A. Pronobis: Historja powstania górnośląskiego i jego rezultaty (cz. 3)
Historja powstania górnośląskiego i jego rezultaty.
Streścił Pronobis z Bytkowa.
Wydane przez polski związek górnośląskich autonomistów.
Życząc z całej duszy Górnemu Śląskowi wolności i rozwoju narodowego, choćby nawet w ścisłem połączeniu z Polską, przewidywałem konieczność stworzenia mu siły zbrojnej, która by się w dwojaki sposób wykorzystać dała. Najpierw, do ewentualnej obrony militarnej, a potem po zastąpienia znienawidzonej policji pruskiej przez sformowanie kadr milicyjnych.
W tym celu powziąłem myśl zorganizowania pod okiem władz pruskich legalnych związków wojackich polskich, w miejsce niemieckich. Wojackie związki te miały w prędkiem tempie objąć cały Śląsk Górny i utworzyć zupełną armię, zorganizowaną w celach wyżej wymienionych. Myślę tę propagowaną uchwycił także p. Drejza z Siemianowic i jednocześnie zawiązały się takie związki wojackie w Bytkowie i Siemianowicach, gdzie go założyło grono amatorów teatralnych w Bytkowie, a którym dałem do tego pobudkę. Do organizacji tejże przyłączył się i pan Adam Postrach w Katowicach. Zeszliśmy się tedy we troje, t. j. Drejza, ja i Postrach u ostatniego, obradując nad organizacją i rozwojem jej. Pan Drejza o dzisiajszej wojskowości pojęcia nie ma. Potrzeba do takiego organizowania już trochę więcej, niż być żołnierzem. Trzeba znać przynajmniej teorję wojskową. Trzeba znać organizację, historję, zasadę taktyki, kartografję, rodzaje broni i techniki, wywiadowczość i inne gałęzie sztuki wojennej, krótko mówiąc trzeba być sztabowcem. Ludzi z sztabowem wyszkoleniem brak na Górnym Śląsku, tembardziej takich, co i chwilę polityczną zrozumiale opanować zdołają. Nawet po polsku czujących oficerów nie posiadamy wiele, parę tylko tak zwanych oficerów rezerwowych lub z trzechmiesięcznym kursem oficerskim, niezdolnych do sztabowej pracy organizacyjnej. Przyjąłem wtedy na siebie obowiązek zorganizowania sztabu, bo to najgłówniejsze w każdej organizacji. Funkcje organizatora i szefa sztabu, z zastrzeżeniem prowizorycznego, przyjąłem na siebie.
Wojackie związki miały w zarysie taką podstawę. Członkiem mógł być każdy żołnierz. Powoli się żołnierza wtajemniczało w cele związku i próbowało jego charakter. Na czele związku stał zarząd z prezesa, sekretarza i kasjera. Zarząd ten był tylko zewnętrzną figurą i nie posiadał żadnych kompetencji w celach militarnych. Był pozorną dekoracją przed władzą. Właściwą duszą był komendant. Jego zadaniem było formowanie sekcji, plutonów, kompanji i bataljonów z biegiem czasu i liczby członków zaprzysiężonych. Z bataljonów tworzyły się pułki i t. d. Na czele stał sztab. Tenże składał się z trzech samodzielnych Naczelników, t. j. naczelny prezes, naczelny komendant i naczelny organizator, czyli szef sztabu. Pierwszym miał być Drejza, drugim Postrach, trzecim, aż do odnalezienia odpowiedzialnego sztabowca, ja.
Sztab ten miał być podzielony na resorty czyli oddziały, funkcjonujące samodzielnie, na których czele stać mieli funkcjonarjusze, podlegający tym trzem. Organizm ten sztabowy spoczywał na szablonie pruskim. Wyrobiono zaraz historję organizacji, konstrukcję jej, karty, bibljotekę i plany taktyczne, względnie mobilizacyjne, oraz szemat sygnałów, rozkład kolejowy, komunikacji i wywiadów.
