A. Pronobis: Historja powstania górnośląskiego i jego rezultaty (cz. 1)
Historja powstania górnośląskiego i jego rezultaty.
Streścił Pronobis z Bytkowa.
Wydane przez polski związek górnośląskich autonomistów.
Przygotował, zachowując styl oryginalnego polskiego streszczenia z 1920 roku, Mirosław Syniawa.
Do moich współziomków!
Dnia 10.8.1919 aresztowano mnie, jako powstańca i górnoślązaka na terenie Królestwa Polskiego w Sosnowcu. Aresztowania tego właściwej przyczyny do dziś dnia, mimo usilnych starań moich, dowiedzieć się nie mogłem. Pozostaje mi jedynie domyślać się, jakie okoliczności i czynniki do tego się przyczyniły.
Aresztowanie nastąpiło w Głównem Dowództwie P. O. W., dokąd mnie jako organizatora i na komendanta żandarmerji polowej, w prowizorjum powstańczych oddziałów, w których straszne nieporządki zapanowały, powołano. Po zorganizowaniu inspekcji i żandarmerji polowej zaczęły na jaw wychodzić okropne stosunki, a ulękli się przedewszytkiem ujawnienia tego najwyżsi wodzowie i postanowili mnie skrytobójczo usunąć. Ja z mej strony, czując się zupełnie niewinnym by dać do aresztowania tego jakie powody, pytałem się o przyczyny tego i na czyją odpowiedzialność się to dzieje, protestując przeciw temu. Odpowiedziano mi, iż dzieje się to na rozkaz polskiego pułkownika Żymirskiego, którego nam Warszawa przysłała, jako kierownika sztabowego do przedsięwzięć strategicznych. Prosiłem wybranego przez komendantów powiatowych na komendanta powstańców, względnie organizacji naszej P. O. W. na Górny Śląsk, p. Alfonsa Zgrzebniaka o wytłómaczenie postępowania takiego przez Żymirskiego i o prawo tegoż do mnie, jako wolnego powstańca i obcego dotąd poddanego, na co mi Zgrzebniak dał słowo honoru, iż w tej sprawie będzie interweniował i o jak najśpieszniejsze uwolnienie mnie się starał. Z mej strony dałem przyrzeczenie, iż w razie gdyby się najmniejsza jaka moja wina ujawniła spokojnie się pod wszelaki wyrok poddać.
Otrzymałem też zaraz od oficerów polskich przyrzeczenie honorowe, iż mnie jako członka Dowództwa Głównego a więc jako oficera traktować będą.
Atoli słowo honoru p. Alfonsa Zgrzebniaka, jak i oficerów polskich, okazały się natychmiast kłamstwem, czczym frazesem, dowodzącym, jak małe pojęcie o kodeksie honorowym ta szajka ludzi w mundurach oficerskich posiada.
Osadzono mnie między innemi politycznie przyaresztowanemi powstańcami lub górnoślązakami między czteroma ścianami, gdzie literalnie nic innego prócz drzwi i krat nie było. A więc musiałem spać i siedzieć na podłodze. W kilka godzin miałem roje robactwa za koszulą. Chleba aresztowani już kilka tygodni nie widzieli, dostając raz tylko na dzień przesłany im przez dla powstańców górnośląskich istniejącą kuchnie, cienką zupę. Nazwiska aresztowanych górnoślązaków są; Anton Hermeth z Mysłowic, Synagogenstr. 2, Leon Goralczyk z Mysłowic, Entengasse 28, Franciszek Wybchol z Rudy, Barbarastr. 8, Paweł Maroń z Niem.-Piekar, Hauptstr. 4, Udo von Balten z Lublińca, Salernus z Blasowic, Ocylok, Królewska-Huta, Neuhejdukerstr. 8, Krotochwil i jego narzeczona Furgoł, Wilhelm Buschmann z Giszowca, Robert Michalik z Szopienic, Musioł z Królewskiej Huty, Wilhelm Kalęba z Szopienic, Wilhelm Stollorz z Szopienic, Paweł Tolloch i jego narzeczona, prezes Rady Ludowej z Szopienic, Woźnica z Zabrza.
