Zerwane poręcze

Było to już trzecie podejście. Adam od kilku dni próbował bezskutecznie  dostać się do gabinetu dyrektora, żeby zapytać o pogłoski, które krążyły wśród muzyków. Dyrektor był nieosiągalny lub zajęty, albo też miał właśnie gości – tak powtarzała sekretarka, spoglądając na Adama z jakimś rodzajem przepraszającego skrępowania. Tak było przez kilka dni z rzędu. Wreszcie jednak Adam nieomal zderzył się z Chudzińskim na korytarzu. Weszli do gabinetu.

– Tak. Gramy drugi program. Nie gramy Mahlera. Trzeba czasem coś zmienić – powiedział dyrektor zduszonym głosem. I dodał: – Pan… nie gra w tym cyklu koncertów. Zna Pan repertuar, skład jest okrojony. Jest szereg powodów – patrzył w okno, jakby wypatrywał tam czegoś ciekawego.

– Odpada też jeden klarnet, róg i obój. Dwoje skrzypiec, altówka.

Adam był zdumiony. Pół roku temu na zebraniu zapewniano ich, że kontrakt będzie miał dla nich same zalety – swobodę czasową i wyższe przychody. Mieli nic nie stracić z poprzedniej formy zatrudnienia. Gdy spróbował to jednak przypomnieć dyrektorowi, ten odesłał go do szczegółowych warunków.

Dalszŏ tajla artykułu niżyj

– Musimy być elastyczni – dodał tonem dydaktyka.

– Ale to znaczy, że w przyszłym miesiącu otrzymam tylko trzydzieści procent pensji. I grają ci dwaj nowi?

– Tak, muszą się otrzaskać – uciął szef. – Tak może czasem być, ale przecież pan może znakomicie dorobić. No, a młodych musimy wspierać i pomóc im w orkiestrze. Nasz dyrektor artystyczny też ma taką wizję.

Nowy artystyczny wprawdzie na razie mówił tylko bardzo ogólnie o odświeżeniu repertuaru i zabiegach marketingowych, ale to właśnie Adama zaniepokoiło. Mało konkretów jak na taką funkcję.

– A jakich zmian mamy się jeszcze spodziewać? – Adam patrzył prosto na dyrektora. Ten tylko przez sekundę spotkał się z nim wzrokiem, zaraz znów uciekł spojrzeniem w okno. – Artystyczny sam to  wszystkim przekaże. Musi najpierw porozmawiać z Bittnerem. No, ale niech pan sam powie, czy musimy zawsze grać zawsze tego komunistę  Szostakowicza, którego i tak nikt nie rozumie – Chudziński się zaśmiał.

Adam nie pierwszy raz był poirytowany uwagami dyrektora, dotyczącymi historii muzyki i repertuaru. Wynikały one najwidoczniej z pewnego rodzaju ignorancji i dawania sobie prawa do swobodnej interpretacji faktów, a nawet manipulacji. Adama nie śmieszyły też dziwaczne żarty, które były ostatnio częstsze. Znamiona jowialności były tutaj pozorne i mylące. Przeczuwał, że to część jakiejś większej strategii.

– Przecież pan wie, że Szostakowicz nie był komunistą i toczył z radzieckim aparatem zacięte boje – odpowiedział zdecydowanie. Po chwili zapytał z naciskiem: – Kiedy zaczynamy pracę z pawaną?

Już dwa miesiące temu mieli zacząć próby do Pavane pour les arbres. Hommage à Ravel. Adam przekazał Chudzińskiemu swój manuskrypt ponad pół roku temu, choć Francuzi chcieli kupić go natychmiast. Adamowi zależało jednak na tym, by to Sinfonietta pierwsza wykonała jego utwór. Orkiestra w ciągu ostatnich pięciu lat bardzo się rozwinęła, miała na koncie wiele artystycznych sukcesów.

Chudziński  był zakłopotany pytaniem. Pamiętał przecież, jak się umówili.

– Jeszcze trochę cierpliwości. Widzi pan, że idą zmiany. Przepraszam, panie Adamie, mam za chwilę jeszcze spotkanie. Porozmawiamy za parę dni.

Adam był zbyt zaskoczony, żeby kontynuować w spokoju tę rozmowę.

Wychodząc, natknął się na Piotra, który badawczo zmierzył go wzrokiem i bez powitania zapytał:

– Co z pawaną?

