Czarnoksiężnik (1)
Czarnoksiężnik
Na wolnym od chmur widnokręgu blask dnia chylił się ku falującym w błękicie turniom, podczas gdy pokryte leśną gęstwiną zbocza i skalne kolosy na wierzchołkach gór poczęły żarzyć się purpurą.
Długą uliczką, wijącą się między rzędami domostw miasta Zuckmantel, zwanego ongi Edelstadt, kroczyła powoli i uważnie jakaś osobliwa postać. Był to mąż wysokiego wzrostu, ciałem silny i przysadzisty, odziany w wyświechtany kaftan zielonej barwy, obszyty wyblakłymi galonami w kolorze srebra. Nogi zdobiły mu długie spodnie i trzewiki na wysokiej cholewie. Czerwony beret z czaplim piórem chylił się z lekka ku skroniom, zaś przy biodrze kołysał się niezwykle długi miecz z ciężką rękojeścią.

Obcy mąż zatrzymał się przed domem zarządcy kopalni, pana Hansa Schaffenberga, jakby nad czymś dumał, po czym wymamrotał niewyraźnie parę obco brzmiących słów i przez otwartą furtę wszedł do środka. W przedsionku wyszła mu naprzeciw przecudna dziewoja, jaśniejąca wdziękiem niczym Madonna z płótna samego Rafaela.
– Łaskawa panno! – odezwał się obcy przybysz, a w brzmieniu jego głosu znać było, iż nie władał z wprawą mową niemiecką – zechciejcie mi rzec, czy to progi imć Schaffenberga, zarządcy kopalni, sługi rycerza Ottona de Linavii[1], któremu podległe są kopalnie Alt–Hackelsbergu?[2]
– Wiernieście zawędrowali – rzekła dziewoja głosem srebrzystym – drzwi po prawej powiodą was wprost do izby mego ojca.
Nieznajomy zwrócił się ku podwojom, nacisnął klamkę i oto stał w pokoju zarządcy. Schaffenberg, mąż średniego wieku, którego kruczoczarne włosy posrebrzyła już tu i ówdzie zbliżająca się jesień życia, podniósł wzrok znad leżącej przed nim bryły rudy i ze zdziwieniem spojrzał na osobliwego gościa.
– Z łaski waszmości pozwalam się odezwać, jaśnie wielmożny zwierzchniku. Nie śmiem zawadzać, lecz jeśli dopuszczone mi będzie — niech Imię Pańskie będzie pochwalone – szczęść Boże! – to rzec pragnę, że jam także w szlachetnym cechu górniczym zrzeszony – rozpoczął swoją przemowę obcy jegomość, wyciągając prawicę ku dłoni majstra Schaffenberga.
Ten ujął ją, mówiąc:
– Szczęść Boże, mości gwarku! Wielka to radość widzieć w was męża onego szlachetnego fachu. Raczcie rzec zatem, czym wam służyć mogę.
Obcy jegomość wykrzywił szerokie usta w ohydnym uśmiechu, a czarne, wyłupiaste oczka poczęły spoglądać z ukosa znad krzywego, orlego dziobu. Gładząc się po ognistoczerwonej brodzie i podkręconych wąsach, odezwał się skrzeczącym głosem:
– Zwą mnie Zdenko. Z ziemi czeskiej przybywam, cudnej i bogatej, by w śląskich górach, gdzie ruda w trzewiach ziemi spoczywa, ćwiczyć się w górniczej sztuce. Zawitałem wpierw do zamku Edelstein, do rycerza Ottona de Linavii, waszego pana. Ten zaś poskarżył mi się, roniąc gorzkie łzy, iż kopalnie Alt-Hackelsbergu marne dziś dają plony. A przecież w czasach minionych góra skarby kryła niewyczerpane. Gdzież leżeć może przyczyna tej posuchy, azaliż złocisty kamień zaprawdę się wyczerpał, czy też może duch łagodny, co rud i metali szlachetnych pilnuje, na gwarków się rozgniewał?
Spochmurniało czoło zwierzchnika kopalni, gdy zaś Czech Zdenko skończył mówić, zmierzył olbrzymią postać obcego mężczyzny badawczym spojrzeniem i rzekł:
– Jakom z waszych ust usłyszał, tak powiadacie, iż skarga rycerza Ottona z Linavii dotarła do waszych uszu, w sprawie kopalni naszej. Niechaj tedy wieść ta zostanie sprostowana: skarga owa niesprawiedliwą jest i z prawdą się rozmija. Albowiem kopalnie Alt-Hackelsdorf nie mniej obficie plon dają niż w owych dniach minionych, gdy na zamku Edelstein władzę sprawował szlachetny ród Erlitzów. Zaś rycerz de Linavia niepomierne sumy trwoni, codziennie niemal na łowy ruszając i turnieje sprawując, każdego zaś, kto do jego progów zawita, czy to rycerz szlachetny czy gwarek prosty, na ucztę wystawną zaprasza. Zaiste, błogosławieństwo góry po dziesięćkroć większe być by musiało, aby z takową rozrzutnością mierzyć się mogło.