Ledwośmy to stworzyli i zaczęli powiat katowicki z Postrachem organizować, gdy się dowiaduję, że w Bytomiu jakiś komitet wojskowej organizacji rezyduje.
Komitet ten składał się z samych dyletantów wojskowych. Tenże komitet reprezentował organizację P. O. W., spoczywającej na zupełnie innych, dla Górnego Śląska najzupełniej nie stosownych zasadach pracy konspiracyjnej. Już nazwa, skład, brak programu i podziału w kompetencjach i pracy, były nieszczęśliwe i wzbudzały uśmiech litości w rzeczywistym wojskowym talencie i krytyki. W skład komitetu wchodzili pp. Grzegorzek, Wolski, Lampner, Rumpfeld, Lazar z Lipin i Drejza jako naczelnik, o czem nam w Katowicach nie powiedział. Jak ten komitet w Bytomiu powstał?
Otóż wyżej pisałem o mojej podróży do Warszawy z myślą utworzenia tego, cośmy teraz w Katowicach samodzielnie zrobili. Myśl ta przedostała się do Poznania. Ja czekałem daremnie na odpowiedź przez Sosnowiec lub Dąbrowę, a tymczasem przedostało się do Poznania i tu z wiedzą Korfantego przysłano na Śląsk nieznanego nam i niebardzo zdolnego młodego człowieka Wisego z pieniędzmi i pełnomocnictwami. Wise przybył do poleconych mu wymienionych, mało bardzo o wojskowości pojęcia mających panów, i tak powstał komitet wojskowy z niewojskowych. Był to błąd nad błędy, który się, jak przewidywałem i jak się później okazało, srodze na sobie pomścił. Panom tym od wielkości misji pozawracało się formalnie w głowie. Najgorsze to, iż na urągowisko wszelkiej zasadzie wojennej, każdy z nich miał jednakowe kompetencje i funkcje, a jeszcze gorzej, iż Komitet ten wyszukał sobie w każdym powiecie ludzi, którzy mu się nadarzyli, tak zwanych komendantów powiatowych, którym płacili miesięcznie kilkaset marek, w końcu po tysiąc marek. Każdy komendant powiatowy miał pomocnika organizatora z miesięczną pensją siedemset pięćdziesiąt marek. Komendanci powiatowi stanowili rodzaj rady wojennej z komitetem na czele. Już początek tak niefortunny sprawił wiele kłopotów, bo każdy komendant stał się „głosem” i kacykiem samodzielnym. Korupcji i intrygom otwarły się całe wrota. Spostrzegł to dość niegłupi pod niektórym względem pan Drejza i wybrał system sztabowy ściśle określony w Katowicach. Zwołał komitet do narady z wszystkimi komendantami i zeszliśmy się razem. Tu można było dziwy podziwiać. Nie trzeba było być wielkim psychologiem, by nie zauważyć w iskrzących się oczach i drzących rękach zdenerwowania, które nastąpiło. Grzegorzek miał z Poznania poleconą kasę, był więc słońcem potęgi, koło której wszystko krążyło. Czuł to i rej wodził. Jest to zresztą człowiek bardzo dobry i szlachetny, ale nie bez błędów a największy, iż jako homo novus w sprawach wojskowych, a jako Generalzahlmeister uległ czarowi personae gratae i majoryzował całe grono. Najdziwniejszą osobą w tem gronie był filozof Lampner, najbardziej głupią Rumpfeld, socjalik. Tchórzów już większych jak tych dwóch na świecie nie znajdziesz. Drejza szukał drogi, by komitetowi wtłoczyć zasady katowickie na karki. Lecz ci odgadli od razu, żeby im tem dumne głowy z tych karków pozlatywały i z wściekłością rzucili się na Katowice. Zagrożeni w swych już podpłaconych fantazjach, komendanci stanęli po ich stronie i już pięści bohaterstwa podnosili przeciw Drejzie i Postrachowi. Rozleciało się grono wodzów przyszłego wojska Św. Jadwigi, które odtąd doprawdy spać zaczęło, szukając nie poświęcenia i ideałów, lecz obfitego deszczu banknotów i posad obiecanych.