– Nic – odpowiedział sucho Adam. Zbiegł po schodach i pomyślał, że Piotr ma bezbłędną intuicję, domyślając się tematu jego rozmowy z Chudzińskim. Wyszedł tylnym wyjściem na plac i nabrał powietrza. Akacje? Tak, w tym roku wszystko tak wcześnie zakwitło. Te zapachy owijały Adama kokonem bezpieczeństwa i tak owiniętego przenosiły w krajobraz i życie sprzed wielu lat, w czas długich okrężnych powrotów ze szkoły, wagarów, w beztroskę.

   Był najlepszym trębaczem Sinfonietty. Nikt nie mówił o tym głośno, ale widać to było to na każdej próbie i na każdym koncercie. Lekkość, płynność, dźwięk pozbawiony załamań. Gdyby nie jego powściągliwość i poważny sposób bycia, można byłoby go nazwać gwiazdą. Na koncertach w kraju i za granicą dyrygenci regularnie wyróżniali go wskazaniem podczas braw, a burza oklasków wzmagała się, kiedy wówczas wstawał. Przez chwilę doznawał wtedy cielesnego wręcz olśnienia,  srebrnej fali, która unosząc go  przerywała na moment kontakt z rzeczywistością.

Od kilku tygodni coś dziwnego działo się jednak w zespole. Adam nie od razu to zauważył, nie uczestniczył w większości dużych spotkań towarzyskich. Na początku kładł to na karb nowego repertuaru, z którym nie wszyscy sobie radzili. Niektórzy koledzy spotykali się z nim w bufecie jak zwykle, rozmawiali o szczegółach wykonania i pracy z dyrygentami gościnnymi. Byli jednak i tacy, którzy, gdy wchodził, unikali jego spojrzenia, a ich rozmowy nagle cichły. Wydawało mu się, że może to zazdrość z powodu jego kompozycji i ich sukcesów. Postanowił przy następnej okazji zapytać Basię. Przyjaźnili się od czasu, gdy przyjęto ich do orkiestry. Teraz jednak był prawie weekend.

Tego dnia, wracając na rowerze do domu postanowił  wstąpić na cmentarz. Skręciwszy z głównej ulicy gwałtownie zahamował i zatrzymał się. Przed nim rozciągał sie obcy, pusty krajobraz. Na alejce prowadzącej do cmentarza wycięto wszystkie drzewa.  Pnie jesionów i lip leżały w szeregach na łące za chodnikiem. Adam pomyślał, że leżą w rzędach jak ofiary zamachu albo katastrofy. Był zszokowany, patrzył na to i próbował pojąć, że tych drzew już nigdy tu nie będzie. Ta nieodwołalność doprowadziła go prawie do płaczu. Nie był w stanie ruszyć się z miejsca. Poczuł zimno. Potem opuściwszy głowę zawrócił rower i prowadząc go wrócił powoli do domu.

Oboje lubili to miasto. Jego twarz mieszczańską, długie rzędy kamienic, częściowo zdziczałe parki, fragmenty murów, warstwy przeszłości. Stary most i rzekę z bujną, dziką roślinnością na brzegach. Potem bardziej zapuszczone i ciemne przedmieścia, gdzie wciąż i w dzień i wieczorami żyły ulice. Wreszcie oblicze bardziej sielskie w dzielnicach willowych i prawie wiejskich, gdzie domy tonęły w starych ogrodach. Zapuszczali się na rowerach w boczne uliczki, w drogi na tyłach osiedli. Wracając z dłuższych wycieczek jechali przez miasto zygzakiem, wybierając dłuższe drogi. Adamowi wydawało się, że wieczorami, gdy wracał po koncercie i rano, gdy jechał do centrum,  kamienice pochylają się nad nim i miasto obejmuje go swoimi wieloma ramionami. Tu był bezpieczny, tu był jego dom.  

Następnego dnia pojechali z Agnieszką do lasu, nad małe jezioro, gdzie trafiało już niewiele ludzi. Wszyscy woleli jeździć nad dwa duże kąpieliska z dojazdem samochodem i wygodną plażą. Tutaj trzeba było przejść jeszcze pieszo półtora kilometra od głównej leśnej drogi. To było ich ulubione miejsce na bycie ze sobą w odosobnieniu, złapanie oddechu, jak mówił Adam.

Dej pozōr tyż:  Na gōrnoślōnskich szportplacach, 16.03.2025

– Ten środkowy pedał to hamulec, Adam. Gdybyś zapomniał – Agnieszka uśmiechnęła się i popatrzyła z czułością na męża. Prędkościomierz wskazywał setkę, a drogą była wprawdzie pusta, ale wąska i kręta.  – Nie spieszymy się przecież. A ten grat zaraz się rozleci – Agnieszka czuła, że Adam jest spięty i nie wiedziała, co jest tego powodem.

