A. Pronobis: Historja powstania górnośląskiego i jego rezultaty (cz. 4)
Historja powstania górnośląskiego i jego rezultaty.
Streścił Pronobis z Bytkowa.
Wydane przez polski związek górnośląskich autonomistów.
Na taką odpowiedź postanowiłem sam pojechać do Warszawy o jaśniejszą odpowiedź i prędszą pomoc. Zabrałem ze sobą znów Korfantego i Kuźmę. Przyjechawszy do Sosnowca do księdza Pośpiecha, ten oświadczył nam, byśmy do Warszawy nie jeździli, bo on sam pojedzie. To było w piątek. Pozwał nas, byśmy w niedzielę znów po odpowiedź przybyli do Sosnowca, cośmy i zrobili. Ledwo ja do Sosnowca przybyłem, zostałem przez Plebanka, kierownika rzeczonego biura wywiadowczego, aresztowany i do Częstochowy odwieziony. Tu mnie na drugi dzień, a więc już w sam dzień wybuchu powstania, uwolniono. Wróciwszy do Sosnowca, poszedłem Plebanka zwymyślać, a ten znów mnie aresztował. Posyłałem po Drejzę, lecz ten jegomość, wielki pan nie raczył przyjść. Dopiero Postrach przybył i wyzwolił mnie z potęgi Plebanka, ale pod słowem honoru, iż na Śląsk nie pójdę. Dziwne mi to było, ale tak dziwne, iż wobec strzelaniny na Śląsku zawrzała mi krew śląska, zapomniałem o słowie danem i poleciałem na Śląsk wprost do Szopienic, gdzie już Grencszuc przegnano i pobito. Lecąc ku granicy, uderzyło mnie, że orkiestra codzienna w kawiarni warszawskiej dalej skoczno rznęła, a polacy się jak zwykle bawili. Hm, a więc polacy na tyle taktu nie posiadają, by wobec walki ślązaków w pobliżu, grać i bawić się przestali? Dopiero w dwa dni później grać przestali. Powstańcy na Szopienicach i Roździeniu dzielnie się spisali. Pobili i wyparli grencszuc aż na granicę miejscowości. Taksamo Janów sąsiedni i Nikisz i Giszowiec. Ale – – broni, naboji brakło. Wysłano konno kurjera za kurjerem do Halerczyków w Sosnowcu po amunicję. Kurjer za kurjerem wracali bez koni i – – bez amunicji, ale gdy już było zapóźno, przysłano im trochę. Łączność zrobiona była z Janowem i Nikiszem i Małą Dąbrówką, gdzie się tak samo powodziło. Dotarłem do Małej Dąbrówki, i punkt na tak zwanem Bagnie, łączącem granicę Roździenia i Zawodzia był krytyczny, bo stał pod ogniem min i artylerji niemieckiej, oraz pancernego pociągu. Brak zupełny kierownictwa centralnego sprawił brak łączności miejscowej i orjentacji całości. Jedna miejscowość nie wiedziała, co się w drugiej dzieje i narażona była na zaskoczenia. Radziłem Małej Dąbrówce wysunąć posterunki na szosie w stronę Laurahuty, co uczyniono, biegnąc czemprędzej przez Szopienic, Janów na Mysłowice i Słupno. Mysłowice były jeszcze do połowy w ręku niemieckim, tj. strona zachodnia nad samą granicą, gdzie się niemcy w szkole i na kopalni Piasek zabarykadowali. Od strony Szopienic posuwali się powstańcy pod kopalnię Piasek. Okazało się, że powstańcom brak lekkich miotaczy min, albo lekkiej artylerji. Daremnie latałem do Hallerczyków po tę broń. Gdyby była, byłoby można jednym wystrzałem grencszuc na Piaskach i szkole zmusić do poddania się, ostrzelić i zniszczyć tor kolejowy i przeszkodzić nadejściu pociągu pancernego, który wybawił grencszuc z krytycznego położenia i Szopieniaków zmusił do odwrotu. Janów łączył się już ze Słupną, która aż do Brzezinki była w ręku powstańców. Przez