Hart Wegner: Off Paradise – cz.1
– Nie, nie Lottel! – Chociaż matka mówiła do słuchawki telefonu, to jej głos był tak donośny, jakby musiał dotrzeć aż do hotelu Sahara. – Nie! Najpierw musisz przejechać Paradise Road. Tak, jak Paradies mit Adam und Eva.
Z wygodnego fotela w salonie domu swoich rodziców Martin obserwował matkę, która rozmawiała przez telefon. Chociaż była przygarbiona ze starości, perspektywa gości z ojczyzny – nie tylko że z Niemiec, ale ze Śląska – codziennie napełniała ją taką energią, że przygotowywała dom tak, jakby miały go odwiedzić osoby wysoko urodzone. Chociaż znała rodzinę Lottel od blisko siedemdziesięciu lat, nie widziała jej od pięciu lub sześciu lat po zakończeniu wojny.
Ileż to razy słyszał, jak udzielała szczegółowych instrukcji ludziom spoza miasta? Jej gośćmi byli w większości Niemcy, którzy po wojnie osiedlili się w Ameryce, w Salt Lake City lub w południowej Kalifornii, ale czasami przyjezdni bezpośrednio z Niemiec. Dom matki nie był trudny do znalezienia, ale jej szczegółowe instrukcje sprawiały, że słuchającym ją mogło się wydawać, że jest odwrotnie. Po prostu chciała pomóc tak bardzo jak tylko mogła; poza tym bardzo wierzyła, że wszystko w końcu ułoży się dobrze.
Martin nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio widział Lottel. Zaczął liczyć lata i swoje podróże do Europy. Zawsze, gdy tam był, odwiedzał Lottel i jej rodzinę w Bremie.
„Czy nadal mógłbym tam mieszkać?” Często zadawał sobie to pytanie, a ilekroć to robił, przypominał sobie incydent w Lipsku.
Stało się to podczas jego pierwszego powrotu na Śląsk po ucieczce zimą 1945 r. Zatrzymał się w najlepszym hotelu w Lipsku. Żeby zamieszkać w hotelu, musiał zapłacić w dolarach za pakiet obejmujący zatęchły pokój i zimne śniadanie. Minął rozłożone jedzenie i wziął dwie bułki i kilka kawałków wędlin. Kasjerka najpierw spojrzała na niego i na jego tacę, a potem wyjęła widelec z kieszeni na piersi munduru. Dłubiąc w jego stosiku wędlin, odwracała każdy z plasterków salami. Martin zastanawiał się, czy miała nadzieję znaleźć coś tam znaleźć. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że zaglądała pod większe plasterki, żeby sprawdzić, czy pod spodem nie ukrył mniejszego. Następnie oznajmiła mu w głosem wibrującym belferską prawością, że musi dodatkowo płacić – i to dopłacić w dolarach, dodała – ponieważ wziął dwa plasterki za dużo.
Często się zastanawiał, czy to była tylko socjalistyczna biurokracja, czy też odzwierciedlenie małostkowości, jakiej zazwyczaj nie znajdował u Amerykanów.
Może dlatego nigdy nie mógł wrócić do Niemiec, ponieważ wierzył – i zatrzymał to dla siebie – że to nie komunizm odpowiadał za widelec w kieszeni fartucha kasjerki. Jego rodzice skuteczniej zerwali ze Starym Krajem niż Martin. Po zacumowaniu statku na Brooklynie nigdy nie wrócili do Niemiec i zamiast tego całym sercem zaangażowali się w nowe życie w Ameryce. Martin nie mógł sobie przypomnieć, czy jego rodzice kiedykolwiek mu powiedzieli, że krytykowanie Ameryki jest oznaką niewdzięczności, ale jeśli mu tego nie powiedzieli, to zawsze było to zrozumiałe. W wielu rozmowach i we wszystkich modlitwach rodzinnych nigdy nie zapomniali, że byli wdzięczni Bogu za doprowadzenie ich do Ziemi Obiecanej. Do dziś w oczach jego matki wszelka krytyka lokalnych lub narodowych wad była wyraźnie oznaką niewdzięczności wobec tych, który ich tu przyjęli.