Dzień był błękitny, ciepły i prawie bezwietrzny, bujne drzewa po burzy mogły rozwinąć skrzydła wielkich gałęzi. Adam oddał jej uśmiech i zwolnił. Agnieszka nadal, po tylu latach potrafiła przyłożyć do jego głowy niewidzialny plaster, który koił nerwy i każdy ból. Trzymając lewą rękę na kierownicy, prawą dotknął jej ramienia. Pod batystową jasnozieloną bluzką poczuł obojczyk. Dotykiem obudził też zapach – ziemi pomieszanej z szałwią i czymś jeszcze, co sprawiło, że zrobiło mu się gorąco w ten jeden specyficzny sposób.

Uchylił okno. Byli już prawie na miejscu. Zostawili samochód na skraju lasu. Agnieszka przewiązała chustką rozczochrane, kręcone włosy. Wzięli plecaki i poszli przez gęsty, wysoki las. Jezioro, zwane Czarnym, było zimne i głębokie. Opadała ku niemu stroma piaszczysta skarpa, a przy brzegu, za olchami, była mała łączka, ich łączka. Miejsce kontemplacji, zatrzymania zegara, powtórnego nazywania barw i odnajdywania słów. Miejsce miłości, wcięte w las i niedostępne dla nieproszonych gości.

Adam zrzucił plecak i dotknął wody.

– Lodowata – powiedział. Agnieszka pytająco podniosła oczy. Zawsze mówił, że trzeba szybko wejść i jest ok. Tak. Adam zdjął ubranie i prędko wszedł do wody. Zanurkował, a potem płynął na wprost, rozgarniając wodę silnymi ramionami – aż do miejsca, gdzie tafla wody w cieniu wielkich drzew była lśniąco czarna. Po chwili wrócił. Krople wody iskrzyły się na jego piersiach, na srebrnych skroniach.

– Nie wchodzisz? – zapytał. – Za chwilę – odparła Agnieszka.

Na niebie pojawiło się kilka małych chmurek.

– Po południu będzie burza – powiedziała, przeciągając się. Umiała dobrze przewidywać pogodę. Adam wszedł na ogromny biały kamień, który wystawał z wody tuż przy brzegu. Był jak jasne, ciepłe oko tego miejsca i prawie zawsze padało na niego słońce, można więc było się na nim wygrzewać. Adam potrafił czasami siedzieć tu długo. Nie był wylewny, szczególnie w sprawach związanych z twórczością, ale rodzina wiedziała, że kilka muzycznych pomysłów powstało, gdy siedział na białym kamieniu. Tym razem jednak był tu tylko przez chwilę. Podszedł wolno do Agnieszki i usiadł obok niej.

– Będę mieć teraz trochę czasu. Nie jadę na te koncerty do Włoch – powiedział cicho, zarzucając na ramiona ręcznik. Agnieszka podniosła się gwałtownie. Spojrzała na męża zdumiona.

–  Jak to – nie jedziesz?

– Jedzie tych dwóch nowych – powiedział Adam. – Podobno mają się wprawiać.

–   Mówiłeś, że są słabi – Agnieszka przyglądała mu się z uwagą.

– Niestety, są – Adam westchnął. – Ale za to mają o sobie wysokie mniemanie.

Nie chciał Agnieszce dodawać jeszcze swojego zmartwienia. Objął ją i pocałował. Ale ją zdążył już dotknąć jego niepokój. Cień, który bezbłędnie dostrzegała na jego twarzy, w zarysie ust, w gestach.

   Następnego dnia Basia sama podeszła do Adama przed próbą.

–  Muszę z tobą porozmawiać.

– Mamy jeszcze czas? – spojrzał na zegarek. Dyrygent Bittner i tak zawsze się spóźniał, ale muzycy byli w komplecie dokładnie na dziesiątą. Weszli do bufetu i usiedli w kącie. Basia przez chwilę milczała. Spojrzała poważnie na Adama.

– Słyszałeś o zmianach?

– Nie bardzo wiem, o co tu chodzi, ale nie jadę do Włoch – powiedział Adam.

– Chodzi o… nową filozofię dla orkiestry. Basia zaczerpnęła powietrza i zrobiła się czerwona. – Żeby grać dla różnych słuchaczy i w nowych miejscach. Pod koniec czerwca mamy zagrać na festynie Metalexu.