O moim położeniu strasznem w areszcie polskim może poświadczyć: Mieczysław Gawędzki, student prawa uniwersytetu Jagiell. w Krakowie, a syn p. aptekarza Gawędzkiego z Częstochowy.
To działo się w Sosnowcu. Gorzej mi było w areszcie wojskowym w Częstochowie, dokąd mnie po trzechdniowym pobycie cichaczem przetransportowano. Tu mnie już zgroza i rozpacz ogarnęła. Robactwo toczyło mi ciało, za parę dni, świerzb mnie zaczął dręczyć. Zimno w nocy dokuczliwe, bo spadły później pierwsze śniegi, a tu bez przykrycia, bez opału przy powybijanych szybach w oknie, całe tygodnie cierpieć piekelne te męki się musiało. I to mi zrobili, wolnemu, dla Polski walczącemu górnoślązakowi – polakowi – polacy bracia.
A co jeszcze! Żadne perswazje, żadne groźby, żadne prośby nic nie pomagały. Znam ja kajdany niemieckie, znam i rosyjskie, ale przysięgam, iż polskich kajdan bym już drugi raz w życiu znosić nie chciał. Wolałbym siedem lat siedzieć w niewoli innej, niż te siedem tygodni w wolnej Polsce.

Ale nietylko nademną się pastwiono, ale i tego, czego niemcy i moskale nie zrobili, tego się nasi bracia dopuścili. Znęcanie się nad żoną moją. Żona biedna moja, w dodatku przewodnicząca tow. Polek i tow. nad żołnierzami w Bytkowie, jedna z najdzielniejszych patrjotek i męczenniczek polskich na Górnym Śląsku, znosząca dzielnie liczne rewizje grencszucu w domu, drżąca o mnie, ojca dzieci, na którego pochwycenie niemcy kilka tysięcy marek nagrody przeznaczyli, tę żonę okłamali świadomie – polacy bracia – kiedy do mnie do Polski się przedarła i całe tygodnie ją w nieświadomości trzymali o moim losie.
Ja, jak wyżej wspomniałem, znany osobiście wszystkim działaczom politycznym w Sosnowcu, a więc podkomisarzowi Czapli, adwokatowi Wolnemu, księdzu Pośpiechowi, Drejzie, krótko mówiąc „wszystkim” daremno pisałem, przedstawiałem, co oni zemną uczynili. Daremno napisałem do „Kurjera Częstochowskiego” niemal cały tom, daremno telegrafowałem do Piłsudzkiego, daremno posyłałem po adwokata, czego największemu zbrodniarzowi odmawiać się nie śmie; daremno wołałem, by mnie sądzono, a gdy mi najmniejszą winę się udowodni, mają mnie postawić pod mur. Daremno się odwoływałem na moje ofiary dla Polski, na moje stanowisko jako komendant okręgowy P.O.W, jako prezes Rady Ludowej, jako członek Dowództwa Głównego, jako komendant żandarmerji, o co się nie dobijałem. Daremno groziłem odwołaniem się na prawo konsularne niemieckie w danym razie i na odgłos ludu górnośląskiego, gdy się o tem dowie. Kpili sobie z tego wszyscy i okazali się nie ludźmi, lecz szatanami. Aż mnie przekonali, iż daremnie mi wzbudzać w tych sercach bez wstydu co tak nawet, jak naprz. niejaki Ręka z Kozłowej Góry, po aresztowaniu mnie, w moich rzeczach chodzili, rozumu politycznego i sumienia jakiegoś współczucia, postanowiłem ujść z rąk ich piekielnych. Zbiegłem im na Górny Śląsk a oni – – – ! Otóż te szatany, zamiast przyjść do siebie, zamiast mi przyjść z ręką bratnią do zgody i zapomnienia, zawyli z wściekłości, iż im ofiara ujść zdołała. Nie wiedzieli jeszcze, iż jestem już na Śląsku i wydali rozkaz morderstwa, rozkaz bratobójstwa, rozkaz wyraźny zastrzelania mnie na granicy, gdy będę ją przechodzić. Rozkaz taki doszedł nawet do rąk moich krewnych, którzy oślepieni dla Polski przezemnie, poszli do wojskowej służby w Polsce. Ulękli się „bracia” moi teraz dopiero tego, czem im groziłem, to jest sądu ludu Górnośląskiego, gdy się do niego odezwę.