– Nie przystoi wam oczerniać waszego pana, albowiem w gościnności swej szczodry jest niepomiernie, i jak przystaje niemieckiemu rycerzowi, mnie także po królewsku na zamku swym przyjął.
– Tymczasem zaś poddanych swych dręczy i uciskiem obarcza – wszedł mu w słowo Schaffenberg, gniewem zgorzkniałym przejęty.
– Pan na zamku Edelstein – ciągnął Zdenko z chełpliwą wyższością – wedle swej woli do was mnie posyła. Macie dać posłuch mym radom, co z doświadczenia się rodzą i przekazać mi godność pierwszego sztygara w kopalniach Alt-Hackelsbergu, aby góra ponownie łask swych nie skąpiła i sprostała życzeniom szlachetnego rycerza.
– Zaiste, tedy jesteście diabłem wcielonym lub jednym z duchów jego służebnych, skoro śmieliście cuda takowe obiecać swemu panu, których człek prawego sumienia uczynić nie zdoła — odparł gwałtownie zarządca. – Cóż tedy począć z osobą taką jak wy, co niedostatki wiedzy skryć pragnie pod osłoną mowy długiej i nadętej. Wszystkie posady w kopalni są obsadzone, a godność pierwszego sztygara sprawuje już Hermann.
– Ha! Gwarek Hermann, prostaczek lichy i niegodny, miłośnik panny waszej — jak mi rzekł był rycerz Otto – oznajmił Czech z pogardliwym uśmiechem. – Jeślić to córkę waści spotkałem w przedsionku, tedy powiadam wam, iż anioł to w postaci niewiasty, urokliwa nad miarę i zbyt delikatna, by serce swe dać niemieckiemu gwarkowi, człekowi tak prostemu. Dajcie mi zatem przy was zostać, mistrzu Schaffenberg, a od dnia tego awanse czynić będę ku tej pięknej panience.
– Won, podżegaczu! Precz, przybłędo niegodna! – wykrzyknął przejęty gniewem Schaffenberg, aż lico jego pociemniało.
– Ho, ho, zachowajcie spokój, mistrzu! – rzekł Zdenko z wzgardą w głosie, ani kroku nie uczyniwszy, jeno zza kaftana zwitkę pergaminową wysuwając, wstęgą porządnie spowitą, którą bez słowa podał górmistrzowi. – Do waszej wiadomości: oto pismo i pieczęć szlachetnego Ottona de Linavii, pana na zamku Edelstein – dodał, po czym wybuchnął piekielnym śmiechem. Schaffenberg zaś z twarzą śmiertelnie pobladłą drżącymi rękoma rozwinął pergamin i począł spiesznie go odczytywać. A potem nieszczęsny papier wypadł z jego trzęsących się rąk, niezdolny dobyć z siebie choć jednego słowa opadł na krzesło i skrył oblicze w dłoniach, zaś z jego uciemiężonej piersi dobył się głośny jęk. Przepełniony złośliwą uciechą, diabelski wzrok wysokiego Czecha spoczął na udręczonej postaci górniczego mistrza.
c. d. n.
źródłó: Der Zauberer. W: J. Lowags gesammelte Schriften. Zweiter Band. Schlesische Volks– und Bergmannssagen. Freudenthal 1903, s. 61–76.
Przełożyła Nina Nowara–Matusik, germanistka, tłumaczka, literaturoznawczyni. Profesorka w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Ostatnio opublikowała antologię tłumaczeń pt. Po drugiej stronie studni. Górny Śląsk w przekładach.
[1] Otto de Linavia był średniowiecznym rycerzem związanym z księstwem opawskim i zamkiem Edelštejn (niem. Edelstein), położonym w dzisiejszych Czechach, w okolicach miasta Zlaté Hory. Jego postać pojawia się w dokumentach historycznych z XIII wieku; był wasalem biskupa ołomunieckiego Brunona z Schaumburga, a później rycerzem prowadzący zbrojne wyprawy, często o charakterze grabieżczym. Przyp. tłum.
[2] Chodzi o kopalnie złota w okolicach miasta Zlaté Hory. Przyp. tłum.