Adam zmarszczył brwi i zmrużył oczy.

– Aha, współpraca…  – z irytacją pokręcił głową.

Nowy artystyczny był bratem dyrektora Metalexu.

– Tak – głos Basi brzmiał pusto. – Nowa hala, otwarcie, prasa, biskup. Pełny program. A słyszałeś o zmianie nazwy?

–  Jakiej nazwy? – zapytał Adam.

– Niedługo będziemy Polską Orkiestrą Symfoniczną. Repertuar będzie starannie odnawiany  i selekcjonowany.

– Coś słyszałem o repertuarze, tym odrzuconym – odparł Adam. – Rosjanie nie bardzo, Niemcy… hm, na szczęście nie da się ich całkiem odrzucić.  Jutro wybory rady, może coś powiedzą. Ale dziwne, co? Ostatnio cały czas ten bezpieczny Scarlatti i Vivaldi.

Basia pokiwała głową i rozejrzała się z niepokojem. Ostatni muzycy wchodzili już do sali. Zza otwartych drzwi dochodziły dźwięki strojonych instrumentów. Było ich coraz więcej. Ten moment Adam kochał od dziecka.

– Chodźmy – powiedział.

 

Wybory Rady Muzycznej odbyły się sprawnie. Adam zwykle otrzymywał dużo głosów, tym razem był jednak siódmy i to nie wystarczyło do wyboru. Nie przywiązywał do tego wagi, bo popołudniami był pochłonięty kompozycją i  ufał kolegom, którzy zasiadali w radzie od dawna, ale jednak poczuł się dziwnie, jakby był w innym gremium, którego zupełnie nie znał. Nowo wybrana przewodnicząca, Danuta, grała w orkiestrze dopiero od roku. Po wyborze zabrała głos. Mówiła o dodatkowych środkach na rozwój orkiestry i o jej nowym profilu, o ideach i nowych celach, otwarciu, krzewieniu modelowego repertuaru. Były to jednak ogólne, zdawkowe uwagi, które trudno było nazwać koncepcją. Nie przewidziano tego dnia pytań. Podobno można było przesyłać je mailowo do dyrektora artystycznego.

Adam pojechał do domu. Agnieszka siedziała przy kuchennym stole i obierała kwiaty czarnego bzu. Co roku przygotowywała z nich syrop.  Uwielbiał patrzeć na żonę w każdej sytuacji, szczególnie wtedy, gdy wykonywała zwykłe domowe czynności. Jej skupienie, jej dłonie, sprawne i pewne w swoich ruchach, ale niezbyt pospieszne. Kochał jej delikatną urodę, jasną twarz upstrzoną piegami, skórę o złocistym odcieniu. Spojrzenie zielonkawych oczu, uważne i czułe. Dziś Agnieszka spoglądała na Adama poważnie.

– Co ci jest? – zapytał.

Agnieszka przez chwilę milczała, a potem odpowiedziała:

– Były u mnie dziewczyny z naszej biblioteki. Zapytały, czy nie chciałabym pojechać na tę pielgrzymkę kobiet. Że są jeszcze miejsca. Powiedziałam im, że już nie pojadę na żadną zbiorową pielgrzymkę. Chciały wiedzieć, czemu. Nie wspomniałam o tym, że wyrosłam z tej atmosfery. Wyjaśniłam tylko, że lubię spokój i wolę już sama wybierać cele i sposoby takich wędrówek, ale… nie wykazały zrozumienia. Powiedziały coś o łamaniu wspólnoty.

W poprzednim roku Adam i Agnieszka z dziewczynkami przeszli trzysta kilometrów jedną z dróg świętego Jakuba do Santiago de Compostela. Agnieszka miała potem na ten temat prelekcję w bibliotece, napisała też trzy relacje do Wieści. Planowali następne, podobne wyprawy.

Dej pozōr tyż:  Na gōrnoślōnskich szportplacach, 16.03.2025

Minęło kilka dni. Dziewczynki wracały teraz wcześniej ze szkoły, bo zbliżały się wakacje. Któregoś dnia przyszły obie razem. Emilka płakała. Roma milczała – rzadko mówiła o swoich zmartwieniach, ale Agnieszka wiedziała, kiedy coś jej dolega.

– Co się stało? – zapytała. Emilka pobiegła z płaczem do swojego pokoju. Roma spojrzała na matkę i powiedziała krótko. – Przezywali ją.