Ale jeszcze ja na tyle litości nad tą Polską, na tyle taktu posiadałem, iż mnie samemu tego wstyd było, co moi ci bracia zemną, i z tyloma innymi zrobili. Nie chciałem tego, by się nasi przeciwnicy dotychczasowi dowiedzieli, co się między nami dzieje. Dlatego milczałem i poszedłem tam gdzie się mi ex officio udać jedynie wypadało. Poszedłem do „Gazety Ludowej”, której się w końcu sprzykrzyłem, poszedłem do Katowic do Rady Ludowej, do biura informacyjnego, do księdza Pośpiecha i innych, lecz tu wszędzie znalazłem pusty frazes zdziwienia i uśmiech żartobliwy.
A ci, co sumieniem piekielnem obciążeni krzywdy mojej winą, nie myśleli ani nie myślą bynajmniej o skrusze, ale piekielnym jadem nienawiści „bratniej”, zamiast w siebie wejść i wstydzić się uczynku swego, rodzajem gadów syczących, szukają dalej jad swój pod piętę mi zastrzyknąć. Szukają mnie dalej kąsać, i grożą mi „czarną listą”, grożą mi nazwą „zdrajcy narodowego” jeśli się ośmielę prawdę z siebie wycisnąć. Myślą, iż oni tu na Śląsku będą „władać” napewno i wtenczas nadejdzie czas, kiedy brat bratu niemiłemu palnie „po polsku” w łeb i będzie „sza i cicho”! Nie wolno mi się bronić i nie wolno mi się pytać nawet, kto i zaco mi tę krzywdę wyrządził, krzywdę o pomoc do nieba wołającą. Ha, Wy bracia opryszki! To Wy jeszcze tej Polski nie macie, a już takie świństwa, już takie bezprawia robicie? Nie macie mnie już w swej mocy, więc mnie obryzgujecie oszczerstwami, iż ja pieniądze tam jakieś w Polsce zdefraudowałem! iż ja w żandarmerji rosyjskiej służyłem! iż ja, tak jak Wy naprzykład, Was przed niemcami zdradzałem!
Ha, Wy gady piekielne! Wy się boicie sądu ludu, więc mnie oczerniacie! Ale dajcie dowód na to. Wy wiecie, iż gdy lud Górnośląski się o waszych niemotach, waszej niezdolności, waszych złodziejstwach i cygaństwach i blagach dowie, to przejrzy i zastanowi się, gdzie iść ma i co czynić. Wy wiecie, iż ten lud nie uwierzy wam więcej, waszemu tumanieniu koniec położy prócz kilku, wasz rydwan ciągniących zaślepieńców i rzuci was na śmietnik waszej nicości i nikczemności, z którejście weszli na trony płatne i przystojne. Fantazje Wasze – złe obliczenie w rzeczywistości gniewu i przejrzenia ludu i nie wejdziecie na te trony, na których dopołowy już, kradnąc tysiące, siedzieliście. Pozrzucamy was.
Znacie Wy przysłowie: nie ciągnij psa za ogon a nie ugryzie cię?
Pocoście mnie pociągnęli tak boleśnie? Więc czekajcie ugryzę Was teraz, a lud Was ugryzie, Wy złodzieje i nikczemnicy do reszty! Wy polacy, którzy Polskę na nowo krzyżujecie i w zaraniu jej świeżej wolności, jej zarodek do nowego upadka zaszczepiacie. Z Wami i przez Was ona bez dłuższego namysłu upaść musi i dla Was i przez Was każdy z odrobiną sumienia, poświęcenia i rozumu politycznego z odrazą się od polskiej sprawy odwrócić musi. Wy, co z namacalnymi dowodami nie dla Polski, lecz z jakichkolwiek zawsze pobudek samolubnych, tej Polski sobie życzycie. Sami tak blizko patrzycie, iż zapominacie, że kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada. I otóż postanowiłem zepchnąć Was z tronów Waszych krętactw nie w dół ale w przepaść piekła, z którego pochodzą dusza Wasze.
Wściekacie się i syczycie na mnie, jako uosobienia tych, co z rozpaczą na Was patrzą, nie śmiąc, albo nic nie wiedząc, by przeciw Wam coś począć.
