Hart Wegner: Off Paradise – cz.2
Matka spojrzała na Lottel. – Czy pamiętasz niebieski świerk przy wejściu?
– Nie widziałem tu świerka. – Horst wskazał na okno.
– Nie! Nie! – Matka się roześmiała. – Nie teraz. Pięćdziesiąt lat temu! Tutaj mamy palmy od frontu. To właśnie w Brockau mieliśmy niebieski świerk, tak wysoki jak nasz trzypiętrowy dom. Drzewo było tak piękne, że to je opłakiwałam, ale nigdy domu.
Martin czekał, aż mama coś powie więcej, ponieważ nie było w jej zwyczaju brzmieć tak ponuro lub mówić tak rzeczowo o czymś, co było święte dla nich wszystkich, ich domach i domostwach oraz wspomnieniach o nich. Nigdy, ani wtedy, gdy uciekali, ani później w Ameryce, nie opłakiwała słowami ich utraconego Heimatu. Może opłakiwała go w nocy, kiedy leżała obok ojca, ale nigdy, gdy Martin był blisko niej. Matka musiała w końcu zdać sobie sprawę, że inni czekają, aż znowu się odezwie. – Teraz palmy są wyższe niż nasz dom” – powiedziała.
– No, to jest pocieszenie. – powiedział szybko Horst.
– Cherubiny i palmy zdobiły świątynię Salomona. – powiedziała prawie bezgłośnie.
– To pocieszenie. – powtórzył Horst.
Martin wiedział, o czym myśli mama. Słowo, którego użył Horst, Trost, mogło znaczyć dla niej tylko jedno i było to boskie pocieszenie.
– On – ponownie wskazała w górę na sufit – był zawsze z nami, kiedy uciekaliśmy ze Śląska, i był z nami, kiedy wracaliśmy. Zostaliśmy przy życiu.
– Jak Żydzi przetrwali wszystkie te stulecia? – zapytał Horst.
Lottel rzuciła mężowi dziwne spojrzenie, jakby chciała zapytać, po co ich podpuszcza?
– To znaczy, gdy ktoś ich zawsze prześladuje.
– Wiem, co ma na myśli Horst – powiedział Martin – jeśli Żydzi przeżyli jako naród, dlaczego my, Ślązacy, też nie możemy przetrwać?
– Zbyt długo przebywałeś w Ameryce z tymi Wall Street i Hollywood – powiedziała Lottel.
– Przychodzi mi do głowy kilka powodów – powiedział Martin – ktoś powiedział: ‘Żyd to ten, który jada po żydowsku’. Więc widzisz, aby przetrwać jako naród, musimy mieć pożywienie, które jest nasze.
– Schlesisches Himmelreich” – odpowiedziała natychmiast Lottel.
– Cóż za wspaniała nazwa potrawy z prostych składników – „Śląskie Królestwo Niebieskie” – Martin przetłumaczył na angielski. – w ten sposób brzmi jeszcze wspanialej.
Z tęsknotą przypomniał sobie aromat unoszący się po pokoju z półmisków: wędzonka gotowana na parze, suszone owoce, kluski ziemniaczane i sos, które stanowiły tradycyjny świąteczny posiłek w ich domu Nie wszyscy jedli ten sam posiłek na Boże Narodzenie. Inni mieli karpia lub gęś, ale oni, mieli swoje Śląskie Królestwo Niebieskie. „Dopóki byliśmy tam”, dodał w myślach.
– A jednak, kiedy próbowaliśmy zrobić tutaj to samo danie, nie mogliśmy zdobyć składników, o których mowa w przepisie. Zrobiłam listę po niemiecku wszystkich rzeczy, których potrzebowaliśmy, a potem Martin przetłumaczył ją na angielski.
– Próbowaliśmy! Próbowałem przetłumaczyć to na angielski, a potem mama próbowała powiedzieć sprzedawcy mięsa w supermarkecie, czego potrzebuje.
– Z niektórymi rzeczami szło łatwo, jak na przykład z wędzoną szynką, tyle że wcale nie wyglądała na to, do czego byliśmy przyzwyczajeni. Ale kiedy dotarliśmy do drugiego głównego składnika, do Rauchfleisch, Martin wciąż znajdował dziwne słowa w słowniku.
– „Mięso pieczone w puszce lub bukan” – stało w słowniku – Rzeźnik kręcił głową. Skończyło się więc niepowodzeniem i zaczęliśmy szukać zamienników. Zamiast wędlin dostaliśmy kiełbaski, trzy różne rodzaje – wędzone, białe i zwykłe parówki – a zamiast nieosiągalnych suszonych owoców mama wrzuciła do sosu dużo rodzynek. Aby sos zgęstniał, wrzuciła do niego pierniki i zamiast klusek przygotowała tłuczone ziemniaki.
– Czyli wszystko inaczej jak miało być – skonstatowała Lottel.
– A mama dodała jeszcze kiszoną kapustę.
– Wcale jej nie doprawiają” – powiedziała matka. Martin wiedział, że przez „oni” miała na myśli Amerykanów.
– Smakowało mi jabłko wkrojone w kiszoną kapustę i jagody jałowca – powiedział.
– Nigdy nie dodawałam jagód jałowca do mojej kiszonej kapusty! – zaprotestowała matka.
Może nie. Może pamięć go zawiodła.
Przypomniał sobie jałowiec Märchen, o którym opowiadała mu jego babcia, ptaka śpiewającego na drzewie Machandel i nikczemnej macosze, która zatrzasnęła wieko skrzyni na szyi małego chłopca i odcięła mu głowę. A ptak śpiewał z jałowca i opowiadał historię. Mógłby przysiąc, że mama włożyła pomarszczone czarne jagody do kiszonej kapusty. Tak trudno było dobrze zapamiętać. Nie mógł sobie nawet przypomnieć, jak smakowało Śląskie Królestwo Niebieskie, gdy Matka przygotowywała je kiedyś we właściwy sposób w domu. To, co zapamiętał i co go uszczęśliwiło, to sposób, w jaki zafałszowane Królestwo Niebieskie smakowało, kiedy jego matka gotowała je w Ameryce. Zastąpień było coraz więcej, a jednak zawsze w Boże Narodzenie smakowało. Martin pokręcił głową.
– Z czego się śmiejesz? – spytała Lottel.
– Właśnie myślałem o Bożym Narodzeniu. Przepraszam. Rozmawialiśmy o zupełnie innych sprawach, na przykład o tym, jak utrzymać Śląsk przy życiu. Jest jeszcze coś, o czym należy pamiętać, chcąc przetrwać jako naród, i znowu Żydzi dają nam wspaniały przykład. Podobnie jak większość innych religii, nie zachęcają do małżeństw z osobami z zewnątrz. Jeśli Ślązacy chcą pozostać Ślązakami nawet na wygnaniu, będą musieli znaleźć i poślubić innych Ślązaków, tak jak ty i Horst … .
– A nie tak jak ty, zdecydować się poślubić Polkę! – przerwała Lottel.
– Polkę? Co to właściwie oznacza? Tylko dlatego, że urodziła się we Lwowie? Do 1918 roku była Austriaczką, a jej ojciec był w austriackiej policji. Potem miasto było polskie, ale tylko przez około dwadzieścia lat, do 1939 roku, i wiecie, co to znaczyło. Następnie było przez jakiś czas okupowane przez Sowietów. Stalin przyszedł nawet do szkoły Ali. Rok lub dwa później przyszli Niemcy, a kiedy zostali wypędzeni, wróciła armia sowiecka. A kiedy upadł Związek Radziecki, miasto stała się częścią niepodległej Ukrainy. Lemberg, Leopolis, Lwów, Lwow, Lviv, nazwy się zmieniały, ale budynki pozostały takie same.