zdobycie Mysłowic wpadłoby było dużo jeńca i broni w nasze ręce, a szczególnie kolej, którą by się było opanowało od Oświęcimia aż do Szopienic, ewentualnie by ją można było dla pancernych pociągów zniszczyć, ale brak było dowództwa. Na Słupnej było na wieży Bismarka ze stu ludzi naszych, ale cóż, bez broni, a przypatrujący się o parę kroków polacy ani naboju jednego dać nie chcieli. Gdyby była broń i naboje, szczególnie maszynowy karabin, nie byli by się niemcy w Brzezince osadzili, przedarli do Mysłowic. Gdyby była artylerja lub miny, niemców by w Mysłowicach pokonała, a potem na Brzezinkę poszła, byłaby i ta się poddała. Z tem raportem wróciłem do Sosnowca do Postracha i pobiegłem przez Czeladź na Laurahutę, bo ta sławna Laurahuta jeszcze się nie ruszyła. Wszystkie miejscowości na Górnym Śląsku podporządkowały się powstałym, wybranym albo nadanym im komendantom. Jedynie Laurahuta, to piekło hytraków tak, jak chłopi w wielkiem Chełmie, wiecznie sie żarli między sobą. Każdy chciał być komendantem, najzażarciej już o to dobijał się mleczarz Morgała. Każdy chciał przemycać słoninę z Polski i tak przyjść musiało, że jeden drugiego nie poważał i o jakimś podporządkowaniu ani myśli. Snadnie więc gdy ja jako komendant okręgowy się tam pokazałem, rokosz przeciw mnie powstał. Komendę chciał odebrać Morgała, ale tak, żeby z tyłu ludzi prowadzić. Zebrało się tych bohaterów pod dowództwem fancusko-polskiego oficera ledwo tuzin, a Pan Morgała skrywszy się za słup afiszowy, w niebogłosy krzyczał z tyłu, co mają robić. Działo się to w nocy. Bytków, siedziba moja, był komendą okręgową, nie wypadało mi wtedy nic innego, jak przedrzeć się przez posterunki niemieckie w Laurahucie do Bytkowa i stąd zaatakować grencszuc w Laurahucie z tyłu. Lecz niemcy czujni byli na wszystkie strony, gdyż z trudnością, ostrzeliwany, przedarłem się do Bytkowa. Tu zastałem moich własnych zorganizowanych z siedemdziesięciu ledwo coś piętnastu i parę ochotników, niezorganizowanych, ogółem coś dwadzieścia ludzi. Byli w polu między zbożem i niepostrzeżony poszedłem aż w sam ich środek. Zawezwawszy dzielnego zresztą żołnierza byłego feldwebla Czubra do raportu na uwagę moją, dlaczego się żadnemi posterunkami, ani patrolkami nie zabezpieczają, mogą być na takim terenie pochwytani co do jednego, jak w pułapce, odrzekł mi Czubra, iż żaden nie chce iść na patrolki, ani posterunkiem stać. Z sąsiednimi miejscowościami nie było żadne komunikacji. Michałkowice wcale się nie ruszyły, przynajmniej ich nikt nie widział. Najwięksi przedtem krzykacze do mysich dziur się pokryli. Wedle raportu Czubra atak na Laurahutę, która właśnie w tem momencie atak naszych z przodu odbiła, był uniemożliwiony, Bytków na zemstę grencszucu ewentualnie narażony. Wobec tego dałem rozkaz rozejścia się do domów i pochowania broni. Ale – co z tego, kiedy później do domu powróciłem, ani jedna sztuka oddana nie była. Posprzedawali ją za kilkaset marek. Pewien powstaniec skradł pięć, a drugi trzy sztuki i sprzedali. Zażądałem, by ktoś zemną z odważniejszych poszedł z odwrotem przez Laurahutę na granicę. Atoli żaden nie chciał. Dopiero na ostre przymówki zgłosił się młody powstaniec Alojzy Placek i poszedł za mną.