– Nie przejmujcie się tym – powiedziała Agnieszka. – Przecież wiecie, że niektóre dzieci są złośliwe i stale lubią przezywać inne i zabawiać się ich kosztem.

Roma westchnęła. Jej twarz miała nadal ten sam zasępiony, chmurny wyraz. Przy kolacji pojawił się temat wakacji i już nie rozmawiali o szkole.

W gabinecie Chudzińskiego siedział Bojak, artystyczny. Mężczyzna był niewielkiego wzrostu i fotel był dla niego za duży. Stopy w butach o spiczastych czubach ledwie dotykały  ziemi, a koszula w kolorze  kukurydzy nie pasowała do beżowego garnituru i była o rozmiar za mała. Adam starał się nie patrzeć na niego, ale przeszło mu przez myśl, że ktoś zajmujący się sztuką powinien umieć krytycznie na siebie spojrzeć.

– Panie Adamie – zaczął Chudziński – chodzi o to… mężczyźnie nie starczało tchu i gwałtownie wypuścił powietrze – że nie możemy przedłużyć panu kontraktu na następny rok. – Przyjęliśmy tych młodych, a profil orkiestry jest teraz taki, że…

– Jak to? – powiedział Adam wolno. Wydawało mu się, że nie pojmuje.

– Była mowa o tym, że mam nie grać we Włoszech. Jak to się ma do kontraktu?

– Sprawy zaszły nieco dalej – powiedział Chudziński. – To takie czasowe rozwiązanie. Kontrakt ma te klauzule… Musimy być elastyczni – użył tego samego zdania, co poprzednim razem. – Pan ma przecież dom, zakład… Ma pan z czego żyć. A inni nie mają  i doceniamy ich zaangażowanie w sprawy miasta i promocji orkiestry.

Tak, część młodych muzyków działała w stowarzyszeniu Nasza Kultura.

– Zakład fotograficzny moich teściów?! Mam teraz pana zdaniem być fotografem? Zakład stoi pusty od pięciu lat – Adam nie mógł opanować  wzburzenia.

– Poza tym – Chudziński zignorował uwagę Adama i przez chwilą się namyślał – ludzie z pana pochodzeniem mają zwykle jakieś zabezpieczenie od rodziny.

–  Pochodzeniem – powtórzył Adam z niedowierzaniem.

– No, przecież po matce… Chudziński wydawał się być zdenerwowany koniecznością wypowiadania krępujących go słów i zaczął chrząkać.

– Aaa, teraz rozumiem – odparł Adam, choć zrozumiał już wcześniej. Jego głos zmienił brzmienie. – Tak pan to sobie pan wykoncypował, tak? Rzeczywiście, takie rozumowanie jest ostatnio popularne w naszym mieście.  Ale jeśli pan tak dobrze zna to prawo, to wie pan, że mój dziadek nie mógł mojej  matce przekazać pochodzenia, bo dziedziczy się je po matce. A moja babcia była chrześcijanką – powiedział Adam i natychmiast pożałował, że się do tego zniżył. Nie był na to przygotowany. Nie na to.

– Noo, mniejsza o to… zaczął Chudziński.

– Nie, nie – powiedział wolno Adam. – Nie mniejsza. Skoro już o tym mowa.  Mój dziadek jako lekarz opatrywał żołnierzy Podziemia. Nie zostawił żadnych pamiątek. Zarekwirowano wszystko i zabrano go do obozu. Uciekł. Zastrzelili go Niemcy, ale wydali… tutejsi.

– Panie Adamie, to tylko rok – powiedział szybko Chudziński. Potem pewnie wszystko wróci do stanu poprzedniego. Wie pan, jak pana cenimy. Francuzi na pewno kupią od pana kompozycje. Przecież nie brak panu środków i ma pan Steinwaya i …ten obraz.

Adamowi nieomal odebrało mowę. Zmarszczył brwi i spojrzał na mężczyzn. Żaden z nich nie patrzył mu prosto w oczy. Twarz Bojaka ociekała potem. W końcu Chudziński powiedział. – Przecież, gdy byliśmy zimą w Niemczech, opowiadał pan o obrazie… no, tej Loewen… jest chyba trochę wart, nie?

Rzeczywiście, Adam wtedy opowiadał o obrazie Piotrowi, który lubił muzea i galerie.

