Mōnika Neumann: A pojutrze zaś do schule…
Patrzyła na dwa lśniące lakierki. Na czarnym tle jasne zadrapanie od potknięcia się o próg sali gimnastycznej było wyjątkowo mocno widoczne. Z nieznanej jej przyczyny czuła, że te zadrapanie na nowych czarnych lakierkach z maleńkim obcasikiem, który wytwarzał cudowne klip, gdy stawiała kroki na wielkich, wytartych z połysku płytkach korytarza w tym strasznie dużym budynku, wszystko popsuje. Popsuje biołe rajtuzki, ftōre mamcia jej ôblykła rano i biołŏ kosulka z biglowanym kraglym i cŏrny rocek, co dostała ôd omy. Niy zmarasiōła sie, na sicu w aucie siedziała blank gerade, co nie zmiyntoli biglowanych zachōw, ja, nawet plecōw nie ôparła.
Powoli jej spojrzenie stawało się mętne, rysa zaczęła się zamazywać, aż w końcu całkiem znikła i dziewczynka poczułaby pewnie ulgę, gdyby nie wielka gula w jej gardle i dziwna wilgoć w oczach.
–Kocik, a camu ty mŏs takŏ mina?
-Moje nowe szczewiki…- zaczęła żałosnym tonem, gdy matka przykucnęła obok niej mimo tego, że wszyscy inni dorośli stali, opierając się to o jedną, to o drugą nogę, z rękami skrzyżowanymi na piersi i poważnymi wyrazami twarzy zajętych dorosłych ludzi.
–Wyglōndajōm blank fajnie, choby ty, kociku, i teroski pódź, a nie rób takiej miny chobyś dostała citrŏna na śniŏdanie. Bois sie tak kōnsek, ja?
-Moje lakierki…
-Tyś jes takŏ fajnŏ dziołska, chobyś bez zŏdnych szczewikōw sam stoła, dalyj byś niōm bōła. Pōdź, pōdź, bo zarŏs nŏs bandōm wołać.
Pewna i znajoma dłoń chwyciła jej jeszcze maleńką, dziecięcą i wilgotną od potu rączkę i przeprowadziła pomiędzy nogawkami dorosłych i tułowiami starszych dzieci na sam przód. Gdy ujrzała grupę dzieci w jej wieku wielka gula, która od rana stopniowo rosła w jej gardle i chwilę wcześniej, dzięki okropnej rysie na ukochanym lakierku, osiągnęła swoje apogeum, zaczęła znów maleć. Kawałek po kawałku topniała, aż po chwili, gdy dziewczynka obok wyszczerzyła do niej wszystkie ząbki, które miała wraz z jednym, którego do góry z przodu brakowało, znikła już całkiem.
Ani nie wiedziała jak to się stało, że po jakimś czasie wychodziła z tego wielkiego budynku przez szerokie drzwi trzymając w dłoniach wielką tekturową tubę. Poprzez celofan i majśki, którymi był ozdobiony, uśmiechały się do niej jej ulubione czekoladowe batoniki. Maleńkie dłonie mocno obejmowały drogocenny pakunek. Wielka gula odeszła w niepamięć, wielki słodki podarunek wypełnił maleńkie ciałko tak wielką radością, że gdy wiele lat później będzie oglądała się wstecz na ten dzień, w jej głowie pojawią się już tylko ciepłe, bezpieczne dłonie matki, prezentowany szereg ząbków, z których jeden niedawno wypadł i pozostawił wolne miejsce i wielka słodka tyta, obietnica tych radości, które miały ją podczas następnych lat spotkać, tego w tym momencie była całym swoim jestestwem pewna.