Cześć mu zato! Grencszuc znów nas ostrzeliwał i trzeba było kreciej cierpliwości i ostrożności, by przedrzeć się aż na granicę polską. Tu już była laurahucka wiara nasza w zupełnej rozsypce, kłócąc się zażarcie, kto temu winien, że się im sprawa nie udała. Morgały nie było widać, zjawił się później dopiero, by objąć komendę zformowanego przezemnie z uciekinierów bataljonu na kopalni Saturn w Polsce. Placka posłałem z raportem do Sosnowca a potem do Bytkowa z instrukcjami. Pierwszą rzeczą było ustalić przez zarząd kopalni kwatery, aprowizację czyli kuchnię. Tę ostatnią zaprowadziłem sam. Mieliśmy zdobytą kuchnię polową z Szopienic. Osobista moja znajomość z rodziną p. dyrektora Dawidsona z Saturna i księdzem proboszczem w Czeladzi przyczyniła się do jako tako znośnej aprowizacji. Zresztą bataljon nasz się przedstawił dość pomyślnie. Była jaka taka karność i dowództwo. Prędko się skonstruował sztab i organizacje na sekcje, plutony, kompanje. Rozchodziło mi się tylko o założenie biura i mechanizmu jego, co było najważniejszem. Nie miałem stosownego pisarza, który by zrozumiał złożenie i prowadzenie poszczególnych list i ksiąg. A tu ani papieru, ani pióra i atramentu. Trzeba było od listy ewidencyjnej (Stammrolle) aż do tekstu rozkazowych kart wszystko samemu zaprowadzać. Nie było płatniczego, podoficera furażowego, oficera furjera (Verpflegungsoffizier), jednem słowem, niemiałem nikogo stosownego i wszystko trzeba było samemu zrobić. Główna także sprawa zaprowadzenia swojego warsztatu szewskiego i krawieckiego była potrzebna bardzo, bo ludziom się darły buty i ubiory i bielizna i trzeba było poważnie myśleć o reperacjach i o możności wyprania bielizny. Jedno przez drugie, a tu ani naczyń do picia, do jedzenia, nożyc do strzyżenia, gwoździa, młotków, obcęgów i siekiery do potrzeb naszego parku wozowego. Trzeba było myśleć o chorobie i profilatycznych potrzebach, o medykamentach. Słowem tysiące szczegółów, czasem na pozór marnych, ale ważnych, jak drobne kółeczko w zegarku. I kiedy w pocie czoła się to jako tako zrobiło, kiedy się za aprowizacją, za którąśmy jak np. za kiełbasę, w Czeladzi na 1500 marek do dziś dnia magistratowi winni, kiedy się u księdza proboszcza tamże o kilkadziesiąt centnarów mąki i konserwów wystarałem, burzyciele wieczni i wichrzyciele z Laurahuty z Korfantem, Kuźmą i Morgałą na czele, postanowili stworzyć rewolucyjkę pałacową.

Śpiknęli się z kilku kolegami ducha z Józefówca i w chwili zbiórki (apel) przyskoczył jak zawsze zadyszany cezara mleczarz Morgała i pokazując jakąś ołówkiem pisaną kartkę, podpisaną przez podporucznika Gorodzkiego, zdegradowanego i ściganego później za zdefraudowanie 5000 marek, przedstawił się bataljonowi, jako przeznaczony komendant bataljonu. Co za śmieszna ambicja, co za brzydka chciwość „znaczenia” i stanowiska, która się w wielu sercach naszych, często najniezdolniejszych do tego, co chcą, ujawniła w Morgale, który najgłupszej i najbrzydszej podstępnej intrygi użył, by kogoś zwalić, a samemu wejść do rezultatów cudzej pracy i idei. Udałem zrezygnowanego, oddałem mu komendę, a rezultatem tego był bunt wieczorny, kiedy się pan Morgała o wieczerzę nie postarał, bo mu nie chodziło o pracę, troskę i kłopot, jeno o tytuł pusty i czasowy. Pan Morgała z rana komendę objął i za godzinę poszedł do Sosnowca z podzięką i po napiwek z Gorodzkiem za to, że go zrobił „oficerem”. Radości szatańskiej też Kuźma z Korfantym ukryć nie mogli. Radość taka tym polskim szczerym ludziom jest wrodzona. Nazywa się ona po niemiecku „Schadenfreude” a właściwa tylko szlachetnym charakterom, takim właśnie jak Jan Korfanty i Kuźma Znikł wtedy znów donkiszot pan Morgała i maszyna stanęła. Nie wypadało wtedy nic innego, jak postarać się o porządek. Poszedłem