– Jest pan dobrze poinformowany – powiedział Adam, zmuszając się do spokoju. – Obraz matka odziedziczyła po pacjencie, którego dwadzieścia lat wcześniej wyleczyła wbrew wszelkim rokowaniom. Ale skoro pan tyle wie, to wie pan zapewne też, że moja matka kilkadziesiąt lat temu nie miała prawa awansować. I nie wydalili jej wtedy z kraju tylko dlatego, że miała rzadką specjalizację. Prawda? – celowo użył teraz tej ofensywnej formy.

Dwaj dyrektorzy spojrzeli na siebie z irytacją i zmieszaniem.

– A Käthe Loewenthal – Adam mówił powoli i spojrzał na Chudzińskiego – była też jedną z tych, których wytropiono z powodu pochodzenia. Gdyby nie to, pewnie namalowałaby jeszcze sporo.

Nastąpiła cisza.

– Wiele razy proponowano panu  też  pracę w orkiestrach z granicą, nie? Nie myślał pan o tym? – Chudziński starał się, by jego głos brzmiał życzliwie i łagodnie, co jeszcze bardziej rozsierdziło Adama.

– Sugeruje mi pan emigrację?! – prawie krzyknął. – Jakim prawem? Adamowi wydawało się, że znalazł się w jakiejś innej, równoległej rzeczywistości. Niezwykle rzadko podnosił głos i sam się tego przestraszył. Po chwili  uzmysłowił sobie, że o to być może im chodzi – żeby wyprowadzić go z równowagi i przez to upokorzyć. Artystyczny bacznie mu się teraz przyglądał.

Adam zrobił dwa kroki w stronę otwartego okna. Lato nadchodziło jak gdyby nigdy nic. Na ulicy za placem jak zawsze jeździły tramwaje, a ludzie przemieszczali się w pozornie bezładnych szykach. Ujrzał to teraz wszystko jak za mleczną szybą, jak na starym, niewyraźnym filmie. Drżący, nieostry kadr. Musiał przytrzymać się framugi. Po chwili, spojrzawszy raz jeszcze na Chudzińskiego, zdecydowanym krokiem wyszedł z gabinetu.

Przyszedł do domu późnym popołudniem. Wziął sobie porcję zupy i zjadł ją szybko i machinalnie. Agnieszka siedziała na werandzie i patrzyła przed siebie. Adam rzucił tylko krótkie „cześć” i chciał zejść do ogrodu.

– Poczekaj Adam – powiedziała cicho Agnieszka. – To ważne.

Adam przystanął. Zobaczył, że po twarzy Agnieszki płyną łzy. Wiedział, że to może oznaczać tylko bezsilność. Agnieszka nie płakała z byle powodu. Podniosła wzrok na męża i zobaczyła, że Adam był niezwykle blady. Nie mogła się jednak już wycofać. – Dziś dowiedziałam się, co zaszło w szkole i dlaczego Emilka płakała. Dzieci wołały za nią, że jest Żydówą. Zanim przyszedłeś, długo rozmawiałam z dziewczynkami.

Siedzieli obok siebie, w milczeniu patrząc na ogród. Żadne z nich nie wiedziało, co zrobić z tym dniem, tym wieczorem, z jutrem, które ich czeka. Jak teraz zamknąć okiennice i następnego dnia je otworzyć, jak zwykle? Czy otworzyć inaczej?

Adam wstał i powiedział:

Dej pozōr tyż:  Na gōrnoślōnskich szportplacach, 16.03.2025

– Muszę się przejść, złapać oddech. Wrócę zaraz.

Przeszedł przez trawnik, obszedł klomb z różami. Po deszczu rośliny w ogrodzie podniosły się i lśniły w późnym słońcu. Przy płocie rozkwitał ogromny perukowiec, pod którym rosły paprocie, które Adam sam zasadził. Nieco dalej kwitły bujne pęcherznice o różnych kolorach liści i pomarańczowe liliowce. W powietrzu unosił się ciepły zapach piwonii. Adam szedł powoli i dotykał lekko kwiatów. Przy starym jaśminowcu spojrzał w dół i szepnął:

– Rodgersja – jakby nazywał tak kogoś bliskiego. Roślina, długo ukryta pod ziemią, wypuściła jednak kilka liści. Adam chciał pójść dalej, ale poczuł się tak, jakby wszystko oddalało się od niego, odpływało jak w ruchomej szklarni, która oddzieliła go nawet od własnych myśli i własnego oddechu. Wszystko wokół uciekało z jego pola widzenia.. Gdy odwrócił twarz w stronę zachodzącego słońca, zakręciło mu się w głowie. Upadł na plecy. Agnieszka usłyszała trzask gałęzi i zobaczyła leżącego męża. Podbiegła do niego i pochyliła się nad nim. Patrzył na nią  szeroko otwartymi oczami. Chciał wypowiedzieć jej imię, ale nie potrafił.

