobie w naszej okolicy[1] potężny król, co miał na imię Babor. Prowadził wiele wojen, zaś bogowie uczynili imię jego sławnym, przynosząc mu olśniewające zwycięstwa. Obdarowali go także ogromnym bogactwem i najdroższymi skarbami na świecie. Lecz uporczywie odmawiali mu jednego: syna, któremu mógłby przekazać swe królestwo i bogactwo. Babor wznosił im zatem nieustannie wspaniałe świątynie i składał w ofierze niemal każdego dnia młode byki i tłuste barany. Lecz na nic się to zdało, bogowie pozostali niewzruszeni i wciąż odmawiali mu syna. A wtedy królem zawładnął gniew, i owładnięty gniewem postanowił wybudować miasto, tak wielkie i piękne, jakiego dotąd nie widziała ziemia. Miało stać się pomnikiem ku jego czci, aby imię jego przetrwało tysiące lat. Zwołał więc do siebie najsłynniejszych mistrzów budowlanych z całego królestwa oraz robotników w takich chmarach, że nie można było ich zliczyć. Potem kazał im ścinać lasy, wykopywać głazy i je ociosywać, i robić wszystko to, co było konieczne. Aby zaś praca szła gładko do przodu, zatrudnił nadzorców, którzy dręczyli ludzi i nie dawali im czasu, aby spokojnie odetchnąć. A przy tym ludzie ci nie dostawali nawet dość jedzenia. By zaspokoić głód, wielu z nich posilało się mieszanką z gipsowej gleby i wody, do której dodawano rozgniecione korzenie i roślinne włókna. Gdy w końcu miasto było gotowe, król nazwał je dumnie Baborowem[2]. Pośrodku przepięknych świątyń i pałaców wznosił się zaś jego zamek, potężna twierdza, o niezliczonych komnatach i kryptach, które jednak nie mogły pomieścić wszystkich tych nieprzebranych skarbów, srebra, złota i kamieni szlachetnych. Pycha króla przekroczyła wszelkie granice. Dawno już podeptał prawo i sprawiedliwość, lecz teraz jeszcze drwił i szydził z bogów, gdy tylko chciał. W końcu bogowie rozgniewali się i zesłali na miasto zarazę. I zaraza chodziła po mieście i dusiła mieszkańców. Nie ominęła nawet jednego domu. Babor nie miał jednak dla swych poddanych współczucia. Za to królowa poczęła rozmyślać, jak mogłaby przebłagać gniew bogów. Potajemnie zdjęła wspaniałe szaty i ubrawszy strój pokutny zstąpiła do chat ubogich ludzi, pocieszając i pielęgnując chorych, zaś umierającym przymykając oczy. Na wieść o tym król zapałał potężnym gniewem i rozkazał zamknąć bramy zamku. Żołnierze z obnażonymi mieczami stanęli na straży, aby królowa oraz czarna zabójczyni ludzkich istot nie miały do niego dostępu. Zaraza jednak nie odwróciła się od naostrzonych ostrzy i następnego dnia stała już przy łożu króla. Niepomna surowości małżonka królowa pospieszyła więc do króla, aby go pielęgnować. Przybyła jednak za późno. Gdy weszła do jego komnaty, król śmiał się i miotał, jakby stracił rozum.
– Nie chcieliście moich ofiar – krzyczał – a zatem ja nie chcę niczego od was. Robiłem wam na złość za życia, zrobię tak i w chwili śmierci. Głupcy, chcieliście wymazać me imię z pamięci ludzi, ale oto jest moje miasto, mój Baborow! Moje miasto trwać będzie poprzez wieki!
Po czym zacisnąwszy pięść skierował ją w stronę nieba i począł straszliwie złorzeczyć. W tej samej chwili uderzył potężny grzmot, powietrze zahuczało, ziemia się rozwarła i pochłonęła Baborow, owo dumne i olbrzymie miasto – całe, do ostatniej cegły. I nic po nim nie pozostało, jak tylko owo wzgórze, które wszyscy znacie i na którym już wszyscy byliście. Nazywamy je Heinbergiem[3]. Leży pod nim pogrzebany Babor ze wszystkimi swoimi skarbami i poddanymi. Wszystkich ich spotkała śmierć, gdy miasto zapadło się pod ziemię. Tylko dobrotliwa królowa doznała łaski. Wybłagała od bogów, aby pozwolili jej odpokutować krzywdy, których doznali ludzie za sprawą jej małżonka. Bogowie pozwolili jej zamieszkać we wzgórzu Heinberg i oddali jej pieczę nad zatopionymi skarbami. W określone noce w roku wychodzi na powierzchnię, aby przekazywać ubogim wędrowcom swe dary, złote talary, drogocenne naczynia lub szlachetne kamienie. Będzie czynić to tak długo, jak długo wszystkie owe niezmierzone bogactwa nie zostaną rozdane. Wtedy dostąpi zbawienia i zmaże winę Babora.
Oto historia Dirszel. Dlaczego królową tak się nazywa? Sama nie wiem. Ale za to wiem, że jest dobrą i troskliwą kobietą, co pomogła już wielu ubogim ludziom, gdy byli w biedzie.
