Mirosław Syniawa: O bliskości szkockiego i śląskiego
Najważniejszą cechą, która łączy język szkocki – germański Scots language albo Lowland Scots, a nie celtycki Scottish Gaelic – z językiem śląskim, jest ich, jak by to powiedział pan doktor Artur Czesak, „nieoczywistość”. To prawda, że język szkocki jest już od dobrych paru lat językiem regionalnym, a Ślązacy daremnie pukają w tej sprawie do drzwi polskiego Sejmu, jednak między samymi Szkotami, dokładnie tak samo jak między Ślązakami, nie ma zgody co do tego, czy ta ich mowa to jest język, czy też tylko dialekt języka angielskego. Sam Robert Burns pisał chiefly in the Scottish dialect, co można zobaczyć na tytułowyj stronie pierwszego wydania jego wierszy.
Tak jak i śląski, szkocki język nie jest jednolity i nie ma jednej, akceptowanej przez wszystkich normy ortograficznej. Oprócz tekstów pisanych w literackim języku uformowanym przez Allana Ramsaya, Roberta Fergussona, Burnsa, Waltera Scotta, Davida Macbetha Moira i innych, można też znaleźć mnóstwo tekstów pisanych w różnych szkockich dialektach i gwarach zapisywanych najprzeróżniejszymi ortografiami. Niejedyn Szkot miał pomysł, jak udoskonalić szkocką pisownię, a w XX wieku pojawiła się prawdziwa plaga różnych sposobów zapisu. John Corbett wprost stwierdził, że „wymyślanie normatywnej ortografii dla języka szkockiego było jednym z największych lingwistycznych »koników« minionego stulecia” . Tak, my na Śląsku o takich »konikach« też sporo wiemy.
Gdy Ślązak przysłucha się uważnie językowi szkockiemu, znajdzie w nim niejedno słowo, które będzie miało znajome brzmienie. Na przykład tam, gdzie po angielsku jest right, Szkot powie recht, a tam, gdzie po angielsku je laugh, Szkot powie lach. Bliskie też będą Ślązakowi takie słowa jak kist (kista) czy też luft. Nie ma w tym jednak niczego dziwnego – szkocki jest wszak jednym z języków germańskich, a przy tym wiele słów ma w nim wciąż jeszcze archaiczne anglo-saksōńskie brzmienie. I ta archaiczność to też jest jedna z cech łączących język szkocki ze śląskim.
Jak na język „nieoczywisty”, szkocki ma bogatą literaturę, której historia rozpoczyna się w XIV wieku poematem „Bruce” Johna Barboura. Od tego czasu tych, którzy pisali po szkocku, było wielu, żadnego z nich jednak Szkoci nie mieli i nie mają w takim poważaniu, jak swojego narodowego barda Roberta Burnsa, który jest też znany jako Rabbie Burns, poeta od pługa, bard z Airshire i najzacniejszy syn Szkocji. Uważa się go nie tylko za największego poetę w dziejach szkockiej literatury – gdy w roku 2009 szkocka telewizja ogłosiła plebiscyt na największego Szkota wszechczasów, to najwięcej głosów otrzymał nie kto inny, tylko właśnie on. Pokonał w tym plebiscycie takich sławnych Szkotów, jak William Wallace, Robert Louis Stevenson, Arthur Conan Doyle, Alexander Graham Bell, John Logie Baird, David Hume, Adam Smith, James Clerk Maxwell i Alexander Fleming.
Burns urodził się 25 stycznia 1759 roku w wiosce Alloway w Airshire. Domek, w którym przyszedł na świat, nadal istnieje – dzisiaj jest w nim Robert Burns Birthplace Museum. Był najstarszym z siedmiorga dzieci rolnika Williama Burnesa abo Burnessa (jego ojciec pisał swoje nazwisko na oba sposoby) z Dunnottar i Agnes Broun, córki rolnika z Kirkoswald. Rodzina żyła w ubóstwie i przenosiła się stale z jednego gospodarstwa do drugiego z nadzieją, że w tym następnym będzie lepiej. Dzieci Burnsów do szkół uczęszczały rzadko – pisania, czytania, rachunków, historii, geografii i religii uczył ich najczęściej ojciec-samouk. Tylko przez trzy lata Burns uczył się w szkole Johna Murdocha w Alloway, gdzie poznał podstawy łaciny i francuskiego. Czytał jednak niemal wszystko, co wpadło mu w ręce, a przy tym chętnie słuchał opowieści starej opiekunki Betty Davidson – z przeczytanych książek i zapamiętanych opowieści wzięły się później tematy niejednego wiersza.