Drejza znalazł się teraz w przyjemnej sytuacji. Był podwójnym naczelnikiem, t. j. w Katowicach i Bytomiu, lecz de facto tylko dla dekoracji. Postanowił tedy spłatać figla obym obozom. Pojechał do Poznania, przedstawił sprawę tak, iż w nim uznano powołaną z natury do centralnego kierownictwa osobę i dano mu patent na decernenta dla spraw wojskowych Górnego Śląska. Mając ten patent w kieszeni, bał się wzbudzić zazdrości w niesfornych umysłach komendantów i nowego spłatał im figla. Wybrał się zupełnie do Polski, w Sosnowcu rozłożył kwaterę, stworzywszy tu coś, w rodzaju ministerstwa wojny, z którego też to powodu uszczypliwie „Kriegsministrem” go na Śląsku przezwano. Tym zaradczym i przezornym krokiem czworaki cel osiągnął. Najpierw usadowił się silnie w siodle stanowiska swego, uszedł hałaśliwej krytyki ludzi na Śląsku, zabezpieczył skórę swą przed pruską władzą i co najgłówniejsze, mógł sobie pozwolić na dobrą kuchnię, którą Sosnowiec mu, choć za drogie i nie swoje pieniądze, dał. Przykład Drejzy pociągnął innych do takiego samego postępku, bo: verba tantum docent, exempla trahunt. Bohaterzy górnośląscy, którzy za pieniądze im dane lub posady obiecane, tak raptownie życie swoje Polsce zaofiarowali, raptowniej jeszcze uznali, drapnąć za Drejzą i ku Drejzie za granicę. I ci nie byli głupcy. Otoczyli się aureolą męczenników narodowych tak tanim i wygodnym fortelem i zaczęli, jak Drejza „żyć” na koszt polski. Byli tam poważani i pili i jedli, co dusza raczyła. Przyjął ich pan Drejza, stworzywszy sobie sztab okazały i farsa patrjotyczna, komedja narodowa się zaczęła. Porobił ich pan Drejza oficerami, a ponieważ do życia oficerskiego, szczególnie polskiego, należy prócz grubej pensyjki i krzywej błyszczącej szabelki, ładna kobietka, których chciwych miłości w Polsce nie brak, tłusta przekąska i smaczne napoje, więc wiara i sztab Drejzy wnet do tych atrybutów oficerskich w Polsce przywykli. W wesołej zabawie i przy codziennych dzwiękach orkiestry, syci, życia w Sosnowcu używali. Naród na Śląsku – nic nie widział, nic nie słyszał. Pieniądz suto płynął do kieszeni. Jak suto płynął ten grosik do kieszeni, niech posłuży fakt następujący:
Dla łączności z Górnym Śląskiem stworzył Drejza służbę kurjerowską. I tę oddał w ręce wyłącznie Laurahuckie. Laurahuta, ta Laurahuta hełpi się zdawna swą polskością. Dlaczegóżby nie! Przecież z niej pochodzi Korfanty, mieszka w niej Sosiński, no i pan Drejza. Koło Drejzy więc połączyli się wszyscy zbawcy polscy, młodzieniaszki, pochodzący z Polski a przesiąknięci rafinementem ulicy Warszawskiej. Rewolucja rosyjska 1906 roku ich tu przygnała. Są to przeważnie robotnicy, którzy umieją ubrać się w smoking i cylinderek. Ludzie na sumieniu i zasadach zbankrutowani, lubiący się bawić, dziewki uwodzić, kobiety bałamucić i żyć z dnia na dzień. Skąd ci ludzie z pod ciemnej gwiazdy przyszli? Wszelki spokój, wszelką zgodę, porządek pod maską ślicznego romantyzmu i ultrapatryotyzmu, jak szarańcza zielone pole niszczyli, pozostawiając po sobie potrzaskaną harmonię duszy i ruiny moralne. Byłego czasu zbałamucili podstępem swem przyjacielowi narzeczoną, wsadzili klin zazdrości i nienawiści między dwie rodziny, stworzyli prawdziwą Romeadę i koniec tego był bardzo smutny, bo