do Sosnowca po Postracha, wezwawszy go z sobą jako komendanta powiatowego, by przyszedł i ludziom wytłómaczył, co to jest podporządkowanie się i raz potwierdzony z początku komendant, którym nie kto inny, jeno ja byłem. Zapytałem się także ludzi z Laurahuty o przyczynę niezadowolenia ze mnie. Odrzekli, iż oni nie przyszli tu gnuśnie siedzieć, lecz bić się. A więc tem sianem chcieli się wykręcić z postępku ich i odgrywać zuchów, po już raz udowodnionem bohaterstwie. Dobrze więc bracia moi, damy wam okazję odznaczenia się, odrzekłem. Ale słuchajcie narody, co z tego wynikło. Poszedłem do pułkownika Żymirskiego, naszego nam z Warszawy przysłanego kierownika strategicznego, bo tak jego czynność tylko tłómaczyć sobie było można i zraportowałem mu to. Poprosiłem go o natychmiastowe obsadzenie naszych oddziałów przez oficerów polskich i taksamo komendanta bataljonu. Będą, tak sobie myślałem, nasi ludzie cudzych lepiej słuchać, jeśli swoich nie poważają. Ale się omyliłem, bo swoich nie chcieli, a cudzych nienawidzili, zwłaszcza, gdy ci, jako wojskowi, zarządali dyscypliny naprawdę. Przyszli więc oficerowie polscy i komendant, a mnie jemu jako adjutanta przydzielili. Był to coprawda błąd, niedoświadczonych młodzieniaszków postawić na czele i my starsi mężczyźni ich słuchać musieli. Ale błąd to był konieczny i dwojga złego mniejszy, t. j. od anarchii w obozie naszym.
Co prawda ja nie wierzyłem w dobre rezultaty powstania od samego początku i w duszy potępiałem całą przez Żymirskiego z Warszawy przywiezioną partyzańską taktykę. Taka taktyka mogła mieć miejsce na froncie bolszewickim, w lasach i puszczach, nie zaś na Górnym Śląsku przed zwartym wrogiem z wyrafinowanym doświadczeniem. Ale nie mogłem przecież nic powiedzieć i przedsięwzięć i rozkazów starszych krytykować. To mogę dopiero teraz, gdy już nie jestem żołnierzem, a jakaś krytyka wydana być musi. Krytyki znosić tylko uparty małoduszny człowiek nie może.
Zamiarem moim było jako tako obóz nasz uporządkować i siedzieć w najlepszej dziurze, jak inni cicho. Atoli, jak bohaterska chciwa sławy bez czynów, Laurahuta chciała, tak przyszło. Nazajutrz już nadesłano wozy z bronią i amunicją i Laurahuta wytrzeszczała gały. Ciarki im po skórze przeszły i zobaczyli, że coś naprawdę się święci, a gdy wyszedł rozkaz ostrego pogotowia (verschärfte Alarmbereitschaft) zaroiło się niespokojnie, jak w mrowisku. Tysiące pytań: co to znaczy? – Hm, do bitwy pójdziemy! – odpowiedziałem z uśmiechem.
I otóż uważać proszę. Pierwsi, co cichaczem z obozu drapnęli, byli bohaterscy krzykacze z Laurahuty. Czmychnął najpierw komendant ich, a potem zniknęli panowie Kuźma i Jan Korfanty. Dziś się tłómaczą tem, że ich Drejza powołał nagle do Sosnowca, dając im gnuśne urzędy „kontrolerów żywnościowych” za tysiąc marek miesięcznie. Na tych stanowiskach nie mieli nic do czynienia, jeno łazić od obozu do obozu i uważać, gdzie się zadarmo obżywią i prześpią, a tysiąc marek zostało w kieszeni. Nie wymieniam innych profitów, którzy mieli, bo tam w Polsce, najgłośniejsi tu na Śląsku polacy, byli najmędrsi i szukali okazji, by chwilę wykorzystać. Kontroli ścisłej i przezornej nie było. Naprz. kucharz z rana w obozie podał zamiast liczby ludzi naprz. 150, dwieście. Odebrał 50 chlebów i porcji więcej, a już czekali na to żydzi na boku lub paskarze, którzy sowite ceny płacili. Komendant podał w intendanturze taksamo większą liczbą i odbierał po kilkadziesiąt razy więcej, po 50 marek na dekadę na chłopa. Tak się biliśmy za „ojczyznę”. W dzień ucieczki Kuźmy i Korfantego nastąpił nasz wymarsz o 11 w nocy. Przyszliśmy z rana w niedzielę o 8 godzinie do Nowej Wsi, skąd żeśmy po całodziennym wypoczynku ruszyli na granicę pruską, a przez nią na Miasteczko (Georgenberg) i Żyglin.
