Mōnika Neumann: Muzykant Erwin
Erwin mocno pochylony siedzi na wytartym, niemodnym, a jednak niesamowicie wygodnym zeslōngu i spogląda na trzymaną w nieznacznie trzęsącej się dłoni trąbkę. Niby nic takiego. Ktoś, kto spojrzałby na to z zewnątrz, ujrzałby starzika wpatrującego się z niezrozumiałą nabożnością w trōmpejta. A ten instrument niczym wyjątkowym się nie odznacza. Co prawda jest zadbany, świeci się, ale ewidentnie jest równie stary, jak jej właściciel. Ciężko byłoby tej osobie z zewnątrz zrozumieć, dlaczego w oku Erwina kręci się mało męska, a jednak natarczywie obecna łza.
W końcu, nie znając Erwina, nie może wiedzieć, że dla niego ta trōmpejta jest dosłownie wszystkim, że od fatra uczył się grania i tym graniem później przez swoje życie szedł, że tym graniem witał nowych kamratów i w kościele żegnał tych, których przedwcześnie zabierał mu czas. Któż miałby wiedzieć, że Erwin ostatni raz spoglądając na swojego ōpy, już jako bajtel mu na tej ostatniej drodze grał, że potem o wiele za wartko przisło mu i fatrowi na pożegnanie na tej trōmpejcie grać. Erwin grał na weselach, na mszach, na pogrzebach, grał w radości i w smutku, bawił i pocieszał, jak grał, tak żył, ponad trudem codziennej pracy i wielu zmartwień, od których wolnym nie był przecież nikt.
Niestety Erwin nie był człowiekiem wielu słów, zapytany o to wszystko, nie wiedziałby, w jaki sposób to opowiedzieć. Erwin potrafił mówić dużo, ale słowa mu w tym jedynie przeszkadzały. Gdy zbierało się ich zbyt wiele, plątały mu się niezgrabnie i jakoś wcale nie chciały brzmieć. Co innego, gdy ktoś pozwalał mu mówić muzyką.
I dzięki Bogu za ten dar, bo gdyby nie wszystko to, co Erwin mógł powiedzieć za pomocą nut, nie udałoby mu się przekonać Mariki do żyniaczki. Tego była pewna i Marika i Erwin. Gdyby nie muzyka, nie było żadnej z jego trzech córek, które wiernie odzwierciedlały jego żonę. Nie byłoby też tego najmłodszego syna, tego, którego już nikt się nie spodziewał. Nie w tym wieku. A jednak był i na dodatek niczym odbicie lustrzane we wszystkim przypominał ojca. We wszystkim, poza jednym. Nie potrafił grać. Brakowało mu i chęci i talentu i Erwin z czasem pogodził się z tym, że w jego rodzinie już tylko on będzie muzykować.
Niestety, muzyka Erwina rozbrzmiewała coraz ciszej, aż pewnego dnia Erwin stwierdził, że grać już nie potrafi i z tą dolegliwością udał się do lekarza. Po powrocie zamyślōny starzik siadŏ na zeslōngu i w wielkim skupiyniu, a nawet zruszyniu, pocynŏ wpatrować sie w swojã trōmpejtã.
I właśnie wtedy do pokoju wbiega najpierw jego malutki wnuk, a później syn, ten, którego już nikt się nie spodziewał.
– I cōz ci pedzioł dŏchtōr? – pyta bezpośrednio, bo podobnie jak swój ojciec, nie jest człowiekiem wielu słów.
– Padoł, ze juz duzej nie mogã grać. Moje puca – odpowiada i nie może nic więcej powiedzieć, bo jego muzyka już milczy. Z wielkim smutkiem odkłada swój ukochany instrument i gestem zaprasza syna, by usiadł obok niego i razem z nim posiedział chwilę w ciszy, która ma się stać nową muzyką Erwina.
Wtedy staje się coś, co ma odmienić smętne wizje przyszłości Erwina. Jego wnuk, kopia swojego ojca, a przy tym wciąż bajtel niewiele większy od wspominanej trąbki, niezauważenie chwyta drobnymi rączkami instrument i naśladując to, co już wielokrotnie widział u swojego opy, przykłada go do ust, by z impetem dmuchnąć. Dźwięk, który wznosi się w powietrze, jest nieporadny, ale jednak donośny i sprawia, że oczy Erwina znów lśnią. Tą swoją nadzieją spojrzeniem dzieli się z synem, który z uśmiechem odpowiada:
– Ja papo, poślymy go do skoły muzycnej.
Erwin uśmiecha się szeroko, jego sylwetka jakby cała prostuje, może i trochę młodnieje. Myślami żegna się z ciszą, bo w spojrzeniu małego bajtla, który teraz dla odmiany próbuje ta trōmpejta żuć, odkrywa muzykę.
Piękne i wzruszające.