Często czuł się nieswojo, gdy słyszał, jak jego matka cytowała z Biblii cytat o ręce Pana. Szczególnie lubiła Eliasza, a ręka Pana była z nim, kiedy „przepasał swoje biodra i pobiegł przed Achabem do bram Jezreel” (1 Księga Królewska 18:46 – przyp. PK). Czuł się zaniepokojony, ponieważ często był wzywany do zrobienia czegoś, ponieważ sugerowano mu, że pragnieniem Pana było, aby on, Martin, uczynił coś w rodzaju przepasania sobie lędźwi i pojechał sam do Ameryki, aby znaleźć nowy dom dla swojej rodziny. Czuł się nieswojo, ponieważ także czytywał Biblię i zapamiętał bardzo różne cytaty o dłoni Pana. To mógł być Łukasz, który powiedział o Janie Chrzcicielu, że „ręka Pańska była z nim”. Jak to się dla niego skończyło? Święty Paweł był bliżej tego, co Martin myślał o życiu, kiedy napisał: „Straszną rzeczą jest wpaść w ręce Boga żywego”. Ale matka nigdy nie cytowała tych wersetów.
Martin rozumował inaczej niż ona. Jeśli przywiodła cię tu wola Boża, to było to jak powołanie. On sam został wcielony do armii amerykańskiej podczas wojny koreańskiej, niecały rok po przyjeździe z Europy. Jako poborowy mógłbyś narzekać na jedzenie wojskowe, swoją pryczę, dwudziestopięciomilowe marsze, ale gdybyś zgłosił się na ochotnika, to najlepiej było spokojnie przyjąć to, co rozkazał ci sierżant; w przeciwnym razie poborowi w koszarach ciągle by ci przypominali, że to twoja wina, że w ogóle tam jesteś. Martin obserwował swoją matkę, która słuchała głosu w telefonie. Wiedział, że Lottel będzie próbowała powstrzymać ją przed wyczekiwaniem przed domem.
– Aber natürlich – upierała się matka. – Będę stała na ulicy. Mam nadzieję, że nadal mnie rozpoznajesz. Gdy mnie ujrzycie, od razu znajdziecie nasz dom, Auf Wiedersehen!
Zauważył, że jego matka coraz częściej posługiwała się niemieckim pożegnaniem, nawet wobec swoich amerykańskich przyjaciół. Trzymając słuchawkę przed sobą, jakby to był mikrofon, a ona była piosenkarką, mówiła „do ponownego zobaczenia” głośniej i z taką wiarą w swój głos, jakby on sam był w stanie to zapewnić. Drugie zdanie, którego zawsze używała, kiedy Martin prowadził ją do kościoła, bolesny krok za krokiem, była odpowiedź na pytanie „How are you? / Jak się masz?” Pochylona, kiedy teraz stała, podnosiła głowę, patrzyła z dumnym uśmiechem na twarz pytającego i mówiła powoli i celowo: „I…am…here / Ja. . . jestem . . . tutaj.” Musiałaby tylko dodać „amen”, a potem mogłaby to ofiarować jako świadectwo Bogu i zborowi, że wciąż żyje.
Słysząc, jak jego matka mówi przez telefon „auf Wiedersehen” do Lottel, Martinowi przypomniało się, że znała Lottel od urodzenia w tej samej kamienicy i w tym samym roku, w którym urodził się Martin a znała jej rodziców jeszcze wcześniej. Teraz oboje, Lottel i jej mąż, przeszli na emeryturę i wybrali się w podróż przez Amerykański Zachód. Ich pierwszym przystankiem było Las Vegas, gdzie odebrali wynajęty samochód bezpośrednio na lotnisku. To był tydzień przed Bożym Narodzeniem i Martin był pewien, że cieplejsza pogoda ucieszy ich bardziej niż cokolwiek innego, zwłaszcza że Brema była zimna i mokra. Martin odwiedził kiedyś Lottel w bloku mieszkalnym okolonym wielkim trawnikiem. Pogoda nie sprzyjała wakacjom, chociaż był lipiec. Dzień po dniu spoglądał w dół z trzeciego piętra na deszcz kapiący na mewy żerujące w bujnej trawie. Przez cały tydzień padało w tak ponury i beznadziejny sposób, w jaki może padać tylko deszcz nad Morzem Północnym.