zazdrosny, rozwścieczony, zdradzony narzeczony pchnął niewierną kochankę nożem, nic jej przytem nie zrobiwszy i z tego długi proces, krzywoprzysięstwa i długie więzienie dla polaka brata, co się wdał z Laurahutą, śmiejącą się, skaczącą na weselu niewiernej kochanki z nieszczęścia głuptasia, co to zrobił. Tacy ludzie „polscy” to czereda Drejzy, to filary polskości i przyszły Areopag laurahuckiego magistratu. Ci sami ludzie po latach, kiedy ów nieszczęśliwiec zdradzony dawno zapomniał przecierpianą krzywdę i nową narzeczoną zaślubić zamierzał, postanowili mu tego samego figla spłatać i znów pod maską złudnego patryotyzmu wciągnęli naiwną kobietę w swe sieci, by nowe nieszczęście zbroić. Stworzyli niemałe znów zgorszenie, lecz szczęściem dziewczyna zmądrzała zawczasu i wyrwała się z pętlic jej nastawionych. Pogodziła się z narzeczonym i poślubiła go, i jest dziś szczęśliwą. I ci sami ludzie znów, widząc dobre powodzenie i egipski śpichlerz u owego polaka, byli podczas suchych dni wojny z najmłodszym bratem Korfantego, górnikiem w Laurahucie, na czele tak fałszywi i bezczelni, że przyszli do owego człowieka dobrodusznego z natury i jego żony po wsparcie, a ten ich wspierał podczas wojny sowicie. To już chyba szczyt bezwstydu i fałszu. Człowiecze, czytelniku! Sądź więc, kto lepszy człowiek, ci urwisi, hołota fałszywa, albo ów człowiek zdradzony, co przebaczył i dał. A jednak, uważaj narodzie! Ci sami ludzie znów teraz krzyczą w niebogłosy na tego człowieka, że to niedobry polak i palcem pokazują na niego, że to zdrajca. Nie będę tu już mówił o bracie Korfantego, Janie, którego żony pokrewieństwo pilnuje języka niemieckiego w domu i który parę tysięcy marek otrzymał z komitetu w Bytomiu od Grzegorzeka i Drejzy z Sosnowca za patryotyzm swój. Który gdy do ognia miał w powstaniu pójść, umknął za swoim kolegą Kuźmą, dzisiejszym komisarzem w Laurahucie cichaczem na tysiączną posadę w Sosnowcu, który zdobył na polskości swojej dosyć, jak i Kuźma, co do dziś dnia, za polską pracę po półtysięca marek miesięcznie pobiera, opowiem tylko o tych ludziach, co to koło Drejzy od lał krążyli jako serdeczni przyjaciele i jaki ci geszeft zrobili. Mam tu na myśli owych kurjerów.
Kurjer taki miał za zadanie przeprowadzać ludzi czasem przez granicę i przenosić listy. Zato otrzymywał sześćset marek miesięcznie. Wystarczyłby był sumienny człowiek tylko jeden. Ale – – – ! widząc to inni, naprz. bracia pierwszego kurjera Kralewskiego, potem szwagier i koledzy jego, z piorunami polecieli i ze łzami do Drejzy i ten ich zaangażował aż ośmiu, t. j. trzech braci Kralewskich ze szwagrem i czterech kolegów. Więc już 8 × 600 = 4800 marek miesięcznie. Ale to nie właściwa rzecz. Główna rzecz była – handel słoniną. Kurjerowi było na specjalne poświadczenie Drejzy, wolno w Polsce do Prus zakupić tyle słoniny, ile uniósł, by ją tu w Prusach sprzedać l00 % drożej; a więc słoniny funt kosztował 10 marek, a tu ją sprzedawał po 20 marek. Jeśli przeniósł przeciętnie po 30 funtów dziennie, zarabiał 30 × 10 = 300 marek dziennie, to jest 30 × 300 = 9000 marek miesięcznie. W parę miesięcy był „ein gemachter Mann” i każdego, kto Polski nie błogosławił, sztyletem przebić był gotów. To samo gotów zrobić, gdyby go, lub system taki polski, był kto krytykował.