– Babciu, a dużo tam jeszcze jest tych skarbów? – zapytało jedno z dzieci. A inne, rezolutny chłopczyk, zawołało buńczucznie:
– Jak będę duży, to tam pójdę i i wykopię dziurę w tej górze i coś sobie wyciągnę.
Babinka uśmiechając się pogłaskała przyszłego poszukiwacza skarbów po jasnej czuprynie:
– Dobrze zrobisz, Franzku, tylko mi też przynieś coś ładnego.
Uśmiechnął się również Petschke, samotny pijaczyna siedzący w kącie. Już wiedział, kto kiedyś opowiedział mu bajkę o Dirszel. To była jego własna babka, gdy on sam był jeszcze małym chłopcem. Opowiadała mu ją tyle razy, że przypominał sobie teraz wiele szczegółów, a nawet to, że on sam, jak ten mały Franz, powiedział jej kiedyś, że jak będzie duży, to też tam pójdzie i coś przyniesie.
Dlaczego nigdy nie poszedł?
Nie mógł tego pojąć. Wszystkie te skarby na pewno nie były jeszcze rozdane. Oczywiście kopanie wiele by nie pomogło. Kto nie dostał od Dirszel niczego po dobroci, ten na pewno nie mógł jej niczego zabrać. Gdyby tylko wiedział, o jakie konkretnie noce chodzi! Ale może właśnie dzisiaj była taka noc? Nic, tylko trzeba spróbować szczęścia! Na pewno by mi pomogła, myślał sobie, jestem ubogi, jestem w biedzie, w tak żałosnej nędzy, że przyjdzie mi jeszcze zostać złodziejem, o ile nie czymś gorszym.
Wstał, zabrał swój pakunek i wyszedł. Wraz z nim przez mglistą noc kroczyły rozpacz i nadzieja.
Przed północą przybył w pobliże Heinbergu, a rozsypujący się stóg siana pośrodku ścierniska pozwolił mu wygodnie odpocząć. W ciepłym sianie wykopał sobie wygodne gniazdko i postanowił, że poczeka na Dirszel do północy, a jeśliby nie przyszła, to będzie kradł, a może nawet i mordował.
Siedział, czekał i nasłuchiwał, czy nie niesie się gdzieś szmer lekkich kroków, czy ziemia się nie otwiera i nie wychodzi z niej pełna majestatu kobieta. Ale nic się ruszało ani nie pokazywało. Ledwie głodna myszka zapiszczała od czasu do czasu, przemykając po chrzęszczących źdźbłach, albo daleko w polu rozległo się wołanie zagubionej kuropatwy. Na niebie błyszczały gwiazdy, ale nie było jeszcze księżyca. Nad jego głową rozciągało się ciemne jak aksamit pasmo chmur o żarzących się bokach. Zdawało mu się, jakby obłoki wisiały na gałęziach krzewu dzikiej róży, który rósł gdzieś tam za miedzą, przyciągając jego wzrok nieomal magiczną siłą.
Zaczęła ogarniać go groza, godzina duchów już prawie minęła, musiał więc ruszać na grabież – lecz wtedy różanym krzewem zakołysał tajemniczy szept. Ciemne gałązki rozjarzyły się blaskiem i lśnieniem. Czyżby krzew płonął? Pomyślał Petschke i pobiegł w jego stronę. Lecz jego kroki wstrzymała radosna trwoga. W mieniącej się srebrem szacie, w blasku złotej korony, która zdobiła jej czoło, zza krzewu wyłoniła się z uśmiechem wysoka kobieta.
– Łaski! – zawołał, rzucając się jej do stóp.
Lecz ona podniosła go, obdarzając błogim spojrzeniem dobrotliwych oczu.
– Przyszedłeś w porę – powiedziała. – Jam jest Dirszel, ta, której szukasz. Pomogę ci w twej biedzie. A ponieważ pozostałeś dobrym człowiekiem mimo swej nędzy i będziesz nim aż do śmierci, podaruję ci klejnot, jakich pełno w skarbcach Babora i nigdy już ty, ani twoi bliscy nie poznacie, co to głód.
Zanurzywszy delikatną, bladą dłoń w małym koszyku, który zdobił jej ramię, podała mu błyszcząca sztabkę złota.
Przepełniony milczącą wdzięcznością Petschke padł na kolana i ucałował rąbek jej sukni.
A gdy wstał, kobiety już przy nim nie było. Widział jeszcze, jak idzie w dali po polach i wodził za nią wzrokiem, nim nie zamknęły mu się powieki.
Kiedy zbudziło go poranne słońce, musiał wpierw zebrać myśli, zanim przypomniał sobie, co stało się w nocy. Czy to wszystko było jeno snem czy jawą? Czyżby naprawdę widział Dirszel? Wciąż jeszcze trzymał przecież jej dar, kamienną sztabkę o żółto-szarym zabarwieniu, przetykaną gęsto mieniącymi się niczym złoto i srebro drobinkami, które szczególnie mocno błyszczały w słońcu. Czyżby było to złoto lub srebro ze skarbców Babora?