Kiedy stanęli w drzwiach, Martin przytulił Lottel. Była niska i tęga, a jej siwe włosy tworzyły dywan z ciasnych loków. Jak włosy lalki, pomyślał Martin, patrząc przez jej głowę i schodząc po schodach na podjazd, gdzie jej mąż wyciągał walizki z wypożyczonego samochodu. Cofnęła się przez próg, żeby spojrzeć na niego ze spocznika przy wejściu. Przypomniało mu to sytuację, gdy jego ojciec kupował garnitur i nalegał na wyniesienie go na światło dzienne, aby zobaczyć prawdziwy kolor materiału. „Czy wyglądam prawdziwie?” Martin zażartował. „Za każdym razem, gdy się spotykamy, wyglądasz jak inna osoba” – potrząsnęła głową. „Ciągle się zmieniam, bo muszę się dostosowywać. Gdybym przeżył całe życie w Niemczech, kto wie, mógłbym zostać taki sam”. Zdał sobie sprawę, że zabrzmiał nieprzyjaźnie, więc postanowił jej nie mówić, że zawsze ją rozpozna, bo wcale się nie zmieniła.
– Nie widzę wieńca zwisającego z sufitu. Jak Amerykanie obchodzą Adwent? – Horst wydawał się być zdziwiony.
– To tutaj nie jest powszechne. – Martin skończył na tym wyjaśnienia.
– A co z Bożym Narodzeniem?
Matka zamyśliła się chwilę. Martin był pewien, że zmilczy, ponieważ nigdy nie chciała, aby o niej myślano, że jest krytyczna wobec czegokolwiek amerykańskiego.
– Głównie zakupy – odpowiedziała w końcu.
Horst, który zwykle pozwalał mówić swojej żonie, zgodził się. – To samo teraz w Niemczech, głównie zakupy.
W międzyczasie matka przemyślała własną odpowiedź. – Ale mają wszędzie choinki, niektóre z nich już w październiku.
– Myślę o naszych wspólnych świętach Bożego Narodzenia w Brockau – powiedziała Lottel. – Były tak różne od tego, co mamy teraz. Pamiętam przede wszystkim tworzenie. Wydawało się, że przez całe tygodnie Adwentu robiliśmy mnóstwo rzeczy. Wycinaliśmy, sklejaliśmy i malowaliśmy, a moja mama w każdą grudniową niedzielę zapalała jedną z wielkich czerwonych świec adwentowych. Wszystkie te arkusze złotego i srebrnego papieru … .
– Kupowałaś swoje u Dudka*? – przerwał Martin. Dudek był sprzedawcą wyrobów papierniczych, u którego Martin kupił swoje pierwsze książki, te, które nie były prezentami od matki. Kiedy był mały, rodzice zabrali go do Dudka, gdzie mógł wybierać z arkusze do wycinania figurek, dzikich zwierząt, był też cały cyrk no i żołnierze. Przeważnie wybierał żołnierzy, ponieważ lubił różne historyczne mundury. „Tak, arkusze srebrnej i złotej folii kupowaliśmy u Dudka. Pamiętasz, jak przycinałeś papier w paski tak szerokie jak mój palec. Wtedy mógł mieć szerokość dwóch moich palców”. Lottel zaśmiała się dobrodusznie. „Sklejaliśmy paski w ogniwa, a następnie łączyliśmy je w długie łańcuchy”.