Mnie zimno strasznie było podczas nocnych marszów, bo miałem tylko płócienny mundur cienki, a deszcz zaczął bez przestanku padać. Pan Morgała zaś zrobił mi przed odejściem z Saturn do Sosnowca tego psikusa, zabrał mi w „zapomnieniu” nowy mój płaszcz deszczowy. Przewidywanie moje się spełniło. Strategja Żymirskiego literalnie nic nie osiągnęła, prócz strat i demoralizacji, bo na 300 ludzi naszych ze 100 pouciekało. Przecież między powstańcami przeszło 50 % było ludzi, co z powstaniem absolutnie nic nie mieli do czynienia. Każdy buks i nierobiś korzystał z tej okazji i szukał się przyłączyć do uciekinierów śląskich do Polski. A któż to nie zna tych naszych buksów i nierobisiów!? Ha, jak oni potrafją gadać i wychwalać się! Biada Górnemu Śląskowi, gdyby tacy ludzie przyszli do władzy. Gorzej jak bolszewizm. Pierwsi, co podczas marszu zniknęli w lasach, to sekcyjni i plutonowi. Przyszliśmy do Polski, nic nie zrobiwszy. Poniszczyliśmy sobie długim mokrym marszem przez błota i w deszczu ubiory i buty tak, że niektórym literalnie obuwie z nóg pozlatywało. Odżywić się ani wygrzać nie można było, bo większa część tylko w stodołach umieścić się mogła. Chłop polski, chciwy, wcale nie patryotyczny, nic jeść nie dał. Z ledwością mleka po dwie marki za kwartę dali, a gdyśmy ich do ceny jednolitej po 1 marce 25 fenigów za litr zmusili, znikło mleko bez śladu. Ani słomy, siana dla koni. Ani igły do załatania, ani grzebienia, ani mydła, ani ręcznika, ani naczynia do prania, ani miski do jedzenia nie mieliśmy, a dać lub pożyczyć nikt nie chciał. To gorzej jak cygańskie życie. Litość mnie brała nad ludem tym, między którym było wielu dobrych i cierpliwych. Student, syn lekarza Stęślickiego, przyzwyczajony do wygodnego życia, z istnem zaparciem znosił wszelkie niewygody takiego życia, pozbawionego najelementarniejszych codziennych potrzeb życia, do którego lud górnośląski od szeregu lat już przyzwyczajony. Ja miałem przemokniętą, przepoconą bieliznę, a czasu nie miałem ani dzień ani w nocy coś z nią zrobić, lub inną sobie spotrzeć. To też nie długo słyszeć się dał coraz to głośniejszy szmer niezadowolenia i wygróżek. Już na terenie śląskim podczas marszu dezercja następowała i rewolwerem trzeba było ludzi zmuszać do drogi i porządku i posłuchu; a tem się oburzenie i niechęci osobiste do siebie stwarzało. Cóż dopiero teraz. Ludzie się wynosili z obozu. Z tego znów wyłoniło się smykanie z obozu do obozu i włóczęgostwo i inne zło w kraju obcem nas przytulającem. Na domiar złego jeszcze t. zw. oficerzy polscy, przyzwyczajeni do koleżeństwa i romansów, dobrego przykładu nie dawali. Zamiast siedzieć w obozie przy ludziach, bez uwiadamiania mnie wynosili się na zdobytych niemieckich koniach, począwszy od samego komendanta aż do furjera na przejażdżki romansowe i posprowadzali do obozu różnych swoich kolegów, którzy na koszt bataljonu siedzieli w obozie, jedli i pili jak swoi. Jeździli na koniach naszych, rekwirowali podwody (wozy) na koszt nasz. Komendant, młody człowiek (22 lat) nigdy mi nie zdał rachunku z kasy, którą w kieszeni swojej nosił, a potem mnie oczernił, iż ja pieniądze zabrałem, gdy ze zgorszenia bataljon rzuciłem. Konie zdobyte, kołdry i inne przedmioty gdzieś djabli wzięli. Poznałem, iż ci wszyscy królewiacy (polacy tamtejsi), którzy karjery w swoim wojsku zrobić nie mogli, poprzylatywali do nas, by jako „ochotnicy” być na Śląsku sądząc, iż Górny Śląsk raz, dwa, trzy zdobędziemy a oni, będąc zaledwie