– Poza tym jest po części Szwabką ze strony ojca, pochodzącą z osadników, którzy udali się na wschód pod panowaniem cesarzowej Marii Teresy. A ze strony matki pochodzi ze szlacheckiej rodziny ormiańskiej. We Lwowie było wielu Ormian. Setki lat temu nadzorowali wszystkie wagi w mieście, w którym jednym z najstarszych kościołów jest katedra ormiańska. Jak już mówiłem; co to znaczy być Polakiem?
– Ale ona mówi po polsku. – Lottel nie była gotowa się poddać.
– Papież też! – Odpowiedź Martina rozśmieszyła pozostałych.
– To przenosi nas do następnego punktu – kontynuował. – Musisz mieć wspólny język.
– Mamy to! – powiedział triumfalnie Horst. – Z pewnością to mamy.
– Ja, gut – odpowiedział Martin.
– Byłoby dobrze, gdybyśmy przynajmniej mogli się zrozumieć. Ja nie mogę i tam się urodziłem, a jeśli ja nie mogę, to co w przypadku kogoś mieszkającego poza Śląskiem? Gdy w Berlinie wystawiano tę sztukę o cierpiących tkaczach, autor musiał ją przełożyć z górskiego śląskiego na jakiś rozwodniony dialekt, który nie był już prawdziwym śląskim, ale gdyby tego nie zrobił, to nikt by nie zrozumiał jego sztuki. Poza tym naszego języka się nie uczy, a tak naprawdę to właściwie nigdy nie był nauczany w szkołach. Poradzi twój syn godać po ślōnsku?
Horst potrząsnął głową.
– Nie zamartwiaj się z tego powodu, ja też nie mam zamiaru. Ślązacy potrzebowaliby także rytuałów, takich jak Pascha, Rosz ha-Szana, Jom Kipur, czy też jednej z bardziej osobistych uroczystości, jak obrzezanie czy bar micwa.
– Co to jest? – zapytał Horst.
– Ceremonia, kiedy chłopiec osiąga wiek męski.
– Tak jak nasze bierzmowanie w kościele. Mamy to! – dodała Lottel z entuzjazmem.
– A chodzisz do kościoła?
– Nie.
– Więc nie mamy tego, by nas zjednoczyło. Jesteście luteranami, a może z połowa Ślązaków to katolicy. I Żydzi…
– Jacy Żydzi? – spytała Lottel. – Nie widziałam żadnych Żydów w Breslau.
– Nie, nie pod koniec. Do tego czasu wszyscy zostali zabrani. Wiedziałaś, że Edith Stein pochodziła z Wrocławia?
– Tak, tak – powiedział Horst –ale ona się ochrzciła, a nawet została zakonnicą.
– Karmelitanką. Na cześć Teresy z Avila i Jana od Krzyża przyjęła imię siostry Teresy Benedykty od Krzyża. To jej nie pomogło. W Auschwitz nie miała prawa przetrwać nawet jednego dnia.
Przy stole zapadła cisza.
– „Bóg jest prawdą. Kto szuka prawdy, szuka Boga, czy o tym wie lub nie” – Martin zawiesił głos. – Ona to napisała. Napisała też, że istnieje tajemna historia – nasza własna – której nie zrozumiemy do dnia, w którym się pojawi objawiona nam przez Boga.
Matka Martina skinęła głową.
– Przepraszam – przeprosił Martin – za odciągnięcie nas od naszej rozmowy. Ale Edyta Stein także była Ślązaczką i jako Siostra Teresa Benedykta będzie najnowszą świętą Kościoła katolickiego. I uczynił to polski papież. Czy to nie ironia?
– Z pewnością trudno jest zrozumieć, co Bóg ma na myśli w odniesieniu do nas i naszego życia – powiedziała matka.
– Dlaczego musieliśmy wędrować tak daleko od domu? Może to ma uczynić nas silnymi.
– Silnymi? W jaki sposób? – spytała Lottel.
– Ponieważ wiemy, że wszystko stanie się dla nas jasne. Może właśnie to miała na myśli mówiąc o „tajemnej historii”. Ktoś śledzi nasz los i rejestruje go, a pewnego dnia zobaczymy wyraźnie, co to wszystko oznaczało.
– I to cię uszczęśliwia? – zapytał Horst.
– To nas uszczęśliwia – powiedziała matka Martina z stanowczością w głosie, która nie pozostawiła miejsca na pytania.
W końcu matka odwróciła się na krześle i wskazała na choinkę. – Czy to nie jest ładne drzewo? – zapytała, wskazując na małe sztuczne drzewko, którego używała od lat. Miało nie więcej niż metr wysokości i należało je postawić na małym stoliku, żeby w ogóle było widoczne wśród mebli. Martin wyobraził sobie, co ich niemieccy przyjaciele myślą o plastikowej choince, ale nie obchodziło go to. Mimo że co roku miał w swoim salonie wysoką, naturalną choinkę, był gotów bronić wyboru matki, gdyby kogoś to bawiło. – Co roku w styczniu, po Święcie Trzech Króli, zabieram drzewko ze wszystkimi światełkami i dekoracjami na gałęziach i wstawiam je do pudełka do następnych świąt.
Proste słowa matki, a może nawet bardziej jej szczery uśmiech, sprawiły, że Lottel podbiegła i chwyciła ją za ręce. Potem wszyscy ucichli.
– Rozmawialiśmy o pozostaniu Ślązakiem – Horst próbował ożywić rozmowę, mówiąc swoim zwykłym łagodnym głosem, przez co jego zdania brzmiały jak przeprosiny.
– Nigdy nie podróżowaliśmy w Pireneje – powiedziała Lottel – ale dla mnie Baskowie brzmią jak Ślązacy, na zawsze pragnący własnego kraju.
– W tym celu wysadzają komisariaty policji w Hiszpanii – zaprotestował Horst. – My Ślązacy zwyczajnie nie byliśmy terrorystami.
– Ale pod pewnymi względami są do nas podobni – zaprotestował Martin. – Jest poemat baskijski – czy też piosenka? – którą mógłby napisać jeden z nas: Modlę się, aby Bóg / obdarzył mnie łaską / pozostawienia moich kości / w mojej ukochanej ziemi. Brzmi śląsko, prawda? Jednak ich sytuacja nie jest podobna do naszej. Zawsze mieli swoją ziemię, na której żyli od zawsze. Mają własny język, którego nikt inny nie rozumie, ponieważ wydaje się, że nie jest on powiązany z żadnym innym językiem. Ale nawet ci ludzie – jakkolwiek oni i ich zwyczaje mogą się nam wydawać dziwni – mają swoich własnych wydawców, którzy wydają książki baskijskie, a nawet słowniki i podręczniki gramatyki. . .”
– Do języka, którego nikt nie rozumie – Horst zaśmiał się.
– Jest ich sporo w Nevadzie. Na północ wokół Reno. Przyjechali tutaj jako pasterze owiec.
– Jak się dogadują?
– Ale czy nie widzisz? Oni nie są tacy jak my! – Martin mówił prawie ze złością – jeśli którykolwiek z nich kiedykolwiek zechce wrócić do domu, może to zrobić, ponieważ jego wioska wciąż by tam była, gdzieś w Pirenejach. On zawsze będzie miał Heimat.
Inni skinęli głowami.
– Starają się zachować przy życiu swoje tradycje i mają książki, z których mogą nauczyć młodzież, aby zrozumieli, co to znaczy być Baskiem.