Petschke nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Wrzucił więc swój pakunek na plecy i ruszył przez nagie pola ku miastu, którego wieże tonęły w aromacie mgły zwisającej nad doliną. Omijał lękliwie napotkane wioski, nie miał bowiem ochoty, aby znowu go odprawiono. I jeśli ów kamień był złotem, prawdziwym złotem, to przecież nie musiał już chodzić po domach.
Przybywszy do miasta od razu odnalazł złotnika i zaoferował mu sztabkę na sprzedaż. Ten jednak był w złym humorze.
– Złoto głupców[4] – odburknął, gniewnie wyrzucając kamień ze sklepu.
Petschke wyszedł na drogę, spokojnie dźwignął sztabkę z ziemi, wsunął do kieszeni i jak odrętwiały chwiejnym krokiem opuścił miasto. A więc zawiodła także jego ostatnia nadzieja! Cóż miał zrobić? Tygodniami krążyć znowu od domu do domu, czy może pójść do staruszki, okraść ją i zamordować? Nie był w stanie podjąć decyzji i szedł apatycznie przed siebie, zataczając się jakby we śnie. Po godzinach błąkania się w otępiającej rozpaczy nagle dobiegł do niego czyjś głos:
– Petschke, Petschke, czy wy nic nie słyszycie?
Wzdrygnął się i podejrzliwie podniósł wzrok. Terkotały koła, obok położonego pośród gęstych krzewów młyna[5] żwawo płynęła woda, a przed bramą na podwórze stała uśmiechnięta młynarzowa, dobra znajoma, której sprzedał już niejeden kawałek płótna.
– Petschke, moja Różyczka chce się wydać za mąż, macie jakąś ładną tkaninę?
I oto kupiła od niego całe płótno, które niósł na plecach, aż do ostatniego łokcia, a do tego zamówiła jeszcze dwie nowe kopy. A gdy dobili targu, zaprosiła go do stołu i przyniosła mu furę kąsków z obiadu, wędzonkę i kluski.
Wyszedłszy z młyna Petschke spojrzał na świat nowymi oczyma. Rozpłynęło się całe otępienie, niczym nocny koszmar o poranku. I z każdym krokiem, jaki przed sobą stawiał, zmierzając do domu, rosła jego chęć do życia. Z jego duszy uleciał mrok i znowu, jak za dawnych, dobrych czasów, spoglądał na świat bystrymi oczami. Nie wątpił, że minione wydarzenia były jeno złym snem, Dirszel tylko mu się śniła i że we śnie zabrał z pola kamień. Ale czy to wszystko miało znaczenie? Przecież mu pomogła, litościwa Dirszel! Gdyby tam nie poszedł, aby jej poszukać, i gdyby nie zaniósł dzisiaj do miasta złota głupców, to worek pełen płócien wciąż ciążyłby mu na plecach, a jego dłonie splamiłaby krew starej kobiety. I nawet jeśli w jego kieszeni pobrzękiwałoby dziesięć talarów, to jakże teraz by się czuł!
Dlatego też nie wyrzucił bezwartościowego kamienia na pole, lecz zabrał go ze sobą na pamiątkę owego boleściwego dnia, gdy rozpacz i bieda o mało co nie uczyniły go przestępcą. Kamień ów stał mu się talizmanem, co wlewał w jego serce odwagę, gdy tylko przyszła na niego bieda.
źródło: Carl Klings: Die Dirschel. „Oberschlesien”, 1905, Jg. 4, H. 2, s. 134–143.
Przełożyła Nina Nowara–Matusik, germanistka, tłumaczka, literaturoznawczyni. Profesorka w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Ostatnio opublikowała antologię tłumaczeń pt. Po drugiej stronie studni. Górny Śląsk w przekładach.
[1] Inna wersja opowieści o Dirszel lokuje opisane w niej wydarzenia w okolicy dzisiejszego Kietrza, oddalonego od Baborowa, o którym mowa będzie później, o ok. jedenaście kilometrów. Por. Ferdinand Minsberg: Die Dirschelmutter. Oberschlesische Volkssage. W: Erzählungen und Sagen, Ratibor 1833, s. 47–59. Przyp. tłum.
[2] Możliwe, że to dzisiejszy Baborów, miasto w województwie opolskim. Przyp. tłum.
[3] W innych wersjach tej opowieści pojawia się nazwa Heidenberg, możemy zatem uznać, że chodzi o Pogańską Górę lub Górę Pogan. Przyp. tłum.
[4] Złoto głupców, czyli piryt, nazywany także wszędobylskim Jasiem, złoto tylko przypomina. Greckie pyros oznacza ogień – minerał zaczyna się iskrzyć, gdy uderzyć go twardym metalem. Przyp. tłum.
[5] W oryginale Buschmühle, co dosłownie przetłumaczyć można jako młyn pośród buszu – jest to ewidentna aluzja do świetlistego krzewu, w którym bohaterowi ukazała się Dirszel. Przyp. tłum.