podoficerami, wjadą do miast górnośląskich na zdobytych koniach jako kapitani, majorzy i pułkownicy. Daję głowę, iż pułkownik Żymirski także te fantazje podzielał i spodziewał się już dawno być generałem. Już to polak zanadto fantazją grzeszy przeciw Duchowi świętemu. Na rachunek takiej fantazji i kasy bataljonu, ci wszyscy przybysze polscy „kuchnię oficerską” osobną zaprowadzili. Aż dwóch kucharzy tę kuchnię prowadziło. Smarzyło, piekło i warzyło się, aż na kilometr zapachy się rozlatywały, a prosty żołnierz cienką zupkę dostawał. Kucharz, powstaniec Żabiński, lub Hańdy z Szopienic niech poświadczą, jak i co się tam działo, czy ja podzielałem życie tych oficerów polskich. Przedstawiłem im to i znienawidzili mnie. Dostałem się w przykre położenie. Powstańcy, bracia mi bliżsi, oskarżali lub posądzali mnie, że ja winien, iż cienkie zupy i mało mięsa i tłuszczu dostają, a oficerzy polscy zgrzytali na mnie zębami, iż ich za biesiady karzę i krzywo na kuchnię ich patrzę. Takie położenie doprowadziło mnieby, napisać do Dowództwa w Sosnowcu, by mnie zupełnie zwolniło z bataljonu i służby wojskowej. Myślałem, iż osiędę spokojnie w Sosnowcu i siedzieć będę cicho. Ale gdzie tam. Te same, może gorsze jeszcze stosunki opanowały już niemal wszystkie obozy i rady sobie nie wiedziano. W Sosnowcu i innych obozach zawiązały się literalnie bandy złodziejskie i bandyckie. Naprzykład w Choruniu napadli i obrabowali powstańcy (nie zasługujący na tę nazwę) kościół i plebanię, nie szanując nawet tabernakulum.

Oficerowie wszystkich zazwyczaj krajów mają w sobie dość głębokie poczucie koleżeńskie i honorowe. Jak wielki brak taktu towarzyskiego zdradzali mi oficerowie polscy bataljonu naszego, dowiedli tem, że zeszli się w chwili odjazdu mego, mojego własnego konia i derkę mi skryli i sprowadzili mi wóz z zabrudzonemi gnójnicami, bez wszelkiego siedzenia i przykrycia. Deszcz padał, ja bez posiłku od rana, niezdrowy, musiałem sobie dopiero sam z pomocą chłopa słomy na siedzenie spatrzeć i kołdrę zdobytą na grencszucu gwałtem od oficera polskiego wymusić. Odjechałem zgorszony, ale szczęśliwy, że wolny odtąd będę od wszelkich kłopotów i starań o rzeczy i ludzi niewdzięcznych i złych, szczególnie dziś na świecie. Byłem niespokojny o dzieci i żonę tam w domu. O kołdrę tę, którą oddałem jako zdobycz intendanturze do rąk p. Rzoska w Sosnowcu, oskarżył mnie komendant w Dowództwie, żem ją zabrał, a nie oddał, t. j. zdefraudował. Nadmienić muszę jeszcze jeden szczegół. W Nowej Wsi, gdzieśmy ze sztabem u jednego karczmarza odpoczywali, a któremu bataljon w tem czasie krocie dał zarobić, czułem się przez zimno nocy przeziębnięty i chory. Szczękałem z zimna i febry i bałem się znowu chłodu nocnego. Prosiłem karczmarza tego, bogatego chłopa, o danie mi jakiego łachmana do przykrycia się. Chłop dał mi starą dziurawą całkiem jopę, którą później dałem mojemu miejscowemu następcy Czobrowi z Bytkowa, bo i jemu zimno dokuczało. I o tę jopę, a więc doszczętny łachman upomniał się także ten karczmarz w Głównem Dowództwie. Taksamo przez cały marsz, nie podał nam nigdzie żaden brat polak ani kropli wody, ani łyżki strawy. Patrzyli obojętnie na nas, jak na wrogów. Wszystko nam sprzedawali po zastraszających cenach. Zdaje się, te chłop polski bez polskości strasznie jest chciwy.
Omyliłem się, sądząc, iż mi dadzą spokój. Pan Alfons Zgrzebniak powołał mnie natychmiast do Głównego Dowództwa na naradę i zaproponował mi reorganizację w różnych kierunkach.