– Tak – powiedział Horst – potrzebowalibyśmy takich książek, przynajmniej jednej książki, aby utrzymać nas razem jako Ślązaków. Mamy Gerharta Hauptmanna, który był jednym z nas, a nawet zdobył literacką Nagrodę Nobla. Wszyscy uczą się tego w szkole.
– Wszyscy uczyli się tego w szkole – poprawiła swojego męża Lottel. – A zresztą, z której z jego książek powinniśmy skorzystać? Tak dużo napisał.
– A co z Tkaczami? Wiele mówi o tym, jacy my Ślązacy jesteśmy. Starzec zostaje zabity podczas zamieszek na ulicy przez zabłąkaną kulę, gdy pracuje przy swoich krosnach. Nie miał zamiaru dołączyć do powstania, ale wierzył, że będzie dalej miał pracę. My, Ślązacy, nie jesteśmy rewolucjonistami”.
– Horst, to nie jest książka, której potrzebujemy. Święta księga, coś, co zawiera wszystkie powody do życia, za które chciałoby się umrzeć.
– Mamy Biblię Martina Lutra – zaproponował Horst.
– Czytasz ją? – zapytał Martin. W tej ciszy Martin nie patrzył na matkę, ponieważ wiedział, że będzie kiwać głową.
– Widzisz, książka musi być ważna dla wszystkich, jeśli ma zjednoczyć ludzi.
– Więc co jeszcze? – zapytał Horst.
– Aby przeżyć, trzeba być prześladowanym.
– Z pewnością mamy to na swoją korzyść – Lottel mówiła z wielkim przekonaniem.
– Czy jesteś prześladowana w Bremie? – Martin mówił cicho.
– A ty? Czy jesteś prześladowany w Las Vegas? – Lottel szybko odparła.
– Nie denerwuj się – powiedział Martin, próbując uspokoić Lottel. – Wiem o niektórych rzeczach, przez które przeszliście wraz z rodziną, kiedy wróciliście na Śląsk w 1945 r., Ale to się nie liczy, jeśli nie przekujecie tego co się stało w coś wielkiego.
– A milion zabitych?
– To było wtedy i teraz nikt – oprócz nas, oczywiście – nie wie. Mniej więcej staliśmy się tacy sami jak ludzie wokół nas. Wydaje się więc, że nie ma potrzeby lgnąć do siebie nawzajem, jak ci, którzy obawiają się o swoje życie w codziennych prześladowaniach.
Po chwili Horst podniósł rękę, jakby był w szkole.
– A to zostawiłoby nam tylko strawę, która pomogłaby nam przetrwać. I im wszystkim – zaśmiał się.
– Ugotuję ci niemiecki posiłek – powiedziała Lottel. – Jako ofiara pokoju. Co byś chciał?
– Rouladen zawsze były moim ulubionym … . – odpowiedział szybko Martin. – Rolada wołowa i kluski. Ale nie powinnaś się tym przejmować. Przyjechałaś na wakacje do Ameryki i gotowanie byłoby dla ciebie tylko ciężarem.
– Co jest takiego trudnego w Rouladen i kluskach?
– Tutaj jest inaczej – odpowiedział jej Martin. – Mamy w bród wszystkiego w sklepach spożywczych, ale możemy nie dostać odpowiednich składników do tego posiłku. Matka nie ma takich garnków i patelni, jakich potrzebujesz, ponieważ przestała gotować ambitne potrawy”.
– Mój wiek – Matka wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się.
– Wiesz, co zrobiła? – Martin wskazał na matkę. – Rok po tym, jak zrezygnowała z gotowania – mniej więcej – dostałem telefon z naszego supermarketu, że wygrałem mrożonego indyka. Poszedłem go odebrać i pomyślałem, że zaskoczę mamę. Spojrzała na mnie i zapytała: „Co mam z tym zrobić?” – „Przygotuj go na Święto Dziękczynienia” – powiedziałem. Kiedy nie okazała żadnego zainteresowania moim prezentem i nawet nie chciała dotykać martwego indyka, powiedziałem jej: „Nawet nieznajomi zaprosili mnie do swojego domu, żebym zjadł z nimi indyka”. A ona odpowiedziała bardzo ładnie i z powagą: – „W takim razie, dlaczego nie iść do obcych?”.
Wszyscy się zaśmiali.
– Czym właściwie jest Święto Dziękczynienia? – zapytał Horst.
– Święto plonów, podczas którego opowiadają historie i anegdoty o pierwszych imigrantach. Jest obchodzony w ostatni czwartek listopada.
– Jakie plony zbieracie pod koniec listopada? – zapytał Horst.
– O ile wiem, to nic – odpowiedział Martin. – Merchandising ma wiele wspólnego z datą obchodzenia tego święta. Dzień po Święcie Dziękczynienia świąteczny sezon zakupowy rozpoczyna się długim weekendem, który ma zwabić wszystkich do centrów handlowych. Ale nawet to już nie działa, ponieważ do tej pory wiele ozdób choinkowych jest już ustawianych od października.
– A co z Rouladen? – zapytała niecierpliwie Lottel. Nic, co powiedział Martin lub jego matka, nie mogło zmienić jej intencji.
Co więcej, kiedy zadzwoniła z Niemiec, aby zapowiedzieć ich wizytę, Lottel już napomknęła, że zamierza ugotować niemiecki posiłek.
Następnego wieczoru Lottel i Martin stali na trampolinie za jego domem. Basen pod nimi był na zimę pokryty jasnoniebieskim plastikiem.
– Chciałabym móc zobaczyć wodę – powiedziała.
– Kiedy się tu przeprowadziliśmy, Bert był jeszcze młody i wszystko to było dla nas nowe. Utrzymywaliśmy basen przez cały rok i pływaliśmy nawet w styczniu, ponieważ zwykle jest kilka ciepłych dni. Ale to było dwadzieścia pięć, nie, prawie trzydzieści lat temu.
Spojrzeli na zachód, gdzie słońce przesuwało się przez brązowawe smugi chmur wiszące nad hotelami wzdłuż bulwaru.
-To będzie piękny zachód słońca. Masz moje słowo. Nieco brudu w powietrzu tworzy kolorowe zachody słońca. Od czasu do czasu stoję tam, aby spojrzeć ponad wierzchołkami krzewów oleandrów i drzew oliwnych.
Przeszli do rozmowy o jej życiu w Bremie, aż chmury zabarwiły się na pomarańczowo i szkarłatnie.
– W takie wieczory jak ten – wskazał na chmury – Często spaceruję po torach kolejowych przez pustynię, słońce zachodzi po mojej prawej stronie, podczas gdy po mojej lewej ciemność wyłania się z dna doliny.
– Dlaczego chodzisz na pustynię?
– Większość ludzi tutaj nie wydaje się tym przejmować, myśląc, że jest szara, beżowa i matowa. Ale ma swoje piękno. Po deszczowej wiośnie pustynia jest zielona, a kwiaty kaktusa beavertail (Opuntia basilaris – przyp. PK) stają się jasnopurpurowe. Ale nie po to tam idę. Chodzę, bo mało kto tam chodzi.
Nigdy nie zadawał sobie pytania, dlaczego czuje potrzebę przebywania w odludnych miejscach, ani też nie zapytał, dlaczego – instynktownie? – podążał po szynach w tym samym, wskazywanym przez kompas kierunku, w którym jego rodzina uciekła ze Śląska pół wieku temu. W jego prawdziwym domu nie było pustyń, tylko pola, jak sięgał wzrokiem.