– A potem zawieszaliśmy łańcuchy na choince! – Matka roześmiała się, przypominając sobie czas, kiedy wszyscy byli jeszcze w domu. – Pamiętam was dwoje, jak siedzieliście przy kuchennym stole, pochyleni nad bożonarodzeniowymi wycinankami. . . – Matka spojrzała na Lottel i Martina a potem potrząsnęła głową, jakby nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła. – Całe życie temu, całe życie temu.
Powrót do rodzinnego domu, gdzie Martin po raz pierwszy zobaczył udekorowane i oświetlone drzewko w Wigilię Bożego Narodzenia, kiedy wręczano prezenty. Ojciec i matka godzinami urzędowali w salonie za zamkniętymi drzwiami, podczas gdy Martin i jego babcia musieli czekać na zewnątrz w ciemnym korytarzu. Zanim drzwi się otworzyły, musiało następowało przesłuchanie Martina. Ojciec – stojący za drzwiami – zniżał głos, aż zagrzmiał, jakby rzeczywiście był świętym Mikołajem**. Pytał poważnym tonem, jak chłopiec radził sobie w ciągu roku. Martin udawał, że to nie głos jego ojca a udawał tak dobrze, że aż drżał z emocji w ciemności. Odpowiadał odważnie, ściskając babcię za rękę. Jego twarz płonęła, gdy podniecenie opadło, nie mógł już dłużej się powstrzymać i zaczynał biec w miejscu przed ciemnymi drzwiami. Pytania zawsze kończyły się radami: bądź posłuszny Ojcu i Matce, ucz się, bądź dobry. Wtedy ojciec zmieniał głos z tego niskiego na swój i z powrotem, niby żegnając się z kimś obcym. Martin słyszał przez drzwi kroki, a potem otwieranie i zamykanie okna. Nawet wtedy, kiedy udawał, że jest przestraszony, a potem z uczuciem ulgi uradowany, wiedział, że otworzono tylko wewnętrzną stronę podwójnych okien, ponieważ jego rodzice, zawsze troszcząc się o jego zdrowie, z pewnością nie wpuściliby podmuchu lodowatego powietrza tuż przed jego wejściem do pokoju. Często chorował na Boże Narodzenie i ustawiano mu ogrodowy leżak w pokoju z prezentami.
Wreszcie, kiedy Martin przechodził od biegu w miejscu do kręcenia się w kółko drzwi otwierały się powoli, jakby nie-ludzka ręka naciskała na klamkę, wychodził z ciemności wprost w jaskrawe światło. Świece i zimne ognie na choince już się paliły, a cały stół w jadalni, a nawet i blat mahoniowego biurka ojca, były przykryte prezentami, a wśród tych prezentów było jeszcze więcej świec. Martin nigdy nie wiedział na co pośród tych wszystkich prezentów powinien wpierw spojrzeć; czy skupić się na drzewku czy też patrzeć na ojca i matkę, którzy promienieją radością.
W te ostatnie święta Bożego Narodzenia w domu radość została zmącona odgłosami zbliżającej się wojny. Pierwszy nalot miał miejsce w październiku. W Boże Narodzenie słychać było ostrzał artyleryjski z frontu wschodniego, który stawał się coraz głośniejszy, aż w styczniu musieli uciekać. Nawet jeśli Martin nie wiedział, jak poważna była ich sytuacja, w której się znaleźli, dorośli w domu wiedzieli. Kiedy w październiku nadleciały bombowce, Martin wyszedł z piwnicy podczas nalotu. Stojąc w ogrodzie, wsłuchiwał się w wybuchy pocisków ognia przeciwlotniczego nad miastem.