A Ty ludu, czytaj, uważaj i sądź! Sądź dokąd cię ci przyprowadzili, co ci na kark wleźli lub do serc złudnemi słowy się zakradli, jak ów zwodziciel niewinnej niedoświadczonej dziewczyny, z której się po czartowsku śmieje, gdy celu swego na niej dopnie. Sądź ludu nie słowa ale czyny, bo te ci tu namacalnie objawię.

Nie ma złego, coby na dobre nie wyszło. Dlatego mi nie żal, żem przez szajkę podłych i złych ludzi wiele ucierpiał i zawodu doznał. Przez cierpienia i rozczarowania innych, zawsze ogół korzysta, jeśli jest szlachetny i rozsądny. A w Śląsku naszym ludziom zaiste jeszcze nie zbrakło rozsądku i sumienia. Bo podobni jesteśmy do bogatej, niedoświadczonej panny, u której z jednej strony siedzi jeden, a po drugiej stronie drugi kawaler, chciwy nie jej osoby lecz jej posagu. Ta panna to nasz Górny Śląsk, to lud nasz prostaczy, a ci kawalerzy, to niemiec-prusak i polak-królewiak, którym nie chodzi o nas, o duszę naszą, lecz o te skarby nasze.
Tak to ci udowodnię.
Ale złemu nigdy materjału do kłamstwa, do obłudy, do oszczerstwa i nikczemności nie zbraknie. Spodziewałem się, że po ucieczce z niewoli moich szlachetnych współbraci, oni się upamiętają. Że im się wstyd i żal zrobi. Albo że będą na tyle roztropni, by mi podać rękę i przeprosić. Ale gdzie tam. Zamiast tego jeszcze tak podli i głupi byli, że szukali, na upodstawienie postępku swego, oczerniać mnie jeszcze i oczerniają do dziś dnia. Doczekałem się tej obłudy, iż nas otwartych i odważnych, coś my przed żadnem niebezpieczeństwem się nie lękali, że ci tchórze, co tak krzyczeli a potem się do mysiej dziury pokryli, że ci krzywo patrzą na nas i za złych polaków trzymają. Racja! Być może, że jesteśmy gorszymi od was polakami, ale zato lepszymi ludźmi, i jeśli polskość i Polska z takich samych, jak wy ludzi się ma składać, zachowaj nas Boże przed nią!
Atoli, jakżesz to przyszło do tego całego aresztowania mnie i kto przypuszczalnie jest winien temu?
Otóż uważaj, mój górnośląski współbracie: Jarzmo pruskie doprawdy już było za srogie i bodaj go ktoś tak srogo odczuł na swej skórze jak ja i cała rodzina moja. Chyba nikt ojcu mojemu nie mógł ani nie może zarzucić, że nie czuł się polakiem. Przywiązanie do rodzinnego języka i miłość do swoich braci była pobudką do niezachwianej wierności naszemu językowi, obyczajom i naszej glebie. Popierał ze szczupłego grosza swego zaczątki perjodycznej literatury polskiej na Górnym Śląsku, słowem, popierał polskość, jak mógł i gdzie mógł. Wychował też swoje dzieci po polsku i niech dziś powie ktoś, czy brał mój starszy brat, którego wojna pochłonęła, czy bracia inni, którzy jako pierwsi poszli, jako ochotnicy, do armji polskiej, w której jeszcze są, czy w mojej familii znajdziesz coś niepolskiego? Najlepszem świadectwem atoli dla mojej polskości są niemcy sami. Nigdy się nie zapierałem polskości mojej, dlatego wiele, bardzo wiele bezpośrednio, z powodu tego otwartego wyznania mojego polskości, ja jako i rodzina moja musiała cierpieć. To też byłem dobrze na pruskiej karcie z powodu tego zanotowany i jako pierwsza z ofiar dla mojego przekonania zostałem na początku wojny z innymi aresztowany i do Nysy przewieziony. Co tam wycierpieliśmy, niech powiedzą ci, co zemna byli aresztowani.