Wrócił ze szpitala po dwóch tygodniach. Po lekkim udarze nie było prawie zewnętrznych śladów. Uspokajano go, że pacjenci czasem nawet nie wiedzą, że takie udary przeszli. Musiał się oszczędzać, brać leki. Po kilku dniach ostrożnie wziął do ręki instrument. Zaczął zupełnie niemetodycznie – nie od ćwiczeń, ale od spokojnych utworów jazzowych, które same z niego wypływały i rozchodziły się w mnogie gałęzie improwizacji.  Te Deum Charpentiera grał teraz nieco wolniej i bardziej legato, ale nawet mu się ten nowy styl spodobał. W miejsce energii – kilka gramów melancholii, tak sobie mówił i było w tym trochę żartu, a trochę autoironii.  Nowym problemem stała się jednak gra w specjalnie wytłumionym pomieszczeniu, które dla siebie urządził. Nie mógł w nim długo wytrzymać, czuł się tam osaczony. Szybko dopadała go słabość, duszność, wracały też ponure myśli.

Ostatnie dni czerwca były długie, ciepłe i pogodne. Można było przesiadywać do późna na dworze z herbatą i książką, wdychać zapach jaśminu. Na stole stały duże kubki z błękitnej kamionki, pochodzące z czasów i miejsc, których nikt z nich nie pamiętał. Trzy jasne świece różnej wysokości paliły się spokojnym płomieniem. Tak było zawsze z początkiem lata, jednak cała czwórka stała się teraz bardziej milcząca, mniej radosna. Perspektywa wakacji przestała ich cieszyć i rozmyła się gdzieś w ich przygnębieniu. Nie rozmawiali o sytuacji w orkiestrze. Dziewczynki spotykały się tylko z dwiema koleżankami. Każde z nich miało swoje czynności – Adam kompozycje, Agnieszka artykuły, ale wszyscy czuli zmianę. Coś niewypowiedzianego wisiało w powietrzu. Było jak koszmarny, nachalny sen, który wracał bez ostrzeżenia, którego nie da się opisać słowami i w ten sposób obłaskawić. Czas, który dotychczas w miarę spokojnie prowadził ich naprzód, zaczął meandrować i niespodziewanie zawracać. Zdarzały się także wcześniej wyłomy i zakręty, ale teraz leżał przed nimi most, z którego zerwano poręcze. Na dodatek nie wiadomo było, co jest po drugiej stronie.

Któregoś dnia Emilka, siedząc na werandzie, przeglądała kolorowy atlas z fotografiami, który dostała jako nagrodę w szkole. Lubiła wodzić palcem po mapie. Dziewczynka miała żywiołowy charakter, cieszyła się każdą biedronką i mrówką, ale też szybko wpadała w rozpacz. Zawsze wypowiadała głośno swoje pomysły i trudno było ją nauczyć zastanowienia.

– Ooo, Norwegia. – Widziałam ostatnio film o Norwegii. Pojedziemy tam kiedyś?

– Kiedyś… może tak – uśmiechnęła się Agnieszka.

– Tam latają tanie linie – powiedziała rzeczowo Roma, podnosząc twarz znad laptopa. – Albo do Francji – Roma, która uczyła się w szkole francuskiego, uśmiechnęła się lekko. Była w fazie uwielbienia dla wszystkiego, co związane z Francją.

– Jak nie będzie nam się już tutaj podobać, możemy przecież jechać tam nawet na dłużej! – Emilka była pełna entuzjazmu, lubiła podróże.

Wtedy Roma nagle powiedziała:

– Tylko co z ogrodem. I co z białym kamieniem.

Roma od dziecka była przenikliwa. Najszybciej rozwiązywała zagadki i zadania matematyczne, była zdolna do niesztampowego myślenia. Tego wieczora Adam i Agnieszka zobaczyli pierwszy raz, że ich pierworodna córka Roma zmierza ku dorosłości, że jednym krótkim pytaniem nazwała problem, przebiła wszystkie pajęczyny, odsunęła zamglenia. Roma miała umysł i wygląd swojej babci Judyty, matki Adama, jej bezkompromisowość i dociekliwość. Ciemne włosy nosiła obcięte do podbródka, a nie długie, jak wszystkie jej koleżanki. Nie kusił jej makijaż. To już raczej Emilka próbowała potajemnie podbierać swojej mamie szminkę i tusz do rzęs. Charakter Romy ujawniał się dotąd tylko w szczególnych momentach, działał wtedy jak katalizator, jak iskra. Dotychczas nie dotknęło to jednak fundamentalnych spraw, zbyt poważnych dla trzynastolatki.