Jadło się więc i piło i hulało i w Polskę bawiło i banknotami papierosy zapalało. Że Drejza o sobie nie zapomniał, każdy, kto wie, iż w pieniądzach grzebał, nie zaprzeczy temu. Że panowie pralowie, których żaden Ślązak do Warszawy nie posyłał, pobierali z Warszawy sute miesięczne pensje, tego nikt może nie wie. Pan Sosiński mi sam raz powiedział, gdy mu zgorszony, że bez butów powstańcy chodzą, perswadowałem: „No może Wam jeszcze pierzyny damy!” A ten sam Sosiński w szlafwagonach jeździł i zapomniał, że kiedyć był walcerzem i jak bieda boli. Pan socjalista Biniszkiewicz podczas walk i niedoli powstańców (tych prawdziwych) żył jak pączek w maśle w hotelu, wrzeszczał publicznie upity po dziewkę uliczną w Lutni w Sosnowcu i stalował miejsce żony swej w kąpieli w Bystrej. A inni w Sosnowcu w szkole na Wawelu musieli później na podłodze w barłogu, jak bydło spać, bez ręcznika i ludzkich potrzeb, niesyci, bez wsparć dla żon i dzieci na Śląsku. To bratnia miłość! Nikt inny jak sam Rumpfeld, co z policją jakoś tajemniczo w Katowicach był w komitywie, wpadł do mieszkania Postracha jak bomba i kazał mi pierwszemu uciekać z Prus. Ten sam Rumpfeld, który później w parę dni knuł spisek na mnie w Sosnowcu, by mnie aresztowano albo nawet zabito. W organizację naszą z chwilą wyjazdu Drejzy do Polski, zakradły się wprost rozpaczliwe stosunki. Przez wypłatę niektórym członkom i wszystkim komendantom sowitych pensji, każdy najniepowołańszy rył się na komendanta i jaskrawo ujawniało się, że nie miłość do ojczyzny, nie gotowość poświęcenia się życiem i mieniem dla ideału, lecz chęć znaczenia i pozyskania pieniędzy bez pracy były jedyną pobudką do wstąpienia w szeregi nasze. A kto byli ci wodzowie? Ludzie, nie mający o wojskowej nauce najmniejszego pojęcia. Komendanci powiatowi, a więc pułkownicy bataljonów, majorzy, kompanji, conajmniej nadporucznicy, byli albo prostymi szeregowcami, podoficerzy różnego rodzaju broni, albo najwyżej podporuczników rezerwowych parę, za młodych, organizacyjnie i sztabowo wcale nie wyszkolonych. A co najgorsze. Brak tym ludziom było prawdziwej szczerości dla sprawy, męstwa i orjentacji. Wszyscy co do samego komendanta, zbiegli przed niegrożącem im jeszcze z nikąd niebezpieczeństwem do Polski i tu najpierw w Piotrowicach, później w Strumieniu stworzyli nową instytucję kierowniczą, coś w rodzaju wielkiego sztabu jeneralnego, w którym podziału nie było. Kłócono się zażarcie i straszono co tydzień rewolucyjką pałacową. Niewiadomo teraz było nikomu, co za dowódstwo właściwie istnieje i kogo słuchać, czy Bytomia, czy Sosnowca, czy Katowic, czy Piotrowic. Widząc ten chaos, daremnie upominałem do reformy radykalnej, do ukształcenia i zreorganizowania wszystkiego. Za późno! Wściekłość i nienawiść ogarnęła także tych ludzi w Sosnowcu, gdy poszedłem do Sosnowca i oburzony do żywego, co tam widziałem, surowo ale po bratersku krytykowałem wszystkich, co źle postępowali. Każdy przecież rozsądny człowiek przyznać mi musi, że źle, bardzo źle postąpili ci wszyscy komendanci powiatowi, którzy