Nieszczęśliwym trafem mnie się najwięcej oberwało. Ożenić się i w dziesięć dni po weselu losem takim być dotkniety, to średnia przyjemność! Każdy się szukał z trudnego położenia tego ratować jak mógł. Zgłosiłem się jako ochotnik do wojska niemieckiego. Miałem w tem pewne ważne cele, cele, które niemcy sami później, niestety przez zdradę własnych rodaków moich odgadli. Zostałem po półrocznej służbie wojskowej zwolniony ale na nowo internowany, przebywszy przeszło dwa lata w niewoli. Zostałem tembardziej tem dotknięty, bo mi zabrano i zniszczono doszczętnie całe mienie. Przecież landrat von Trachenberg bez pardonu wyrzucił żonę moją ciężarną dosłownie na ulicę, pozbawiając ją egzystencji. Miałem od krewniaka mej żony najętą restaurację i po ledwo miesięcznym w niej pobyciu, w przeciągu trzech dni musiała moja żona zimą gminę opuścić. Co to znaczy dla osoby młodej, samej, w zimie, to każdy zrozumie. Wyrzucić kobietę na bruk i zmusić ją by starała się o męża i siebie, o mieszkanie, o utrzymanie, to chyba nie żarty i chyba to z miłości prusko-niemieckiej do mnie się nie stało. Po przeszło dwuletniej niewoli mnie nareszcie z ograniczeniem wolności puszczono do domu, atoli stanąłem pod ścisłą kontrolą policyjno-wojskową. Na nieszczęście, kontrolę tę codziennie spełniał policjant, który się ściśle zabrał do roboty. W przeciągu jednego roku aż do wybuchu rewolucji „ancajgował” mnie o byle co, przeszło czterdzieści razy. Krom niezliczonych protokołów dostałem pełno kar pieniężnych i pół roku więzienia, które szczęśliwym trafem rewolucji mnie minęły.
Więc nie dziw, iż serce moje było nad miarę przepełnione goryczą i chęcią zemsty za przeszłe i bieżące dolegliwości. Kto się temu zdziwi? Najcierpliwsza miarka się przebierze! Postać Konrada Wallenroda i Almansora stała mi wciąż przed oczyma. Któż więc wobec tego może przypuszczać, bym ja mógł żywić sympatję do pruskiego systemu? Będąc w jednym z dwóch głównych sztabów niemieckich i oczytany należycie w teorji wojen i wojska nie trudno mi było z niektórych wypadków lub słów w sztabie dociec sytuacji zewnętrznej i wewnętrznej Niemiec, ocenić sytuację biegu wojny i kalkulację jej końca. Koniec jej musiał być negatywny, straszny, bo na to wskazywały strasznie ryzykowne wysiłki. Hindenburg już na wschodzie tracił równowagę i spokój strategiczny, tak u niego uwielbiany, a to z powodu tego, iż wojna ta po pewnym czasie straciła podstawy matematyczne na niekorzyść Niemiec i stała się spekulacją a raczej gimnastyką jego taktyki prędkości, niespodzianki, rozmachu, giętkości i wyszukanek terenowych. Szczególnie używanie swych myśli i wprowadzanie przeciwnika swego za pomocą tajemniczości do ciągłego denerwującego naprężenia, pomagało mu wiele, lecz on sam popadł w rozprężenie nerwowe, kiedy Kitchener położył grunt do walki liczbowej, a spokojny Foch mu w spekulacji niespodzianek stawił śmiałe czoło. Sprzężystość i waleczność francuska, wytrwałość i organizacyjny talent angielski wyrównały Hindenburga, który aczkolwiek dobrym jest topografem, kiepskim jest psychologiem. Nie był Moltkiem przewidzialności. Mógł rozwinąć swobodnie strategję swą na duszy i terenie wschodnim, na zachodzie zaczął niedopisywać i z tamtąd przychodziły echa niedobre, które wskazywały, że coś na zachodzie niedobrze funkcjonuje. Klęli na służbę wywiadowczą na zachodzie. Większym psychologiem spekulantem był Ludendorf, który ujął ster w ręce i stworzył strategię polityczną. Dokąd zaprowadziła, to wiemy. Z pogadanek tajemniczych, z półsłówek wiele można było się domyśleć, głównie, że trudno będzie Niemcom wojnę wygrać. Ale Anglicy i Ludendorfa strategji się domyślili i tejże samej się taktyki chwycili. Bombardowali silnemi pociskami duszę niemiecką, aż ją skruszyli; pomogli im jeszcze w końcu sprytni Amerykanie. Wojna nowożytna między Kartaginą a Romą skończyła się odwrotnie. Nie Scypio, ale Hanibal wygrał ją.
