Monika Neumann: Dwie kule
Gdy pierwsze płatki białego puchu wirują w swoim nieskoordynowanym tańcu zgodnie z kierunkiem grawitacji, a mróz zmazanym srebrzystym brokatem palcem rysuje na szybach okien szlaczki, płomień drugiej świecy jaśnieje wyjątkowo mocno. Wybudzony z długiego snu, wyciąga się ku górze, jakby próbował dotknąć swoim ognistym językiem sufitu. Po chwili słychać syczenie, płomień się namyśla i zmienia kierunek swoich zmagań. Ponad gałązkami igliwia związanymi w wieniec, ponad lukrowanymi piernikami, łuskami orzechów, śladami miodu i pojedynczymi okruchami ciasta, światło, całe mokre od kapiącego wosku, krok po kroku, podskakując raz po razie niczym baletnica, pełznie w kierunku białej ściany i rzuca na nią cienie.
Maluje obrazy dawno przepadłe. Syczenie staje się głośniejsze, jakby zadawało pytanie, czy pamiętasz, czy widzisz, czy wiesz, czy nie zapomniałeś. Obraz się wyostrza, ciemny cień nabiera barw i przed Tobą staje dwójka małych dzieci. Urocze, prawda? To posłuchaj, bo gdy płomień drugiej świecy wygaśnie, obraz przepadnie, może już na zawsze.
Synek i dziołska stojōm w ulicce do ôgrōdka. Synek mŏ modry kōmbinezōm, dziołska rōżowy i wiela ich nie widać, bo mycka, siol, rankawicki i szczewiki sōm tak rube i tak srogie, ze bajtle, kiej chodzōm, wyglōndajōm choby piernikowe ludki wyciynte z tajgu i ôstawiōne za dugo w piecu. Yno zamarzniynte na sople lokate wosy wylatujōm spod kaptura, je widzis z daleka, jus jak ciśnies ku bliźniakōm.
Dokładnie tak to pamiętasz i widzisz to jak na zdjęciu. Cały ogródek jest przyprószony pierwszym śniegiem. Białe płatki pokrywają wszystko wokoło najcieńszą warstwą świata. Wygląda to trochę tak, jakby do góry, gdzieś nad szarymi chmurami, ktoś miał olbrzymie sito i przesiewał cukerpuder na ten dziwny, nierówny zołkalec, jakim jest ziemia. Śnieg jest suchy, zimny i skrzy się w ostrym, zimowym słońcu. Twój oddech zamienia się w kłęby pary. Wygląda to trochę tak, jakby każdy wydech zabierał ci kawałek duszy i prowadził go do nieba.
-Mōnia, Mōnia! Ôbejrz, mumy bałwana!- wołajōm bajtle. Majōm cerwōne lica, cerwōne nosy i sine usta. Synkowi mycka sōnuła sie ździebko na bok i widzis, ze mŏ tes cerwōne ucho, ale uśmiychŏ sie tak, ze nie trŏpis sie nad tym. Jymu ni ma zima.
Twój wzrok podąża w kierunku kolorowych, olbrzymich na tych maleńkich dłoniach, śtrikowanych rękawiczek, widzisz dwie brudne od ziemi, trawy i liści kule śniegu, jedna na drugiej, najbardziej uroczą karykaturę bałwana, jaką było Ci od dawna zobaczyć. Nie masz pojęcia jak te dzieci to zrobiły, bo śniegu jest tyle, co kot napłakał, a może jeszcze mniej, ale przed sobą masz prawdopodobnie najbrzydszego i zarazem najcudowniejszego bałwana na świecie.
Bajtle radujōm sie, ôcy im sie świycōm choby dwa ôgniki. Biegnōm do ciebie, synek biere z sobōm bałwana i leci ś nim, choby mioł na rankach nŏwiynksy szac.
Spoglądasz na te ogniki i coś nie gra, bo wszystko wokoło, czarne gałęzie starej jabłoni, płot z siatki, naprószony równomiernie śnieg, szarzeje. Różowy i niebieski kombinezon stają się dwoma plamami i gdy otwierasz znów oczy, widzisz przed sobą dwie świece. Obraz zniknął, płomień, zmęczony już tą całą kinematografią, usadowił się znów na czubku świecy i wyciągając się raz po razie, syczy zadowolony z siebie, bo obraz nie odtworzył się na darmo.
Dziecko z dwóch płatków śniegu potrafi ulepić bałwana i czerpać z tego czystą, nieskalaną żadnym negatywnym wydźwiękiem, radość, bo rozumie, że czasem jeden płomień świeci jaśniej niż tysiące migających, skrzących się girland.