Starszych chłopców zabrano ze szkoły i to oni teraz obsadzali tę broń. Stojąc w nocy na zewnątrz, usłyszał dziwny szelest opadłych liści. Schylił się i znalazł mały, poszarpany odłamek stali z pocisku artyleryjskiego. Był jeszcze gorący. Pomiędzy eksplozjami na niebie wciąż słyszał szelest, jakby padały pierwsze krople deszczu. Nie bał się, ale wrócił do piwnicy. Nikomu nie pokazał stalowej drzazgi, którą wsunął do kieszeni. Trochę ostygła, ale nadal czuł ciepło na udzie. Zastanawiał się, dlaczego rodzice pozwolili mu wyjść podczas nalotu. Wszyscy skulili się w piwnicy, tak blisko stosu skopcowanych ziemniaków, że Martin aż czuł nozdrzami kwaśny zapach ziemi. Róg ich piwnicy był słabo oświetlony małą świeczką, jej blask nie sięgał na tyle daleko, aby oświetlać stosy węgla i koksu, stosy brykietów i beczki, w których peklowano kapustę. Babcia chowała się między beczkami z kapustą pod cynkową wanną, którą nałożyła na siebie. Martin uśmiechnął się, kiedy pomyślał o tej scenie, ponieważ przez wiele godzin kulili się ze strachu przed eksplozjami pocisków przeciwlotniczych, wierząc, że słyszą wybuchy bomb. W ich pobliżu nie spadły żadne bomby, ale nie nauczyli się jeszcze rozróżniać różnych rodzajów eksplozji. Na to miał przyjść czas później.
Ale nie te ostatnie Święta Bożego Narodzenia na Śląsku Martin zapamiętał najlepiej, lecz te o rok wcześniej. Wracał do domu pociągiem z Militsch / Milicza, gdzie pojechał wysłany poza miasto ze względu na naloty. Odbył samodzielnie dwugodzinną podróż powrotną pociągiem nie wiedząc, że nigdy już tam nie wróci. I chociaż był na tyle dorosły, żeby mieszkać w innym mieście – miał dwanaście lat – nadal był przesłuchiwany przed ciemnymi drzwiami. Kiedy się otworzyły i zamieniły w białe drzwi, wzrok Martina najpierw spoczął na choince, ale natychmiast przeniósł się na lśniącą linię stu – policzył je później – świeżo odlanych cynowych żołnierzyków. Ich karabiny, noszone na ramionach, błyszczały w świetle bożonarodzeniowych świec.
„Ach ja” – mruknęła matka Martina. „Ach, Christmas”.
– W Boże Narodzenie jest tak mało religii. Mam na myśli czasy obecne. – powiedział Horst.
– Chodzisz do kościoła? – Martin spytał Lottel.
– Nie, ja nie, ale mama chodzi. To znaczy chodziła.
– Dlaczego przestała?
– Kiedy nie mogła już jeździć na rowerze.
– To nie macie kościoła w swojej okolicy, do którego twoja matka mogłaby chodzić na nabożeństwa?
– Nie lubiła pastora w naszym kościele, więc zaczęła jeździć na rowerze do Bremy, aby móc modlić się w innej parafii.
– Nie jeździłaś z nią, prawda?
– Nie, nie jeździłam. Prawdę mówiąc, w ogóle nie chodzę do kościoła. Czy to wyznanie w końcu cię usatysfakcjonuje?
– Poganka, tym właśnie jesteś. – Martin powiedział to z uśmiechem, ale Lottel nie odwzajemniła uśmiechu. Wiedział, że nie pasowała do kategorii tych, których żartobliwie nazywał „poganami”, tych, którzy nie potrafili zidentyfikować prostego biblijnego cytatu, gdy był on wtrącony w rozmowę lub tych, którzy hałasowali kosiarkami w niedzielny poranek. Wiedział, że jest luteranką, ponieważ chodził z nią na lekcje religii w Brockau. On i jego rodzina nie byli luteranami, ale jego ojciec uważał, że każda nauka religii jest lepsza niż żadna.