– Chodziłem z ojcem – powiedział Martin. – Brał mnie za rękę i prowadzał przez pola drogą gruntową, żebyśmy mogli zobaczyć zachodzące słońce za białym zagajnikiem brzóz. Ale zanim dotarliśmy do drogi, którą wozy konne i traktory jechały na pola, musieliśmy najpierw przejść torami kolejowymi wzdłuż tej ścieżki przy parku Waltera ****. Pamiętasz to, prawda?
Lottel skinęła głową – mijając staw w parku.
– Spacer po pustyni to nie to samo co w domu, z wyjątkiem torów kolejowych i zachodów słońca. Wtedy mogłem chodzić po drewnianych podkładach miarowo. Teraz mój krok jest dłuższy, po chwili nogi zaczynają boleć i zaczynam balansować na jednej lub drugiej szynie, by móc swobodnie utrzymywać tempo.
– Nie boisz się, że jakiś pociąg Cię przejedzie?
– Nie przelatują już tak często. Kiedy słyszę, odsuwam się na bok i staję na podsypce tłuczniowej. Dawno temu syn zrobił mi zdjęcie stojącego przy torach z żółtym składem Union Locomotion Pacific przelatującym za moimi plecami.
– Nawet jako chłopiec zrobiłeś wiele głupich rzeczy.
Bert naświetlił odbitki dwukrotnie – raz z odwróconym negatywem, i złożył dwa lustrzane odbicia bokiem do siebie. Potem dał ojcu oprawione zdjęcie. Było to tak duże zdjęcie – szerokie jak drzwi – że jedyne miejsce, gdzie Martin mógł je powiesić w swoim gabinecie pełnym zdjęć z jego życia, znajdowało się nad wejściem. Ponieważ wisiało ponad linią wzroku tych, którzy wchodzili do jego biura, był to jego najbardziej osobisty obraz. Od czasu do czasu łapał się na tym, że patrzy na nie bez powodu, skoro tak dobrze je znał. Dzień, w którym zrobiono zdjęcie, był na pustyni dniem chłodnym. Mógł to rozpoznać po bezkształtnym kapeluszu, który nosił i wełnianym szaliku z węzłem wystającym spod wywiniętego kołnierza jego dżinsowej kurtki. Linia horyzontu była nisko, więc większość obrazu stanowiło niebo, a na tle coraz to ciemniejszego błękitu jedynie blask lampy aparatu odbijał się żółtawym kolorem od twarzy Martina stojącego przed szynami. Chociaż Bert wycelował obiektyw w tworzący się na niebie wir magenty, różu i fioletu, błysk lampy zdołał oświetlić twarz jego ojca. Z pewnością Martin poczuł wibrację zbliżającego się pociągu, ale stojąc przy torze skręcającym na północ wyglądał tak spokojnie, jakby był koło rodzinnego domu, jakby nic co stało się później, nie miało żadnego znaczenia.
Spojrzał w dół na plastikową osłonę basenu, która miała inny odcień błękitu niż noc pustyni – twardszy, jaśniejszy i intensywniejszy niż chabry, które porastały pola pszenicy w domu. Przypomniał sobie, że woda pod brezentem była turkusowa, kiedy pływał z Bertem, ścigając się z nim od trampoliny do drzewa oliwnego, którego gałęzie ocieniały drugi koniec basenu. Teraz woda była zimna i nasycona chemikaliami, aby zachować stabilność w zimie.
– Kiedy wychodzisz na pustynię, to co masz nadzieję znaleźć?
– To całkiem przypadek, jeśli w ogóle cokolwiek znajdę – Martin zaśmiał się. – Przez większość czasu znajduję rzeczy wyrzucane przez mężczyzn, którzy pracowali na kolei. Może to być gwóźdź z datownikiem wskazujący rok, w którym drewniane podkłady zostały zamontowane, albo skręcony bolec wyciągnięty z wielką siłą, kłódka odcięta od rączki dźwigni, ponieważ zgubiono do niej klucz. Albo podnoszę spod słupa linii telefonicznej, pachnącego olejem kreozotowym, szklany izolator, niebieski jak niebo lub zielony jak morze przy brzegu. To są moje skarby.
Lottel skinęła głową.
– Pewnego dnia wyjeżdżałem z południowego krańca miasta w poszukiwaniu drewna do spalenia w kominku w salonie”. Martin wskazał na ceglany komin wystający z połaci dachu. „Wciąż byłem wystarczająco blisko ostatniego osiedla, by znaleźć śmieci na poboczu drogi, wyrzucane przez ludzi, którzy nie mieli zamiaru jechać na miejskie wysypisko po drugiej stronie doliny”.
– Spytałaś mnie, co mam nadzieję znaleźć. Może tego akurat nie – ilekroć wychodzę sam, zastanawiam się, czy nie spotkam ciała. W gazetach ciągle czytasz o ciałach znalezionych na pustyni, dopiero co wyrzuconych z bagażnika samochodu.
Było tych wiadomości tak wiele, że można sobie wyobrazić jak w Dniu Zmartwychwstania powstanie z piasków pustyni cały zastęp ludzi.
– Kiedy wychodzę, myślę o tym, że pewnego dnia potknę się o ciało. W dniu, w którym szukałem złomu z budowy, jechałem powoli polną drogą, która opadała i wznosiła się, przecinając suche rzeki marszczące pustynię. Coś na poboczu przykuło moją uwagę, dopiero po tym, jak je minąłem. Szukałem obrzynków drewna, a nie tego, co zobaczyłem. Nie mogłem nawrócić, więc cofnąłem się powoli, nasłuchując brzęczącego dźwięku motocykli terenowych, które mogłyby wpaść na mnie w przeciągu sekundy lub dwóch. Zobaczyłem w lusterku wstecznym po lewej stronie coś bardziej kolorowego niż zakurzone zaolejone podkłady. Kiedy wysiadłem, zobaczyłem, że to wcale nie było ciało, jak się obawiałem, ale wielki stos głów lalek. Żadnych torsów ani kończyn, tylko głowy ułożone w coś w rodzaju piramidy. Miały różne rozmiary, kształty i kolor włosów. Niektóre z nich patrzyły na mnie, podczas gdy inne leżały na ziemi z zamkniętymi oczami. Wmawiałem sobie, że te twarze to po prostu uformowany plastik, ale czułem się, jakbym dotarł na miejsce masakry. Kiedy trzymałem jedną z nich w dłoni, zacząłem odgarniać piasek z włosów. Kiedy odchyliłem głowę do tyłu, powieki na twarzy lalki rozsunęły się. Następnie głowa spojrzała na mnie i to było tak, jakby moja ręka stała się szyją tej głowy. Nie wiedziałem, co mam zrobić. W końcu podniosłem kilka głów – może pięć lub sześć – i położyłem je ostrożnie na ręczniku w bagażniku mojego samochodu. Zrobiłem to delikatnie, bo myślałem, że wystarczająco wycierpiały. W domu wyczyściłem je najlepiej, jak mogłem, a potem ustawiłem je tu i tam między książkami na półkach. Jedną z głów, które położyłem na biurku, tę dużą z kręconymi różowymi włosami. Powieki są zawsze otwarte, a jasnoniebieskie oczy patrzą na mnie każdego dnia.
– Nie bałeś się tam wracać?
– Nigdy.
– Czy nadal wychodzisz na pustynię?
– Na początku spacerowałem z synem, potem z psem, a teraz chodzę sam.
Niebo nad nimi przeszło w najciemniejszy błękit.
Lottel zadrżała. „Ale macie tu piękne zachody słońca nad pustynią”.