najpierw naród do czegoś powołali, a potem co do jednego za bezpieczną granicę czmychnęli. Narzucić się ludowi najpierw na wodzów, a potem najpierw za granicę pouciekać i zostawić go losowi swojemu. Jeśli wtedy dotknięci za wypowiedzianą na Górnym Śląsku krytykę serdecznie nienawidzić mnie poczęli, szczególnie taki Biniszkiewicz i Rumpfeld, to co dopiero tam w Sosnowcu, gdy Biniszkiewiczowe postępki jawnych grzechów, szczególnie trzeciego i szustego rodzaju ujawniłem. Postanowili się zemścić. Biniszkiewicz mi jako szlachetny socjalistyczny idealista, szczególną zemstą poprzysiągł. Jego kreatura Rumpfeld stante pede uknął spisek, bo w tem jest mistrzem. Zrobił mnie bolszewikiem i już wówczas wedle haseł, przez władze polskie chciał mnie kazać aresztować. Bo socjaliści polscy w zemście są straszni, nieprzebłagani i krwi chciwi. Rewolwer pod pachą, albo sztylet, i pchnięcie, lub strzał z nienacka, potem krokodylowe łzy, albo dzikie okrzyki radości, to ich etyka zemsty. Nie brakło i tego i Szafarczyk z Świętochłowic zaofiarował się mi po bratersku kulę w łeb wpakować. Ostrzegł mnie przyjaciel Jacek z kopalni Saturn i ja z bratniej ziemi wolałem ujść na Górny Śląsk, gdzie naród jeszcze nie miał takiej swobody, by brat bratu palnął w łeb, lub wepchnął sztylet między żebra.

Co przepowiedziałem, to się sprawdzać zaczęło. Naród pozostawiony sam sobie, zaczynał uchylać się do czynów nierozważnych. Polityczne samorzutne przedstawicielstwo podkomisarjatu przepadło i utonęło w biurze pana Drejzy. Rozsądniejszych ludzi, jak p. doktora Hylę z Katowic, który do umiarkowania nakłaniał, okrzyczano za zdrajców i zrzuczono ze stanowiska pod błahemi pozorami i brzydkimi oszczerstwami.
Spostrzegłem zbliżające się nieszczęście dla Górnego Śląska. Złem, które Drejzy zrobił, było i to, iż naszą organizację poddał pod wpływ i dyrektywy Głównego Dowództwa wojsk polskich w Warszawie. To osadziło na pograniczu niemieckim tak zwane ekspozytury biur wywiadowczych t. j. po niemiecku „Nachrichtenbüros”, mających za żądanie, śledzić czyli śpiegować wojska niemieckie. Niech by sobie robili, co dla wojskowości polskiej było konieczne, ale nie powinny byli mięszać się w sprawy naszej organizacji, jak to czynili. Dużo złego te biura narobiły, obsadzone przez ludzi o służbie wojskowej pojęcia nie mających. O tych biurach i ludziach w nich, często głuptasiach i zbrodniarzach, jeszcze później szczególnie opowiem. Sztab więc warszawski przez ludzi, znów o technice wybuchowej (Sprengtechnik) jak zwykle w Polsce pojęcia nie mających, kazał wysadzać mosty na Górnym Śląsku w powietrze. Tem wprost głupim i bezcelowem rozporządzeniem narobił alarmu między ludźmi i w wojsku niemieckim. Niemcy zaostrzyli środki polityczne i wojskową swą czynność. Pojechałem do Warszawy i spytałem się o cel tych wybuchów. Powiedziano mi, że to ma na celu, by niemców zmusić do strzeżenia mostów i uszczuplić swe siły garnizonowe. Naśmiałem się z tej genialnej strategji, mówiąc im, że strzelili mimo bo do straży mostów niemcy mogą formacje cywilne zorganizować