W roku 1781 chciał się uczyć za obrabiacza lnu w Irvin, jednak warsztat, do którego go przyjęto, spłonął i wrócił do domu jeszcze biedniejszy niż wówczas, gdy go opuszczał. Jedyną korzyścią było to, że w Irvin po raz pierwszy miał okazję czytać wiersze Roberta Fergussona, które znacząco wpłynęły na to, co sam pisał. Po powrocie wziął z bratem Gilbertem w dzierżawę farmę w Mossgiel, gdzie – z mizernym skutkiem – gospodarowali przez cztery lata.
Burns zaczął pisać wiersze już około 1774 roku, jednak droga do ich wydania była długa. Dopiero gdy przyciśnięty biedą szukał pieniędzy, żeby popłynąć na Jamajkę, przyjaciele doradzili mu, by wydał swoje wiersze. Na tym pierwszym wydaniu z lipca 1786 roku, które znane jest pod nazwą wydania z Kilmarnock (612 egzemplarzy), a które wydrukował John Wilson, Burns zarobił tylko 20 funtów. Nie było tego zbyt wiele, wystarczyło jednak, by porzucił myśli o Jamajce. Zamiast na Jamajkę wybrał się w listopadzie 1786 roku do Edynburga, żeby spotkać się tam z Thomasem Blacklockiem, który wychwalał jego wiersze.
W „Atenach Północy” przyjmowano go w najlepszym towarzystwie, najważniejsze jednak było nowe, rozszerzone wydanie jego wierszy (pierwsze liczyło 240 stron, a drugie już 368). Zabrał się za nie William Creech, u którego Burns poznał Jamesa Johnsona, zbieracza szkockich ludowych piosenek. Burns napisał do wydawanego przez Johnsona dzieła „The Scots Musical Museum” wiele nowych tekstów do starych melodii (na pewno był autorem 177 piosenek, przypisuje się mu jednak również niektóre zamieszczone w tym dziele bez nazwiska autora). Drugie wydanie jego wierszy ukazało się w kwietniu 1787 roku. 1500 egzemplarzy rozeszło sie w subskrybcji, 500 Creech sprzedał w dwa dni, a Burns zarobił na tym 400 funtów. Z pieniędzy tych zamówił – co wystawia mu dobrą opinię – nagrobek dla Roberta Fergussona. Trzecie wydanie jego wierszy (przedruk wydania drugiego) ukazało się jeszcze w tym samym roku w Londynie.

Gdy Burns wrócił w roku 1788 do domu, to ożenił się wreszcie z Jean Armour, która zdążyła do tego czasu urodzić już czwórkę jego dzieci. Od tej strony jego życie nie mogło być dawane za przykład, gdyż prócz tej czwórki dzieci i piątki, jaką Jean urodziła po ślubie, miał jeszcze troje dzieci z innymi pannami, co mu też wyrzucał niejeden prezbiteriański pastor. Może zresztą niczego by mu nie wyrzucano, Burns jednak wciąż ganił w swojich wierszach pastorów za ich fałszywą pobożność, czego nie potrafili mu zapomnieć.
Gdy się już ożenił, to chcąc nie chcąc musiał zacząć troszczyć się o rodzinę. Wziął wówczas w dzierżawę farmę Ellisland w Dumfriesshire, gdzie próbowoł gospodarować, a prócz tego pracował jako poborca podatkowy. Na farmie, mimo starań, nie wiodło mu się, toteż w roku 1791 sprzedał wszystko i przeprowadził się z rodziną do Dumfries, gdzie przez ostatnie lata życia był poborcą podatkowym.

W tych ostatnich latach przysporzył sobie wrogów, niejeden przyjaciel zerwał też z nim znajomość dlatego, że otwarcie wychwalał rewolucję francuską. W końcu, by z powodu radykalnych poglądów nie stracić pracy, wstąpił do królewskich ochotników w Dumfries i tak pokazał, że jest wierny brytyjskiej koronie. Z jego zdrowiem było już wówczas z roku na rok coraz gorzej, a żaden lekarz nie wiedział, na co faktycznie choruje. Dożył jeszcze 37 urodzin, które świętował w styczniu 1796 roku. Zmarł 21 lipca tego samego roku. Pogrzebano go z czcią należną wybitnemu szkockiemu poecie – dzwoniły dzwony, w kondukcie szło wojsko i królewscy ochotnicy, była też salwa nad grobem, choć prosił, by nad jego trumną nikt nie strzelał. Na pogrzeb nie mogła przyjść tylko Jean Burns, która w tym samym dniu rodziła ich najmłodszego syna, Maxwella.