Kiedy Martin podszedł do domu matki, nie zastał w nim nikogo. Notatka na kuchennym stole oznajmiła mu, że pojechali do Smith’s Food King on Sahara, największego supermarketu w dolinie. Wiedział, że mama będzie chciała pochwalić się dużą różnorodnością oferowanych towarów spożywczych, zwłaszcza tym, że można kupić tak wiele rozmaitych warzyw i owoców i to w środku zimy. Kiedy Martin zobaczył, jak samochód wjeżdża na podjazd, wyszedł, aby pomóc zanieść papierowe torby z zakupami. Wrócił w samą porę, by usłyszeć, jak matka recytuje: „Przywiozłem cię do obfitego kraju, abyś jadł jego owoce. . . da da da da . . . i jego dobroć”. Martina zawsze dziwiło, jak dobrą miała pamięć.
Gdy uciekali, ich Biblia Lutra była dla nich wszystkim, podręcznikiem szkolnym, z którego ojciec dawał lekcje Martinowi, i książką do codziennych lektur. Dla rodziny wędrującej po Niemczech była tym, czym Arka Przymierza była dla Izraelitów na pustyni. Rano, zanim wyciągnęli wózek na drogę powrotną na Śląsk, Matka pozwoliła, by Biblia sama się otworzyła i dała z niej boski znak i wskazówki na dany dzień, aby mogli w nim przejść w bitwie linie diabelskiego wroga.
– Znaleźliśmy wszystko! – Lottel zawołała ze schodów. – Czy nie mówiłam ci, że znajdziemy wszystko?
Stanęła w drzwiach, aby upewnić się, że Horst nosi torby z jak największą ostrożnością.
– Znaleźliśmy odpowiednie mięso na Rouladen, czerwoną kapustę, kapustę kiszoną i ziemniaki na kluski. Mamy to wszystko.
Tej nocy zasiedli razem do kolacji. Było im niezręcznie nie tylko dlatego, że owalny stół był dla nich naprawdę za mały, ale także dlatego, że przez te sześćdziesiąt z okładem lat nigdy nie zasiadali razem do wieczerzy. Jadalnia, tak naprawdę część salonu, była tak wąska, że jedna strona stołu była przyciśnięta bezpośrednio do blatu kuchennego. Krzesło matki jak zwykle znajdowało się na końcu stołu, najbliżej kuchni. Martin siedział naprzeciw niej, na krześle, na którym jego ojciec, jak prawdziwy patriarcha, przewodniczył uroczystym rodzinnym posiłkom. Chociaż Martin czuł się dobrze u szczytu stołu, nigdy nie przyjął roli głowy rodziny. Myśląc o tym, doszedł do wniosku, że musi to być spowodowane tym, że tak naprawdę nie zdawał sobie sprawy ze swojego wieku. Zawsze otwierał drzwi innym, mężczyznom i kobietom, starym i młodym. Gdyby wszedł pierwszy, pomyślałby o sobie jako o pyszałku. Teraz siedział na krześle ojca, podczas gdy Lottel i Horst byli po jego prawej stronie. Za nimi, w miejscu, które przy każdym innym stole byłoby rogiem, siedziała Ala. Chociaż od ich rozwodu minęło ponad ćwierć wieku, Ala jakimś cudem pozostała w rodzinie. Chociaż powody nie były do końca jasne, to być może dlatego, że jej pochodzenie i wczesne życie były niejako podobne do losów rodzinnych Martina.
Rozpoczęła swoją podróż z dalszego miejsca na wschodzie niż Martin, ale wojna i ucieczka na zachód przed Rosjanami, wspomnienia nalotów i pociągów dla uchodźców utworzyły luźną, lecz trwalszą więź niż małżeństwo. Matka zaczęła podawać. Ala jak zwykle nie jadła dania głównego, bo z mięsa zrezygnowała na długo nim stało się to modne. Poprosiła tylko o kluski i czerwoną kapustę. W międzyczasie Martin niecierpliwie czekał, aby skosztować tego rzadkiego przysmaku, który chciał zjeść do ostatniego kęsa. W końcu było to danie, którego tak dawno nie smakował, a w dawnych czasach tylko w dni świąteczne jego dzieciństwa. Jedli więc i rozmawiali, a gdy skończyli, siedzieli w milczeniu. „To nie jest to, co zapamiętałem”, pomyślał Martin. Może od tamtego czasu do teraz jadł zbyt wiele posiłków w zbyt wielu restauracjach w różnych krajach, ale wiedział też, że to nie może być powód, dla którego „to” nie zadziałało. To prawda, byli szczęśliwi przebywając razem przy tym samym stole po ponad pół wieku poza Śląskiem, ale jedzenie, które miało im przypominać dom, nie miało posmaku przeszłości.
– Wszystko tutaj jest słodkie – powiedział Horst. – Nie chcę krytykować, ale cukier aż lepi się do zębów.
– Większość deserów przygotowywana jest z myślą o gustach dzieci – powiedziała mama, starannie dobierając słowa.
– A więc dorośli zachowują smaki dzieciństwa? – zapytał Horst.
Wtedy właśnie Martinowi przyszło na myśl, że Amerykanie zdają się pamiętać ze swojego dzieciństwa, jak słodkie były rzeczy, które jedli jako dzieci, a samo myślenie o Śląsku sprawiło, że poczuł taką cierpkość, że aż wykrzywiło mu usta. Owoce na Śląsku nie były ani słodsze, ani większe.
– Ale jagody wyglądają bardzo ładnie – Horst wskazał na plastikowe pudełko, które przynieśli z supermarketu i które teraz stało na środku stołu. Martin spojrzał na jagody leżące w równych rzędach na przezroczystej plastikowej tacce, jak guziki przyszyte do kartonu.
– To niesamowite, jakie są duże. – Horst wyjął jedną z jagód z pudełka i trzymał ją między kciukiem a palcem wskazującym, jakby była klejnotem. – Tak duże jak nasze wiśnie w domu. Czy pamiętasz, jak kwaśna była odmiana, którą uprawialiśmy w naszych ogrodach? Były naprawdę kwaśne, mniej słodkie jak inne wiśnie. W pobliżu miejscowości, gdzie żyłem jako dziecko, uprawiali nawet winogrona, zielone winogrona. Wyciskali wino z tych winogron w Grünbergu (Zielona Góra – przyp. PK), ale było tak kwaśne, że aż wierciło dziury w skarpetkach.
Wszyscy się zaśmiali, bo słyszeli już wcześniej to powiedzenie o śląskim winie. Aż do ucieczki Martin był za młody, by kiedykolwiek napić się kwaśnego wina domowej roboty. Wszyscy sięgnęli po jagody, a goście kosztowali je tak uważnie, jakby wgryzali się w owoce egzotyczne. Kiedyś Martin wyruszył na jagody w ciemny, gęsty las w pobliżu wioski swojego ojca nad rzeką Bartsch (Barycz – przyp. PK), gdzie krzewy jagód rosły nisko nad ziemią i były tak szczeciniaste, jakby chciały za wszelką cenę ukryć i obronić swoje owoce. Martin zbierał jagody do małego wiadra, ale co chwilę co trzecią jagodę zjadał na miejscu, w mroku lasu. Nic nigdy więcej nie smakowało mu tak wyjątkowo, a borówki przed nim – pomyślał, kanadyjskie – były innego rodzaju niż te, które rosły na rzadkich krzewach jego dzieciństwa.
Lottel ponuro spojrzała na swój talerz.
– Nie wiem, co poszło nie tak. Po prostu nie smakowało dobrze. Czerwona kapusta była za młoda, więc nie była wystarczająco ostra. A ziemniaki były zbyt młode, żeby kluski się nie rozpadały.