Jako dzieci bawili się razem z Lottel, początkowo prawie codziennie. W czasie wojny, kiedy ewakuowano uczniów z miast, on i ona zostali wysłani do różnych miast na Śląsku. A po wojnie, gdy podróżowanie było możliwe, mieszkali w różnych strefach podzielonych Niemiec. W końcu wyjechał do Ameryki i nie widzieli się od wielu lat, ale kiedy w końcu wrócił do Europy, zawitał do niej i Horsta i rozmawiali do późna w nocy.
Tej nocy dowiedział się o rozgoryczeniu Lottel. W jakiś sposób nadal była wierząca, mimo że pokłóciła się ze swoim kościołem i żywiła urazę do Boga. Jej kłótnia z Bogiem wyrosła z tego samego pnia, co jej niechęć do rządu niemieckiego, ponieważ Bóg milczał, gdy kanclerz zrezygnował z wszelkich niemieckich roszczeń do Śląska i innych terytoriów na wschód od Niemiec Wschodnich. Nie mogła pozostać lojalna wobec rządu lub kościoła, który działał nie kierując się wyższą moralnością niż pospolity biznes żądny zysków ze sprzedaży. Dla niej Bóg nie był wart modlitw, ponieważ pozwolił na wojnę, która najpierw zabrała jej ojca, potem dom, cały jej dobytek, nawet groby jej przodków, a na koniec nawet jej tożsamość.
– Kiedy tylko mogę, wspominam, że jestem Ślązakiem – powiedział Martin.
– Czy ludzie tutaj wiedzą, czym był Śląsk? – zapytał Horst.
– Nie.
– To po co oznajmiać, że jest się Ślązakiem, jeśli nikt nie wie, kto to jest. . . był? To tylko pozory, nic więcej. – Lottel nagle się rozgniewała, jak to często bywało, gdy temat Śląska stawał się częścią rozmowy. Siedziała milcząc, wkrótce ponownie zebrało się jej na wynurzenia.
– W Niemczech nie jest inaczej. Nikt nie chce o tym słyszeć, nikt nie żałuje Śląska. Milion zabitych podczas ucieczki lub zabitych po wojnie. Zastrzelonych, zatłuczonych drągami, zagłodzonych . . . .
Martin podniósł rękę, aby jej przerwać.
– Amerykanie mogą cię zapytać, nie spodziewając się zbytnio odpowiedzi na swoje pytanie: ‘Czego oczekujesz? Przecież to wy zaczęliście wojnę’.
– My Ślązacy nie rozpoczęliśmy wojny – odpowiedziała gorąco Lottel.
– Ale my jesteśmy Niemcami.
– Ale to my jesteśmy tymi, którzy musieli zapłacić cenę, nie Bawarowie, nie Sasi i wszyscy inni, którzy mogli wrócić do swoich miast. Ich domy mogły być zbombardowane, ale nadal mieli swój Heimat”.
– Ale ja czuję się winny, – powiedział cicho Martin.
– Dlaczego miałbyś czuć się winny? – odpowiedziała gorąco Lottel, –Miałeś dwanaście, trzynaście lat, kiedy wojna się skończyła.
– Trzynaście – odpowiedział.
– Nawet Volkssturm nie mógł cię zwerbować. Nawet pod sam koniec wojny, wiosną 1945 r., doszli tylko do czternastolatków. Dlaczego miałbyś czuć się winny? Co kiedykolwiek komuś zrobiłeś?
– Kiedy przyjechałem do Ameryki, wojna trwała zaledwie kilka lat. Gdziekolwiek szedłem do pracy, byłem jedynym Niemcem, naznaczonym ciężkim akcentem nowo przybyłego. Wszędzie wokół mnie, w filmach, w telewizji – która był jeszcze tak nowa, że moja ciotka miała pierwszy telewizor w bloku – i w magazynach, ciągle widziałem zdjęcia niemieckich okrucieństw. Rzeczywiste, jak w filmie dokumentalnym lub wyimaginowane w umysłach pisarzy; ostatecznie przestało mieć znaczenie. W obliczu zdjęć stosów wyniszczonych ludzkich zwłok zacząłem czuć się winny nie z powodu wszystkiego, co kiedykolwiek zrobiłem lub czego nie zrobiłem, ale za to, o co moi rodacy zostali oskarżeni przez dokonanie lub zaniedbanie. Zanim skończyłem dwadzieścia jeden lat, poczułem się winny i to nie ustało.