i zresztą do strzeżenia mostów nie tak wielkiej liczby potrzebują, którą przez świeże zaciągi napełnią, by módz liczyć na doniosłość jakąś osłabienia ich siły liczebnej. Przeciwne z tego rezultaty osięgną polacy, jako się też i stało. Niemcy dopiero przez to wzmocnili załogi na Śląsku i czujniejsi byli. Perswazje moje nic w Warszawie nie pomogły, bo nie ma uporczywszego narodu w świecie jak polacy. Robili głupstwa dalej. Wtem wybuchnął strejk. Naprężenie między ludem było wielkie i groźne. Wodzów do regulowania umysłów nie było. Groził niebezpieczny wybuch zgóry dla każdego, co był w sprawy te wtajemniczony i trochę jaśniej w sytuację naszą i przeciwnika patrzał, jako nieszczęście ludu naszego przewidujący. Dlatego trzeba było szukać, stłumić iskrę w zarodku. Bo i jak można na coś było liczyć wobec liczb przeciwników, t j. naszych i niemieckich.
Nasza liczba przypuszczalnie wynosiła zorganizowanych osiemnaście tysięcy, atoli gwarantować jej nikt nie mógł. Kierownictwa ani kierownika nie mieliśmy żadnego. Drejza sprowadził od dłuższego czasu coprawda pewnego jakiegoś porucznika, którego potem w krótce kapitanem zrobił, niejakiego Psarskiego skądź z Warszawy do siebie, jako szefa jeneralnego swego sztabu i ten miał kierować wszystkiem. Nie miałem nigdy zaufania do tego nad wyraz głupio patrzącego człowieka i przez to, jawnie mu moje lekceważenie pokazując, także w nim sobie wroga zrobiłem. A jednak się nie omyliłem, bo gdy przyszło do sprawy, wykierował Psarski nas tak, iż się do łóżka położył. Wybrano także w Piotrowicach pana Grzegorzaka w Bytomiu na naczelnego komendanta. Pojechałem wtedy po wybuchu strajku do niego i perswadowałem cały czas do uśmierzenia umysłów i zażegnania katastrofy. Grzegorzek atoli uniesiony patosem, zawołał, iż bierze odpowiedzialność na siebie, bo się uważa za opatrznościową osobę w tej chwili na Górnym Śląsku. Chwyciłem się jeszcze jednego środka. Zwołałem naprędce wszystkich wybitniejszych mężów stanu, względnie trzymających się za takich w Katowicach i tu przedstawiłem sytuację groźną, stawiając wniosek, by wysłać do Warszawy posłów z zapytaniem, co Korfanty i Warszawa wobec tego powie i czy możemy na pomoc Polski, którejśmy się spodziewali, liczyć. Posłaliśmy p. Lewandowskiego i Korfantego z Laurahuty do Warszawy. Ci po kilku dniach wrócili z iście delficką wyrocznią do nas. „Możecie zacząć, ale i nie! Możecie, gdy front choć z dwa tygodnie utrzymacie.”
Ci ludzie gadali coś o froncie. O dwóch tygodniach, to można tłómaczyć, iż poza temi przyjdzie pomoc z Polski.
Ale tu o dwóch tygodniach ani myśli, bo moim zdaniem ani trzy dni trzymać się nie było można, ani coś zaczynać. Bo i jakże? Na tę przypuszczalną liczbę 18 000, ledwo jedna trzecia część się ruszy, a z tej trzeciej części ledwo połowa ma krótką broń z kilku nabojami. Więc ani ducha, ani broni nie było, i tem zdobywajcie garnizony całe i siłę przeszło czterdziestutysiączną, zaopatrzoną we wszelki aparat techniczny i doskonały korpus oficerski z sławnym Höferem na czele.
Koniec części trzeciej c.d.n.