Horst uniósł dłoń, jakby chciał gestem powstrzymać żonę od dalszych narzekań. – Teraz, Lottel, musisz być szczera, w domu wcale nie jest lepiej. Mamy tajskie restauracje, a nawet afrykańskie, ale skąd bierzesz niemieckie jedzenie?
– Pamiętam, co się wydarzyło ostatnim razem, gdy byłem w Bremie – powiedział Martin. – Była niedziela i zapytałeś mnie, co chcę zjeść. Nigdy ani przez chwilę nie myśląc, że to będzie problem, powiedziałem kluski. I gdzie mieliśmy wtedy pójść, żeby dostać kluski?
– W niemieckim mieście musieliśmy udać się do czeskiej restauracji, żeby znaleźć kluski dla naszego gościa z Ameryki. Wstyd mi to przyznać, ale tak właśnie jest teraz w Niemczech. – Horst uśmiechnął się smutno na myśl o czymś, czego z już pewnością nie można było zmienić.
Lottel odniosła naczynia i postawiła je na kuchennym blacie. „Reinen Tisch machen” – powiedziała, zabierając ostatnie talerze. „Tak, jesteśmy poukładanymi i schludnymi ludźmi”, pomyślał Martin. Potem przypomniał sobie inne znaczenie niemieckiego zwrotu sprzątania ze stołu, które miało być prawdą, całą prawdą. Ale jaka prawda była między nimi, o której trzeba byłoby powiedzieć?
W międzyczasie Ala wyszła, wymykając się prawie niezauważona, nie chcąc przerywać im kolacji. Powiedziała, że musi już iść, bo ma wczesną zmianę w bufecie kasyna, w którym pracowała. Zrelaksowani po posiłku pozostali na swoich krzesłach, które nie były tak wygodne jak sofa, ale nikt nie chciał opuścić stołu, przy którym mogli usiąść tak blisko siebie, że każdy z nich zdawał się dotykać osoby siedzącej na następne krześle. Matka rozejrzała się po stole, zatrzymując się na każdej twarzy, jakby jej wzrok i wspomnienia były bardziej ulotne niż były lub jakby chciała zajrzeć w ich głąb, mimo że znała je od tak dawna. „Kto mógł pomyśleć pięćdziesiąt, nie, sześćdziesiąt lat temu, że będziemy siedzieć przy tym stole w Las Vegas?” – Martin spojrzał na stół. Wiedział, że był niedrogi, przeznaczony do tego, co architekci wnętrz nazywają „kącikiem śniadaniowym”. Jego nogi były z metalowych rur w złotym kolorze, a wierzch z laminowanego pomarańczowego plastiku. Oczywiście goście nie wiedzieli, bo wszystko okrywał delikatny biały obrus. Stół zbliżał ich do siebie i z tego powodu Martin poczuł się zawstydzony, że nie kupił swoim rodzicom odpowiedniego stołu do jadalni z jakiegoś szlachetnego drewna, nawet gdyby nie było go widać. Starał się przypomnieć sobie ich stół w domu, który zawsze był nakryty obrusem. Mahoń, to było drewno. Kiedy oglądał hollywoodzkie filmy z lat 30 o Niemczech, wszyscy mieszkali otoczeni ciężkimi dębowymi meblami i siedzieli na prymitywnie rzeźbionych ławach pod porożami zdobiącymi ściany, jakby wszystkie niemieckie apartamenty były chatami narciarskimi w Bawarii.
– To może zabrzmieć dziwnie – zaczęła Lottel po długiej ciszy – ale pod wieloma względami miałeś szczęście, że uciekłeś w 1945 roku. Jak wiesz, po wojnie wróciliśmy na Śląsk, ale w 1947 roku Polacy nas wypędzili. W noc przed zapędzeniem nas do pociągu wsadzili nas wszystkich do szkolnej sali gimnastycznej. Zabraliśmy ze sobą wszystko, co mogliśmy unieść. Następnego ranka, była niedziela, słyszeliśmy, jak odprawiają nabożeństwo religijne nad nami. Słychać było ich śpiew. Potem Polacy zeszli na dół i przeszukali, co nam jeszcze zostało, i ukradli prawie wszystko. Zabrali tak dużo, że spiętrzony łup sięgał aż po sufit sali gimnastycznej. Zabierano nawet małe rzeczy osobiste, które nie miały żadnej wartości i nie mogły cokolwiek dla nich znaczyć, jak na przykład zdjęcia. Kiedy milicjant zapytał mamę, czy ma jakieś zdjęcia, pokazała małe zdjęcie mojego ojca. Mężczyzna szarpnął je, ale matka nie puściła. Patrzyłem, jak jej paznokieć robi się czerwony i biały, tak mocno naciskała. ‘Mój mąż’ – powiedziała – ‘zginął na wojnie’. Mężczyzna spojrzał znad zdjęcia i spojrzał w twarz matki. Potem odwrócił się i odszedł. Moja mama miała to zdjęcie do dnia swojej śmierci, a teraz mam je ja.
Matka przeprosiła i wstała. Kiedy wróciła, położyła małe zdjęcie na środku stołu. Z domu – oznajmiła.
– To Pani ogród! – wykrzyknęła Lottel. – Ale jak to możliwe? Nie przywieźliście ze sobą żadnych zdjęć.
– Prawda. Wyjeżdżając myśleliśmy, że potrwa to tylko kilka tygodni, a potem będziemy mogli wrócić do domu. Zamknęliśmy drzwi do naszego domu, jakbyśmy pojechali w góry lub odwiedzali krewnych w Miliczu. Nie wiem, co myśleliśmy o tym, jak to wszystko się potoczy, kiedy wyjedziemy. Był późny styczeń 1945 roku, a Rosjanie atakowali wszędzie jeszcze poza granicami Niemiec. Czy wierzyliśmy, że Niemcy mogą wygrać wojnę? Każdy, kto spojrzał na mapę świata, mógł powiedzieć że nie można wygrać z całym światem. Zabraliśmy, co mogliśmy unieść, a wyjeżdżając nie wiedzieliśmy, że będzie to pożegnanie na zawsze ze Śląskiem.
– Zgadza się – powiedział Horst. – Pani nigdy nie wracała na Śląsk.
– Po przyjeździe do Ameryki nigdy nie wracaliśmy, nawet do tego, co zostało z Niemiec. Przez długi czas nie mogliśmy sobie na to pozwolić, a potem było już za późno, kiedy stan mojego męża się pogorszył.
Lottel wciąż patrzyła na zdjęcie. – Jak zdobyła pani to zdjęcie, skoro nie żadne wam nie zostały?
– W latach trzydziestych wysłaliśmy zdjęcia krewnemu w Ameryce. Po wojnie, kiedy usłyszał, że nasza rodzina straciła wszystko, przysłał nam kilka zdjęć, mówiąc, że powinniśmy mieć przynajmniej zdjęcie, na którym moglibyśmy zapamiętać dom. Spojrzała przez pokój na frontowe drzwi. – Nie, żebyśmy potrzebowali zdjęcia pamiątkowego.