– Później poczułem się winny za to, co zrobiła biała Ameryka podczas niewolnictwa – chociaż moi przodkowie pracowali w biedzie na śląskich polach – i za to, co uczyniono Indianom. Potem przyszedł Wietnam i jeszcze więcej poczucia winy.
– Ale trzeba przyznać, że po wojnie to nas, Ślązaków, uczyniono kozłami ofiarnymi przegranej wojny i grzechów Niemiec.
– Czy wiesz, jak wybrano kozła ofiarnego? – zapytał Martin. – W Księdze Kapłańskiej, trzeciej księdze Mojżesza. . .
– Żydzi” – powiedział Horst.
– Tak, Żydzi – kontynuował Martin, – Wybrano dwa najlepsze kozły. Następnie losowano i jeden kozioł został złożony w ofierze na ołtarzu z kamienia polnego. A drugi, Azazel, został przyprowadzony do Aarona Lewity, który położył obie ręce na głowie kozła i wyznał mu grzechy synów Izraela. Następnie kozła wypędzono z obozu na pustynię, aby wyniósł wszystkie grzechy między rogami.
– Co się z nim stało? – zapytał Horst.
– Wędrował po pustyni, nawiedzany przez demony zamieszkujące pustynię, aż Bóg zabrał go do siebie, a wraz z nim wszystkie grzechy, które niósł na karku.
– Większość historii ze Starego Testamentu nie kończy się zbyt dobrze – powiedziała matka.
– Przynajmniej kozioł ofiarny żył i nie został złożony w ofierze na żadnym ołtarzu.
– Mówisz jak prawdziwy wygnaniec! – Martin zaśmiał się.
– Teraz łatwo się śmiać, ale wtedy było zupełnie inaczej. Ty i ja byliśmy dziećmi. Nasi rodzice byli tymi, którzy planowali i martwili się … .
– I modlili się! – Matka szybko dodała.
– A co do przegranej, to co tak naprawdę straciłeś? Czy tylko twoje zabawki?
Martin skinął głową. Lottel miała rację. Co stracił? Stracił to, co powinien odziedziczyć. Nie tylko dom i ogród, ale prawo do domu rodzinnego, prawo do rzek, gór, języka, przeszłości i przyszłości.
– Wcześniej rozmawialiśmy o religii w Boże Narodzenie. . . cała ta historia o koźle ofiarnym. Tutaj, w Ameryce, ludzie przychodzą nawet do naszych drzwi – Matka wskazała na frontowe drzwi. – Ustawiają się na podeście i śpiewają o narodzinach naszego Pana w żłobie. I nie chcą za to niczego. To jest miłe.
Wszyscy skinęli głowami, nawet Martin, który zaczynał odczuwać zadowolenie z tego, jak jego opowieść o koźle ofiarnym została odebrana. Obawiał się, że albo nikt jej nie zrozumie, albo że nikt nie będzie chciał jej słuchać. Dobrze, że mama wspomniała o żłobie. Zawsze lubił myśleć o niemowlęciu w żłobie, bo wciąż pamiętał zapach słomy i siana z nocy, które spędzili śpiąc w stodołach i stajniach podczas długiej drogi przez Śląsk.
– To podoba się pani tutaj? – zapytał Horst.
– Zawsze chodziliśmy tam, gdzie prowadziła nas Jego ręka. – odpowiedziała matka. – Przeżyliśmy, uszliśmy z życiem. Ale bez Niego … .
Wskazała w górę i potrząsnęła głową. Dwa palce jej uniesionej dłoni były luźno złożone, podczas gdy trzy palce stały sztywno w tym samym milczącym geście świadectwa i błogosławieństwa, które Martin widział na ciemnych rosyjskich ikonach.
