Mōnika Neumann: W cieniu świętego Marcina
-Kaj to po ćmie idzieta?- zagaił mężczyzna z poszarzałym zarostem na brodzie. Stał oparty o drewniany płot, obok niego odpoczywały grabie, w których prętach wciąż tkwiły sprzątane wcześniej liście. Nagie gałęzie wyciągały się ku szarzejącemu już mocno niebu, jakby zastygły w niemym wyrazie modlitwy. W ustach mężczyzny tkwiła fajka i gdy z wyrazem zadowolenia pociągał z niej powietrze, widać było maleńkie światełko na drewnianym końcu.
–Ich gehe mit meiner Laterne- zaśpiewali malcy i pomachali do sąsiada kolorowymi lampionami zrobionymi poprzedniego dnia w szkole. Tam też zmierzały. Niebo nad nimi szarzało, pojawiały się już powoli gwiazdy, ponad gwiazdami swoją obecność zaznaczał księżyc. Zapowiadała się bezchmurna noc, a wraz z nią pierwszy powiew zimy nad stertą niedopalonych, brunatnych liści.
Bajte szły, od najstarszego, czującego na swoich dziesięcioletnich barkach odpowiedzialność za pozostałych, snując za sobą swoje bezkształtne cienie, aż dotarły pod wielki budynek z wyklejonymi kolorowymi wycinankami oknami.
–Terŏski sie sam ustŏwcie parōma, jedyn za drugim- zawołała przejęta nauczycielka. Chodziła nieco pochylona, machając do dzieci rękami z wielkimi pomarańczowymi rękawiczkami. Nogi jakoś tak twardo stawiała na ziemi, że dzieciom na moment na myśl przisła gańś, gęgająca przed siebie bez jakiegoś konkretnego celu. Mimo to, kobiecie udało się uporządkować dzieci i sprawić, że wszystkie trzymane lampiony rozbłysły elektrycznym światłem.
Chłopiec mocno w dłoni ściskał swój lampion. Był ostatni i brakło mu pary. Szedł sam, rękawy jakli, którą dostał po bracie, były mu nieco za długie, mycka opadała na nos i co chwilę zasłaniała widok, szol zaś był z jakiegoś gryzącego materiału. Było jednak zimno, więc nie narzekał. Trzymał przed nosem lampion i przez pryzmat namalowanych gwiazd spoglądał na świat.
Wiedział, że na końcu dostanie słodki rogalik z makiem, że przyjedzie jakiś pan na wielkim koniu, o wszystkim opowiedziały mu dzieci z pierwszej klasy, a on był bardzo ciekawy. Było ciemno i wszystko to, co się działo, było jakoś takie szczególne emocjonujące, tajemnicze. Trochę nawet się bał, ale tylko trochę, bo w największej mierze kierowała go ciekawość i bijąca od innych dzieci radość.
Gdy tak szedł, wpatrywał się w smugę światła, którą jego lampion rzucał na podłogę. W pewnym momencie smuga zaczęła się wić to w jedną, to drugą stronę, zmieniając przy tym swój kształt. Chłopiec rozejrzał się wokoło, czy ktokolwiek oprócz niego coś zauważył, jednak pozostali wytrwale deptali w kierunku kościoła. Jego lampion zaś zaczął projektować przed nim przeróżne sceny. Widział gąski biegające w koło, widział wielkiego, poważnego mężczyznę z powiewającym płaszczem i błyszczącym mieczem w dłoni. Chłopiec spoglądał na biedaka odzianego w połę powiewającego płaszczu.
W pewnym momencie chłopiec, wciąż zapatrzony w przemieniające się obrazy, potknął się o przed nim stojącego kolegi i gdyby nie jego wyciągnięte dłonie, cały by wpadł w te scenki i może już nigdy z nich nie powrócił, ale czyjaś ręka przytrzymała go i po chwili dobiegł go radosny głos:
–Dej pozur, bo nŏs wszyskich ôbalis- usłyszał pół żartem wypowiadane słowa.
–Ja, ale ôbejrz- chciał odpowiedzieć chłopiec, który wciąż nie ocknął się po obrazach, które chwilę temu oglądał i chciał się nimi podzielić. Podniósł dłoń, w której dzierżył lampion, jak najwyżej tylko potrafił, oświetlając przy tym znaczną przestrzeń przed sobą, wypatrując świetlistych kształtów. Te się jednak nie pojawiły, bo nagle prawdziwe końskie kopyto wkroczyło w smugę i gdy chłopiec, wraz z wszystkimi innymi dziećmi, spojrzał do góry, ujrzał przed sobą świętego Marcina we własnej osobie i wraz z całą grupą wybuchł czymś pomiędzy krzykiem, piskiem, a radosnym chichotem. Lampion wirował przy tym w jego dłoni, muskał za wielką kurtkę brata, pomocne dłonie innych dzieci, przejętą nauczycielkę i wszystkich innych świętych Marcinów, których tego wieczora napotkał na swojej drodze.