Stłoczyli się wokół fotografii i zbliżyli się do siebie, jakby była to uzdrawiająca relikwia, odłamek prawdziwej przeszłości. Podobnie jak inni, Martin spojrzał na zdjęcie, chociaż znał je na pamięć. Mama ma na sobie kwiecistą sukienkę, która jest tak długa, że prawie dotyka czubków jej białych butów, i jest na spacerze prowadzącym do ich altanki. Niewiele można zobaczyć z tej Laube poza jej oknem, ale Martin pamiętał, jak wygląda zielony drewniany domek, który tak lubił. Ponownie spogląda na małego chłopca, którego trzyma za rękę, ubranego w biały garnitur i krótkie spodnie. Jego włosy są przycięte w prostą grzywkę i nadal wydają się jasne, a nie ciemne, jak to będzie później. Martin spojrzał na chłopca z obiektywizmem obserwatora, ale także z serdeczną zażyłością. Kobieta w kwiecistej sukience ma dwadzieścia kilka lat. To zawsze go szokowało, ponieważ jest to wiek, w którym wielu jego studentów wydaje mu się jeszcze zwykłymi dziećmi. Unosi podbródek i z pewnym siebie uśmiechem spogląda ponad górną część aparatu, a więc ponad głowę fotografa, który z pewnością był ojcem Martina ze swoją Agfą. Martin spojrzał na zdjęcie, a potem szybko na matkę siedzącą po drugiej stronie stołu. Miał wrażenie, jakby w ułamku sekundy fotografia poklatkowa postarzyła ją. Chociaż była teraz zgięta i zgarbiona, jej oczy nadal były pełne ciekawości i uśmiechały się, jak zawsze, gdy Martin wchodził do pokoju. Dawała mu znak skinieniem głowy – „Mein Junge” – mawiała. Wówczas wiedział, że wbrew wszelkim zasadom i z góry ustalonemu porządkowi rzeczy może wejść. Nie zniesie jej utraty, jego ostatniej towarzyszki tej długiej wędrówki, która zabrała ich coraz to dalej od domu.
– Kiedy mieszkaliśmy na Śląsku, nawet nie wiedzieliśmy, co mamy – powiedziała po chwili Lottel. – – – – Musisz wyjechać…, i to zraniony … – dodał szybko Horst.
– Dopiero wtedy widzimy, co w nas w głębi pozostało – odparła matka Martina.
Lottel wciąż patrzyła na zdjęcie młodej matki dumnej ze swojego pierworodnego syna. W pokoju było tak cicho, że słychać było odległe syreny radiowozu.
– Dzisiejszy wieczór jest jak powrót na Śląsk – powiedziała Lottel.
– Dziś jesteśmy na Śląsku – odpowiedziała mama.
Sięgnęli tak ku sobie i trzymali się za ręce, chociaż krąg pozostawał otwarty.
– A Śląsk będzie zapomniany – powiedział Martin.
– Czy niektórzy z nas nie pozostaną w pamięci potomnych? – spytała Lottel.
– Może dwoje. Manfred von Richthofen, który nie miał jeszcze dwudziestu sześciu lat, kiedy został zestrzelony nad zachodnim frontem nad Sommą, i Edith Stein – której wielu Ślązaków nawet nie uważa za jedną z nich – żydowsko-katolicką zakonnicę, która została zamordowana w Auschwitz. Na wschodnich rubieżach, że tak powiem. Tych dwoje się pamięta, jednego jako już komiksowego, Czerwonego Barona, drugą jako męczenniczkę, ale żadnego z nich jako Ślązaka.
– Może byłoby lepiej urodzić się Żydem – powiedział Horst.
– Cicho bądź! Jesteśmy czym jesteśmy – zaprotestowała jego żona.
– Ale spójrz na nich! – powiedział Horst. – Tak wielu z nich zginęło, ale jako naród przeżyli i nadal należą do Boga. My Ślązacy cierpieliśmy nie jako Naród Wybrany, ale jako Zapomniany.
Po chwili rozgadali się a Martin zamknął oczy. Kiedy je ponownie otworzył, światło nagle zapaliło się zbyt jasno. Nagle wstał od stołu.
– Wszystko w porządku? – zawołała za nim matka, kiedy szedł wąskim korytarzem do sypialni rodziców.
Zatrzymał się w otwartych drzwiach, ale nie zapalił światła. Wciąż był wystarczająco blisko, by usłyszeć ich głosy.
Lottel przemówiła pierwsza. – On też się starzeje. Czy jest ktoś w jego życiu?
Chociaż nie mógł jej zobaczyć, wiedział, że musi o niego pytać. Zastanawiał się, jak odpowie jego matka.
– Nadal jest bardzo zajęty pracą, pisaniem i opieką nade mną.
– A co z Alą i z nim?
– Są przyjaciółmi. Znają się od tak dawna.
– A pani powinna przyjechać i odwiedzić nas w Bremie.
– Nie w tym życiu – powiedziała. – Za dużo musieliśmy wędrować, a teraz chcę odpocząć.
Jej głos nie brzmiał, jak żal ani zmęczenie, ale był tak mocny jak uścisk dłoni.
– Z Brockau – a ja nawet tam, gdzie się urodziłam – z Waldenburga, z Rehau w Bawarii, z Mengen w Wirtembergii. . .” Zaczęła wymieniać ścieżki swojego życia i życia swojej rodziny. – Lata spędzone w Erfurcie pod władzą Rosjan, potem znowu w drodze, przez żelazną kurtynę i dalej do zagłębia węglowego Westfalii. Przez morze i Amerykę do Salt Lake City, a kiedy Martin przeniósł się tutaj, spakowaliśmy się ponownie i poszliśmy za nim, ale nie jesteśmy Cyganami.
Hm, hm, hm, hm, hm – mruknęła Lottel. „Lu-stig ist das Zigeuner-le-ben. . .” – zaśpiewała cicho, a Horst dołączył do refrenu. „Fa-ria, fa-ria, ho”.
– Śpiewamy to w chórze” – wyjaśnił. „Zawsze cieszę się, kiedy ją śpiewamy, bo to nie tylko ze Śląska, ale z mojej części”. “Trudno w to uwierzyć.”
Matka pokręciła głową. „Szczęśliwe jest życie Cyganów” – wyrecytowała – ale ja nawet nie pamiętam Cyganów przechodzących przez nasze miasto.
„Wesoło jest w zielonym lesie, gdzie przebywają Cyganie” – śpiewali goście, teraz głośniej, jakby dyrygent ich namawiał. – Fa-ria, fa-ria, ho – mruknął Martin w ciemności.
– Ma fajną ostatnią zwrotkę. Lubię to śpiewać – Horst zaczął sam śpiewać przyjemnie brzmiącym tenorem. – „Nawet jeśli nie mamy puchowego łoża, faria, faria, ho, to kopiemy dziurę w ziemi, faria, faria, ho, tam układamy mech i gałązki, faria, faria, ho, i to będzie nasze łoże jak z puchu”.
Horst zatrzymał się, czekając, aż dołączą inni. „Fa-ria, fa-ria, ho” – zaśpiewali cicho.
Przez chwilę panowała cisza, jakby śpiew zbytnio zbliżył ich do siebie.
– To bardziej przypominało Śląsk, mój Śląsk, to wykopanie dziury w ziemi, żeby się w niej położyć – powiedziała matka. – A jedyne, czego chcieliśmy od życia, to zostać sami, abyśmy mogli żyć tam, gdzie chcieliśmy. Nawet dzieci Izraela zostały skazane na wędrówkę tylko przez czterdzieści lat. U nas to trwa dłużej, a my nadal nie odnaleźliśmy domu.
„To ręka Pana”, pomyślał Martin, „ręka Pana opadająca raz po raz”. A ich zwłoki opadną na tę pustynię, aż w końcu wszystkie ich ciała spoczną na pustyni. Usiadł ciężko w rogu łóżka. Jedną ręką przetestował twardość materaca. To właśnie tam leżał jego ojciec i matka i gdzie pewnego słonecznego popołudnia zastał swojego ojca krwawiącego bez końca, jakby krew płynąca z jego ust i nosa była żywą wodą, którą Jezus obiecał przy Studni Jakubowej.