– Bez Niego, gdzie byśmy byli? Nie ocalilibyśmy nawet naszego kruchego życia. Kiedy uciekaliśmy z Brockau, Bóg posłał nam pociąg, jedyny, który miał nas zawieźć we właściwe miejsce. Na ślepo natknęliśmy się na niego, potrącani i popychani przez innych, którzy wpadali w panikę, ponieważ ten pociąg mógł być ostatnim. Zgodnie z Jego wolą pociąg zawiózł nas do Waldenburga.
– Pani się tam urodziła, nieprawdaż? – spytała Lottel.
– Tak, urodziłam się w Waldenburgu. – przytaknęła matka. – Pociąg mógł pojechać do Glatz lub innego miejsca, w którym znaleźlibyśmy się w potrzasku. Kiedy przyszedł czas na ucieczkę z Waldenburga, Bóg przysłał nam ciężarówkę. Następnie wysłał nam kolejny pociąg, który zatrzymał się w nocy i z tego pociągu obserwowaliśmy płonące Drezno ***. Prowadził Izraelitów jako ten słup ognia. Nas prowadził przez miasta płonące w nocy. – patrzyła prosto przed siebie, podczas gdy pozostali w milczeniu kiwali głowami. – I kiedy wędrowaliśmy do domu, po tych niebezpiecznych drogach, On chronił nas w cieniu swoich skrzydeł.
– Uciekła pani z jednym odzieniem na sobie. – powiedział Horst. – Jest coś dziwnego w utracie wszystkiego i rozpaczaniu z tego powodu.
C.d.n.
Tłumaczenie – Piotr Kaczmarczyk
Kim jest Hart Wegner?
Z innej beczki, Autorze: znam babke w okolicy Wiesbaden w Niemczech, w której rodzinie faceci byli isztajgrami, nzynierami i w ogóle “wyzszymi technologami górniczymi” w Waldenburgu i która mi opowiadala, ze np. jej opa regularnie zmienial miejsce pracy pomiedzy oboma industrierevierami. Czesciwo z wlasnej inicjatywy, ale tez przez pewien czas byl po prostu wysylany do (pózniesjzego) GOPu. Tak ze, w jej odczuciu i w jej wspomnieniach centra/’aglomeracje’ te byly sobie bliskie, byly powiazane, byly w pewnym sensie czescia jednego organizmu (albo przynajmnize tak powiem mechanizmu czy tkanki itp.).
Czego dzisiaj nie da sie juz powiedziec. Byc moze dlatego ze wymiana ludnosci, byc moze dlatego ze Walbrzych ekonomicznie “padl”. No i ogólnie tez: byc moze dlatego ze brak swiadomosci, tozsamosci, wiedzy historycznej itd.
PZDR
Przepraszam nie zauważyłem posta.
Ja mam względem stosunku Górnoślązaków do Wałbrzycha i Pogórza Sudeckiego, także Wrocławia, bardzo ciepłe i miłe wspomnienia. Jadę, lata temu, do Zabrza do “centrali” Kopexu, panie na korytarzu pytają sie do kogo, ja mówię że z wałbrzyskiego Wamagu i do tej a tej osoby a one automatycznie przechodzą na godkę i jedna mówi że mo ślubnygo z Waldenburka a druga, że tam mieszka i robi jej siostra i żę ogólnie jak tam jest ładnie i jest gdzie wypocząć :). Gdy pracowałem troche lat i nabierałem inzynierskich szlifów w wałbrzyskim oddziałe “Separatora” na całym Śląsku byłem traktowany jak swój. Związek między górnictwem dolnośląskim a górnośląskim był nierozerwalny i z tego co się orientuję, ciągle istnieje. Starsi górnicy się świetnie nawzajem znali, również ci z górnictwa miedziowego, to jedna rodzina. Także bergmóny z Czech i Niemiec.
Pozdrowienia