Roma dostrzegała codziennie, że ogród jest dla jej ojca miejscem rozsupływania węzłów i przekładania myśli na nuty, a także, jednocześnie – obok muzyki – źródłem sił i równowagi. A biały kamień miał swoją moc, której nie można było analizować, tylko trzeba być z nim w zmowie.

Adam popatrzył na Agnieszkę. Więc nawet Roma wiedziała już, że opuścić kurtynę, zostawić wszystko za sobą, zacząć od nowa – to tylko hasła. W życiu oznaczało to wydrążenie kawałka siebie. Czy da się przeżyć bez niego? Czy będzie to palec, dłoń, płuco czy nawet głowa? Jak głęboka będzie ułomność?  Równocześnie jednak w tym momencie Adam i Agnieszka poczuli, że do szklarni, która swoim pancerzem w ciągu trzech tygodni zdążyła ich już oboje obrosnąć, ktoś wpuścił powietrze. Pomyśleli, że w świecie ich dzieci są jeszcze otwarte okna i że to ich córki – jedenastoletnia Emilia i trzynastoletnia Roma potrafiły może intuicyjnie wskazać to, co mogło być dla nich wyjściem, przesmykiem, drogą.

– Pojedźmy jutro nad Czarne Jezioro – powiedziała Agnieszka. – Jutro mamy jeszcze szansę. To może być jeszcze nasz dzień. Za dwa dni mają przyjść deszcze i ścieżka będzie już podmokła.

Nikt nie odpowiedział, ale wszyscy podnieśli twarze, które teraz pojaśniały. Oświetlały je świece, które nadal paliły się na stole. Światło odbijało się i płynęło dalej.  Nie pochłaniała go coraz głębsza noc.

Gabriela Szewiola, Ślązaczka, germanistka, ukończyła studia na uniwersytecie w Lipsku, od wielu lat pracuje jako wykładowca języka niemieckiego na Politechnice Śląskiej. Współpracuje jako edukator z Goethe-Institut, kieruje Ogólnopolską Olimpiadą Języka Niemieckiego dla studentów uczelni technicznych. Naucza z pasją. Wciąż doskonali swój warsztat wykładowcy, stosując nowatorskie i autorskie metody dydaktyczne. Uczestniczy w konferencjach i publikuje swoje artykuły.

Prywatnie mama dwójki dorosłych dzieci. W wolnym czasie obcuje z przyrodą, wędrując i uprawiając ogród, czyta, pisze i próbuje doskonalić swoją znajomość języków obcych.

Społym budujymy nowo ślōnsko kultura. Je żeś z nami? Spōmōż Wachtyrza

Ôstŏw ôdpowiydź

Twoja adresa email niy bydzie ôpublikowanŏ. Wymŏgane pola sōm ôznŏczōne *

Jakeście sam sōm, to mōmy małõ prośbã. Budujymy plac, co mŏ reszpekt do Ślōnska, naszyj mŏwy i naszyj kultury. Chcymy nim prōmować to niymaterialne bogajstwo nŏs i naszyj ziymie, ale to biere czas i siyły.

Mōgliby my zawrzić artykuły i dŏwać płatny dostymp, ale kultura powinna być darmowŏ do wszyjskich. Wierzymy w to, iże nasze wejzdrzynie może być tyż Waszym wejzdrzyniym i niy chcymy kŏzać Wōm za to płacić.

Ale mōgymy poprosić. Wachtyrz je za darmo, ale jak podobajōm Wōm sie nasze teksty, jak chcecie, żeby było ich wiyncyj i wiyncyj, to pōmyślcie ô finansowym spōmożyniu serwisu. Z Waszōm pōmocōm bydymy mōgli bez przikłŏd:

  • pisać wiyncyj tekstōw
  • ôbsztalować teksty u autorōw
  • rychtować relacyje ze zdarzyń w terynie
  • kupić profesjōnalny sprzynt do nagrowaniŏ wideo

Piyńć złotych, dziesiyńć abo piyńćdziesiōnt, to je jedno. Bydymy tak samo wdziynczni za spiyranie naszego serwisu. Nawet nojmyńszŏ kwota pōmoże, a dyć przekŏzanie jij to ino chwila. Dziynkujymy.

Spōmōż Wachtyrza