Cichy dał się słyszeć pomruk rewolucji i słyszał go, kto miał dobre ucho. Hohenzolernom i fantazji ich nemeza coraz bardziej się zbliżała i dzieło Bismarka prędzej runąć miało, jakby on to był przypuszczał.
Zawiele było dynamitu na dnie dzieła Bismarkowskiego. Zawiele błędów i fałszu w Bizanterji hohenzolernowskiej. Rewolucja szczerzyła zęby już zdala. Do niej parło bardzo wiele przyczyn i duchów, dążyłem i ja. Rewolucja niemiecka to zstrącenie z tronu Hohenzollernów pikelbauby i jej systemu. To słońce wolności wielu narodów i wielu ludzi. To słońce Górnego Śląska. Rewolucja przyszła. Mało było, którzy ją przewidywali, co z nią i koło niej pracowali, ale dużo takich, co z niej chcą korzystać.
„Der Zweck heiligt die Mittel!” Do rewolucji nie trzeba koniecznie mieć czerwonej przepaski. A jeśli widzę, iż do obalenia dębu jestem za słaby, a drugi również pragnie drzewa z niego, wołam go, obalimy razem, i nabrawszy materiału, każdy idzie w swoją stronę. Mnie socjaliści mało obchodzili, mnie wiązał z Liebknechtem wspólny cel, obalenia tronu i systemu pikelhauby. Zemsty, za doznane krzywdy. Więc jeździłem do Berlina i paktowałem w imię i dla Górnego Śląska, nie ja sam, bo w tej samej myśli niezmordowanie pracowalii inni, np. rodak nasz pan Kulik, obecnie w Gogolinie. Więc nie znaczy to, jeśli mnie ktoś przyjacielem Liebknechta nazywa, że z nim o Górny Śląsk paktowałem, w tem sensie, iż jeśli on do władzy przyjdzie a przyrzeknie dać Górnemu Śląskowi zupełną autonomję narodową, a w zamian za to zorganizuje się na Górnym Śląsku kadry rewolucyjne, bym ja był spartakusem lub socjalistą, lecz tym polskim górnoślązakiem, który starał się o swobodę narodową dla dzielnicy naszej. W tym kierunku i dla dobra moich współbraci górnośląskich byłbym i z samem lucyferem paktował. I teraz zazdrośni, krótkowidzący, źli moi przeciwnicy, owe zajęcze skórki i sezonowi hurapatryoci polscy Górnego Śląska, strasznie mnie jako „spartakusa” okrzyczeli, iż do Berlina i Liebknechta jeździłem i to jako powód do aresztowania mi przedstawili. Ci ludzie dają tem tylko dowód, jak głupio i gałgańsko sądzą.
Spodziewana rewolucja nastąpiła i trzeba było dążyć do szybkiego wykorzystania chwili. Aliści tu się pokazało, gdzie są te głowy i serca, co się to teraz tak do polskości a szczególnie na pierwsze miejsca cisną. Nie mogłem żadnego z tych odważnych, mądrych zuchów, co się to powstaniu z za bezpiecznej polskiej granicy przez lornetki przyglądali, znaleźć. Trzeba było sam na sam z odważnymi „niemcami górnośląskimi” o niepodległości, względnie wolności górnośląskiej, myśleć. Ale tę myśl trzeba przecież było w konkretną jakąś formę ująć, trzeba było siłą poprzeć. Trzeba mi było znów do Berlina samemu jeździć, Berlin Schejdemanów i Ebertów ani słyszeć o tem nie chciał. Przyrzekał tylko reformy. Więc kiedy nie, to nie. Nie w Berlinie, to w kochającej nas Warszawie się znajdzie otwarte ramiona dla poparcia pragnień naszej ziemi, dostania wolności. Ale tu dopiero zawód. Warto, moi kochani bracia Ślązacy, wam to szczegółowo opisać.
Koniec części pierwszej