W Głównem Dowództwie, a więc w sztabie generalnym, zastałem wogóle niebywałe stosunki. Było nas tam ogółem sześciu ludzi, t. j.: Alfons zgrzebniak, były podporucznik, ekskandydat teologji z Dziergowic, jakiś były podporucznik Hirschler, prawnik z Galicji wschodniej, niejaki podoficer Ręka, robotnik, nie umiejący dobrze pisać z Kozłowej Góry, niejaki Masztalerz, żołnierz, robotnik z Piekar i jeszcze jeden, który odgrywał ordonansa i bursza Zgrzebniaka i ja!
Jaka tam reorganizacja była potrzebna w Sosnowcu, niech posłuży rozmowa ze Zgrzebniakiem.
Zgrzebniak: Jakie reformy pan zamierza w życie wprowadzić?
Ja: Powinieneś mi pan do tego sam jakie dyrektywy dać, ale ponieważ pan sztabowej praktyki nie ma, więc mi wypadnie samemu pracować i jąć sie własnej inicjatywy. Proszę zatem o zupełnie wolną rękę i ścisłe wykonanie moich propozycji.
Zgrzebniak: Co jest najpilniejsze?
Ja: Najpilniejszem by było zorganizować rzeczywisty sztab i dobrać odpowiednich ludzi.
Zgrzebniak: Ha – żeby tacy byli.
Ja: Muszą się tacy znaleść. Bo tak komenda wyglądać nie może. Pan niby jest komendantem z imienia, a po wszystko pan lata do pułkownika Żymirskiego, nawet po pieczątki na kwity o kilometr daleko. Hirschler siedzi i pisze kwity i rozkazy i dziennik. Całe archiwum nasze składa się ze stu arkuszy czystego papieru i kajeciku Hirschlera, gdzie tenże swój dziennik prowadzi. Masztalerz lata po Sosnowcu i używa życia. Ręka siedzi na stołku i po całych dniach ogryza paznokcie, rysuje chłopki na stole a ja – ja nie wiem, co mam robić i kim tu jestem. Gdy chciałem wiedzieć, gdzie leżą nasze obozy, musiałem w całem Sosnowcu po księgarniach latać, by kupić jaką mapę i nie dostawszy jej, nie znam do dziś dnia rozkładów naszych obozów. Nie ma żadnej listy ewidencyjnej i dotąd nie wiemy, ilu nas tu w Polsce jest, a jak kto umrze, straci się na wieki. Kobiety mnie daremnie pytają, gdzie ich mężowie. Co tu taki Ręka i Masztalerz mają w sztabie do szukania? Musimy także zaprowadzić i tu trochę otwartych kart szczerości i porządku. Masztalerz i wszyscy pobierają miesięcznie po tysiąc dwieście marek a ja połowy się doprosić nie mogę i już dawno jestem po żołniersku płacony, i nie wystarcza mi to, bo mi żona donosi pieniądze. Wszak pan wie, iż w hotelu muszę płacić 15 marek za łóżko z pluskwami w dodatku na dzień. Za objad 12 marek, za kolację 6 marek, za śniadanie 4 marki, nie licząc ubioru, bielizny zniszczenia i papierosów. W domu jadłem więcej niż trzy razy na dzień. W dodatku macie kwatery wolne i dostajecie żywności z intendantury dosyć. Poco to ukrywać jeden przed drugim?
Zgrzebniak: Co do sztabu i tych ludzi damy spokój. Niech pan myśli, jakbyśmy porządek w obozach zrobili.
Ja: Stwórzmy coś w rodzaju inspekcji polowej, dla kontroli komendantów i dowódców. Potem żandarmerję polową.
Zgrzebniak: Rób to pan jaknajprędzej!
A więc, co do Górnego Dowództwa, t j. sztabu, nie miałem nic. I pozostało tak, jak było, t. j. jak Zgrzebniak chciał. Narobiłem sobie tem tylko wrogów w osobach wymienionych, bo ci, dowiedziawszy się o propozycji mej, wyrzucenia ich, zapałali nie małą nienawiścią do mnie. Trafiłem ich przecież w najdotkliwsze miejsce ich duszy. Pozostaliśmy tak, jak żeśmy byli i nie wiedzieliśmy doprawdy, jak jeden drugiego mamy tytułować. Żaden nie wiedział, co za funkcje spełniać miał.