Martin zapalił małą lampkę przy łóżku i sięgnął po książkę leżącą na stoliku nocnym. Nie należała do ojca, ale do Martina, przywiózł ją gdy był tu przy ojcu przez kilka tygodni. To była cienka książeczka i przypomniał sobie, że wziął ją z półki znad skrzyneczki na datki w kościele serwitów w Wiedniu. Na tekturze okładki książki zostały prymitywnie narysowane krzyż i pęknięta ściana. Nad tym wszystkim ktoś nadpisał tekst czerwonymi, drucianymi pętlami i skrętami, jakby chciał unicestwić krzyż. „Jak pasuje do sytuacji”, pomyślał, trzymając książeczkę, „Ślązaczka jako towarzysz nocy”. Przeglądając ją, nie mógł zdecydować się na żaden z cytatów, dopóki nie dotarł do ostatniej strony, na której zatrzymał się na akapicie zatytułowanym „Testament”. Przeczytał kilka linijek po niemiecku. Czuł się zmęczony i niczego nie pragnął bardziej niż położyć się i poczytać. Dzisiaj było wszystkiego za dużo, jakby potrzebował wymówki, żeby się zmęczyć, ale nie położył się. Zamiast tego ponownie przeczytał ten akapit i, zgodnie z jego zwyczajem w przypadku wszystkiego, co przeczytał w swoim języku ojczystym, zaczął to tłumaczyć na język angielski. Już teraz, w pełni poddając się Jego świętej woli, z radością. . . Nie, zatrzymał się, to wciąż było zbyt niemieckie. Może to był jego problem przez ten cały czas, po prostu był za bardzo Niemcem. … z radością akceptuję śmierć, którą Bóg mi przeznaczył… . „Może nawet wtedy, kiedy żydowska zakonnica pisała te wersety, była w stanie zobaczyć, co się z nią stanie”. Modlę się, aby Pan przyjął moje życie i śmierć na Jego cześć i wywyższenie, aby Jego królestwo nadeszło w całej okazałości… . „Niesława. Jaka jest różnica?” Na koniec modlę się za moich bliskich …” ***** . „Tak jak ja, rano i wieczorem. Wymieniam ich wszystkich, jakbym mógł ich utrzymać przy sobie wymawiając ich imiona”. „ … żywych i umarłych”. Nie ci, którzy umarli na Śląsku, a ci, których zawierzyłem w modlitwie. Bo tamci nie potrzebują żadnej pomocy od słabego i zmagającego się z ziemskimi sprawami człowieka. I modlę się za każdego, kogo dał mi Bóg, aby żaden z nich nie zginął”. „Amen”, dodał, jakby znowu klęczał z ojcem i matką przy łóżku, tak jak to robili, kiedy byli razem
– Co z nim? – głos Lottel był natarczywy, jakby pytała wcześniej, a matka jej nie odpowiedziała.
“Co z nim?” to było pytanie Piotra o ukochanego Jana, zadane na końcu Ewangelii po tym, jak wszystko się dokonało i zostało powiedziane. A Jezus odpowiedział: „A co tobie do tego?” Rzeczywiście, czym był jego los dla innych, chociaż zastanawiał się, jak jego matka odpowie na pytanie, na które on sam nie potrafił odpowiedzieć. Przez chwilę panowała cisza.
– Nadal jest wędrowcem – powiedziała, mówiąc bardzo powoli.
Na ostatni dźwięk głosu matki – który zabrzmiał jak odgłos klapnięcia, z jakim zamykała Biblię po tym, jak jej palce na ślepo znajdowały słowo Boże na dany dzień – wyciągnął rękę, by zgasić lampę. Teraz w pokoju było ciemno, z wyjątkiem słabej smugi światła padającej na łóżko z małego zasłoniętego okna wysoko pod sufitem. Wstając, oparł się jedną ręką o krawędź łóżka. Tego popołudnia, kiedy w pokoju było jasno i słonecznie, podniósł ojca z łóżka a ojciec krwawiąc położył się na ramionach Martina, gdy wynosił go z domu po schodach w dół do samochodu. Nie mógł go uratować. Nikogo i nic nie można uratować, jedynie wspomnienia. Martin stał tak, jakby słuchał głosów, jego szyja wygięła się w smudze światła wpadającej z okna powyżej. „Wciąż wędrowiec” – powiedziała. Jakby ręka Aarona odpychała go od światła ogniska, Martin wyciągnął ramiona, balansując na niewidzialnej poręczy między gasnącym blaskiem słońca a nadchodzącą nocą. Krok po kroku zostawiał za sobą miasto, które nigdy nie było jego, a jednak dawało mu to, co było mu niezbędne. Będzie szedł przez pustynię, bez względu na to jak długo będzie musiał iść, bo wiedział, że pewnego dnia napotka pole purpurowych kwiatów pokrywających pustynię po wiosennym deszczu. Może wtedy będzie w domu.
Hart Wegner – „Off Paradise”, z tomu opowiadań o tym samym tytule, University of Nevada Press; 2001. Tłumaczenie – Piotr Kaczmarczyk.
Tłumaczenie i publikacja wyłącznie na stronie Wachtyrza za uprzejmą zgodą prof. Wegnera i amerykańskiego wydawcy książki.
Zdjęcia – Fotopolska.org; dolny- slask.org.pl; Bundesarchiv; pixabay.com creative commons; Wikipedia Commons; Narodowe Archiwum Cyfrowe www.nac.gov.pl
Uwagi:
* Ernst Dodeck, założyciel i wydawca od 1903r gazety brochowskiej – ” Brockauer Zeitung”, miał także sklep z materiałami piśmiennymi, papeterią, wyrobami z papieru i księgarnię. Po jego śmierci interes prowadził syn i wspólnicy. Gazeta, jak zresztą wszystkie gazety lokalne, przestała wychodzić w czasie wojny, w 1941r.
** W tej części Śląska prezenty przynosił dzieciom św. Mikołaj, prowadzony przez Anioła lub knechta Ruperta.
*** Wielu uciekinierów z Dolnego Śląska, jeśli nie zamarzło w drodze, zginęło w bombardowaniach miast, do których zdołali dotrzeć. Spektakularny obraz przeżyć mieszkańców bombardowanego Drezna opisał Kurt Vonnegut w kultowej „Rzeźni nr 5”.
**** Poaugustiański Park Brochowski jest obecnie najstarszym parkiem miejskim w dzisiejszych granicach Wrocławia. Ostatnimi właścicielami dawnego pałacu przeorów, następnie opatów zakonu augustianów, folwarku i parku była do 1945 roku rodzina Walterów.
***** Inne tłumaczenie testamentu św. Edyty Stein:
„Już teraz przyjmuję śmierć taką, jaką mi Bóg przeznaczył, z doskonałym poddaniem się Jego woli i z radością. Proszę Pana, by zechciał przyjąć moje życie i śmierć na swoją cześć i chwałę, za wszystkie sprawy Najświętszego Serca Jezusa i Maryi, za św. Kościół, szczególnie za zachowanie, uświęcenie i doskonałość naszego świętego Zakonu, za Karmel w Kolonii i w Echt, w duchu pokuty za niewiarę ludu żydowskiego, aby Pan został przez swoich przyjęty, aby nadeszło Jego królestwo w chwale, na uproszenie ratunku dla Niemiec, za pokój świata, wreszcie za moich bliskich żywych i umarłych.”