Po śmierci sława Burnsa z roku na rok coraz bardziej rosła. Wszędzie, gdzie mieszkają większe skupiska Szkotów, stoją też pomniki szkockiego narodowego barda – w Szkocji, Anglii, Kanadzie, USA, Australii i Nowej Zelandii. Na całym świecie jest ich ponad 50. Na całym świecie są też Kluby Burnsa, w których 25 stycznia, w urodziny poety, organizowane są wieczerze Burnsowskie, na których je się szkocką kaszankę (haggis), pije „wodę życia” (uisge beatha), słucha muzyki dudziarzy i recytuje wiersze.
Siła poezji Burnsa tkwi w tym, że nie pisał jak ktoś, kto przygląda się życiu z boku, a jak ten, kto sam żyje, kocha, gniewa się, cieszy, cierpi i bieduje. No i ten język! Irlandzki noblista Seamus Heaney tak wspominał chwilę, gdy, studiując poezję, trafił na wiersz „Do myszy”:
„Spodziewaliśmy się, że język na zapisanej kartce zabierze nas daleko od nas samych z naszym nieoficjalnym językiem i przeniesie nas do kraju formalnych słów, gdzie trzeba będzie ciągle zwracać uwagę na nasze słowne zachowanie. »Hail to thee, blithe spirit« dokładnie odpowiadało temu, czegośmy się spodziewali, tak samo jak podniosłość »Tyger, tyger, burning bright«. Potem jednak przychodziło:
Wee, sleeket, cowran, tim’rous beastie
i to było inne. W pojedynczej monosylabie, nim jeszcze mogło przyjść na myśl metrum albo melodia, całkowicie niezawodny słuchowy fundament był już na swoim miejscu. Słowo »wee« kładzie swoją akcentowaną stopę i jednym wokatywnym uderzeniem zajmuje z wyprzedzeniem emocjonalne i kulturowe obszary, wywłaszczając pisany, standardowy język angielski z jego praw i oferując azyl wszystkiemu, co przychodzi z potocznego języka.”
Niektórzy radzili Burnsowi, by tworzył swoje wiersze po angielsku, jak to miało miejsce w przypadku doktora Johna Moore’a, który pisał mu: „W przyszłości powinien pan bardziej oszczędnie używać prowincjonalnego dialektu – dlaczego miałby pan ograniczać liczbę swych wielbicieli do tych, którzy potrafią zrozumieć dialekt szkocki, skoro mógłby ją pan powiększyć o wszystkich ludzi ze smakiem, którzy pojmują język angielski?” Burns już wcześniej napisał mu: „Moją pierwotną ambicją było i mym najmocniejszym pragnieniem jest nieść radość moim znajomym, prostym ludziom z wiosek, tak długo, jak długo mowa i zwyczaje, które się wciąż zmieniają, pozwolą im rozumieć moją poezję i cieszyć się nią.” Dlatego też radę Moore’a zostawił bez odpowiedzi.

Na koniec musiałbym jeszcze napisać, dlaczego zabrałem się z tłumaczenie wierszy akurat Burnsa. Niejeden być może powie mi: gdzie Szkocja, człowieku, a gdzie Śląsk? Sądzę jednak, że skoro w Szkocji są Morawy (dawnemu królestwu Moray, którym władał król Macbeth, łacińskie kroniki często nadawały nazwę Moravia), to i na Śląsk musi być stamtąd niedaleko. I gdy czytam ten czy tamten wiersz Burnsa, to widzę, że Szkot nie tylko ma takie samo poczucie humoru jak Ślązak, ale też tak jak Ślązak niezbyt lubi przesadnie ugrzeczniony, przesadnie „ulizany” język. Gdy już musi coś powiedzieć, to mówi bez owijania w bawełnę, prosto w oczy. I wydaje mi się, że to poczucie humoru razem z szorstkością języka to dobry punkt wyjścia do szukania tego, co Szkot ma wspólnego ze Ślązakiem.
Powiada się, że tłumacz to zdrajca (traduttore traditore). Wiem dobrze, gdzie dopuściłem się zdrady względem oryginalnych wierszy Burnsa, a i wy w tym dwujęzycznym wydaniu z łatwością te miejsca znajdziecie. Mam jednak nadzieję, że choć z części tych zdrad zostanę rozgrzeszony, choćby tylko dlatego, że usiłowałem teksty Burnsa przenieść na śląski grunt bez zadawania gwałtu naszemu językowi. Mam też nadzieję, że choć w małej części mi się to udało.
Mirosław Syniawa – urodzony 1958 w Chorzowie, tłumacz poezji światowej na język śląski (m.in. wierszy
zebranych w tomie “Dante i inksi”), autor poezji po śląsku jak i prozy pisanej w języku polskim (“Nunquam Otiosus”), współautor “Gōrnoślōnskygo ślabikŏrza”.
Tekst pochodzi ze wstępu do tomiku: “Wiersze i śpiywki Roberta Burnsa ze ślōnskimi translacyjami ôd Mirka Syniawy”