Uruchomiłem więc najpierw aparat inspekcyjny, a następnie żandarmerję polową i – o dziwo! Cała Laurahuta się ciśnęła do niej. Zorganizowałem atoli tę żandarmerję pod tem warunkiem, iż po kompletnem obsadzeniu posterunków na całym froncie, wybiorą sobie innego komendanta tejże, bo przeczuwałem, iż niejednego będę musiał chwycić za duszę i jeszcze więcej wrogów sobie narobię.
Żandarmerja ta ujawniła też odrazu jeden skandal po drugim, wykrywszy stosunki i ludzi złych, że aż włosy na głowie stawały.
Oto rejestr grzechów i rzeczy, które sobie jako tako z raportów zapamiętałem:
- Koni zdobytych od grencszucu przeszło sześćdziesiąt sprzedano pokątnie. Koń każdy był od 5 do 8000 marek wart.
- Broń krótką (rewolwery), powstańcom na Śląsku rozdaną, posprzedawano, albo oficerzy polscy odebrali. Pomiędzy innemi Kuźma i Jan Korfanty nie oddali swojej drogiej broni. Rewolwer był taki w Polsce od 2 do 500 marek płacony.
- W obozach, szczególnie w Sosnowcu, wiele kobiet i ulicznic polskich popoznawały się z ślązakami i mieszkały jako ich żony z nimi razem, odbierając z komitetu żywność i wsparcia.
- Przy kościółku w Sosnowcu na trawnikach i rabatach kwiatów wałęsają się pary po całych nocach, poniszczywszy cały ogród, naco się tamtejszy ksiądz gorzko użalał.
- W intendanturze głównej dzieją się wprost okropne cygaństwa. Zaginęło 50 000 papierosów, a z magazynów furami wywozą.
- W Choruniu ze wsi do kościoła wpadli ślązacy uzbrojeni, ograbiwszy doszczętnie kościół i probostwo. Ksiądz poznał ich jako ślązaków.
- W pułku bytomskim strzelców niemożliwe stosunki. Kto jaką sprawę miał na Śląsku, lub coś ukradł i sądu się bał i każdy buks, uciekał za granicę do Polski do tego pułku i był tu bez świadectw z Rad Ludowych lub komend P.O.W. przyjęty.
- W obozach pogranicznych chodzą pod pozorem patrolek uzbrojeni powstańcy po miejscowości i nad granicą. Szachrują z przemytnikami, szczególnie żydami i robią nadużycia.
- W garnizonie Sosnowskim utworzyła się samozwańcza policja pod komendą niejakiego Ślusarka z Szopienic. Tenże Ślusarek bieże w nocy uzbrojonych w mundury powstańców – uchodźców, obstawia dom jakiego żyda i pod jakimś pretekstem chce go niby aresztować. Przedstawia się jako oficer, żąda okupu i puszcza żyda na wolność. Banda tego Ślusarka chodzi nad granice niby na patrole i tu uprawia najgorsze szwindle.
To tylko małostka ze wspomnień kilkudniowego urzędowania mojego. Muszę tedy od tego Ślusarka zacząć. Ślusarek ten szczególną sztuką specjalnego sportu przedsiębranych zmyślonych aresztowań żydów bogatych, jako podejrzanych szpiegów niemieckich się wsławił i narobił mi kłopotów. Uwziął się szczególnie na jednego żyda, który latał ze skargami do mnie. Musiałem się więc do sprawy tej zabrać. Poszedłem do tego Ślusarka, wylegitymowałem się przed nim i w dobry sposób szukałem go przekonać, by zaprzestał takiego postępowania. Jednakże gdy to nic nie pomogło, spisałem protokół na niego, oddałem żandarmerji polskiej w ręce i spowodowałem aresztowanie go. Jakżesz się atoli zdziwiłem, gdy za trzy godziny na ulicy zastąpił mi Ślusarek drogę i rzekł mi: czekaj cholero! przyjdzie noc i handgranata i coś innego cię nie minie! Spisałem nowe za to oskarżenie na niego, lecz ani włos mu nie spadł z głowy; przeciwnie, Ślusarek jeszcze bezczelniej występował. A to jakim sposobem? Otóż dowiedziałem się, iż on z kilkoma jego wspólnikami jest ajentem Plebanka.
Koniec części czwartej.