Terra Incognita
Terra Incognita. Michał Smolorz lubił to określenie, pasowało mu do jego jakże częstych analiz polskiego niezrozumienia i ogólnej niewiedzy w temacie Górnego Śląska.
Ziemia nieznana. Brzmi dobrze, ale tak naprawdę niczego nie wyjaśnia. Czy sto lat to ciągle zbyt mało by coś tam poznać i cokolwiek zrozumieć? Ciągle na nowo okazuje się, że za mało. Powód jest prozaiczny. By coś poznać i zrozumieć potrzebne jest w pierwszym rzędzie zainteresowanie… A tego, jak wiadomo, nie ma i nigdy nie było. No bo i cóż miałoby być w tej całej górnośląskości interesującego? W ogólnonarodowej polskiej narracji sprawa zawsze była i jest do dzisiaj nadzwyczaj prosta i klarowna. Górnoślązak to Polak takiego trochę gorszego sortu. Ale nie dziwota, w końcu cierpiał tyle lat pod niemiecką okupacją to i trochę zdziwaczał. Dlatego też posługuje się niekiedy tą swoją dziwaczną gwarą (popsutą polszczyzną). Jednak aspirując do miana „prawdziwego Polaka” bił się dzielnie w trzech zwycięskich powstaniach i w nagrodę za to otrzymał swą szansę na powrót do Macierzy (którą zmuszony był opuścić gdzieś tam pomiędzy królem Popielem a księżniczką Wandą Co Nie Chciała Niemca). Gdzieś tam po drodze był jeszcze jakiś sfałszowany przez Niemców plebiscyt. Raczej bez znaczenia.
Szczęśliwy i wdzięczny Polsce Górnoślązak w Macierzy z zapałem uczył się poprawnej polszczyzny i robił to do czego najlepiej się nadaje czyli fedrował. Fedrował przez kilkanaście lat z małą przerwą na czas wojny, kiedy to przymusem wcielony do Wehrmachtu planował i przeprowadzał projekt ucieczki do Andersa. W tym miejscu trzeba by poświęcić kilka słów kuzynowi Górnoślązaka czyli Opolszczaninowi. Ten nie miał tyle szczęścia i jęczał pod pruskim jarzmem 17 lat dłużej, aż do wybuchu II Wojny Światowej. Wcielony do Wehrmachtu (czy pod przymusem tego tak dokładnie nie wiadomo) też chyba planował i przeprowadzał projekt ucieczki do Andersa, ale tego dokładnie też nie wiadomo. Nie jest to zresztą ważne. Opolszczanin jako z reguły niefedrujący jest dla Polski mało interesujący. Powróćmy jednak do prawdziwego Górnoślązaka. Ten po wojnie fedrował dalej. Zmieniały się rządy a nawet systemy a Górnoślązak (teraz już po prostu Ślązak, czasami przezywany Hanysem) przykładnie fedrował. I wszystko byłoby OK (nawet po ostatnich zmianach, kiedy to poziom fedrunku z przyczyn od Hanysa niezależnych znacznie się obniżył), gdyby nagle jakimś mąciwodom nie przypomniała się autonomia!
Autonomia… Już samo to złowrogie słowo sieje postrach pod polskimi strzechami. Profesorowie mówią jasno: idea sprzeczna z polską racją stanu, szkodliwa dla samego Śląska, pierwszy krok do separacji. Jeszcze jaśniej wyraża się polska ulica: Hanysy chcą z powrotem do Niemca! Po naszym trupie…
Jak szeroka jest polska scena polityczna, od lewa do prawa, brzmi gremialne „Nie!”. Nie dziwota zresztą. To pozostałość po zaborcy ze wschodu. Rosyjskie myślenie, system oparty na do absurdu skoncentrowanym centralizmie, kiedy to centralny urzędnik za centralnym biurkiem w Moskwie (przepraszam, Warszawie) pociągając za sznurek porusza pajacykami siedzącymi za biurkami w najgłębszej prowincji. Plus (czytaj wyżej) niezrozumienie i ogólna niewiedza. Parafrazując poetę można powiedzieć: Słyszę autonomia a widzę rozpadającą się Ojczyznę…
Górny Śląsk autonomii nie odzyska, nie ma co się łudzić! Zresztą samo określenie „odzyskania autonomii” trąci eufemizmem. Wymyślona jako chwyt propagandowy, po części wymuszona ówczesną sytuacją społeczno-gospodarczą nowo przyłączonego (jakże innego od reszty Polski) regionu, funkcjonowała przez pierwszych kilka lat a potem była stopniowo ograniczana. Co prawda pan Kurzydło wel Grażyński był zbyt cwany by otwarcie wyrzekać się autonomii w zarządzanej przez siebie kolonii, ale dbał o to by korzyści z niej płynące trafiały pod właściwy adres. I tak to rodowici Górnoślązacy mieli co prawda prawnie zagwarantowaną autonomię, ale mało co do gadania. Zresztą od samego początku strona polska nie kryła swej niechęci co do „zbyt daleko idących” aspiracji samostanowienia Górnoślązaków. Jasno postawiono sprawę tuż po zakończeniu wojny, kiedy to dekretem Krajowej Rady Narodowej autonomia została zniesiona.
Istnieje potencjalne (choć bardzo mizerne) prawdopodobieństwo, że na przestrzeni lat, w ramach procesu cywilizacyjnego narzuconego Polsce przez Unię Europejską, Górnoślązacy otrzymają status mniejszości a ich język otrzyma prawa daleko wykraczające poza dotychczasowo wspaniałomyślnie oferowane terminy jak gwara czy etnolekt. Nic nie jest tak do końca niemożliwym. Jeszcze nie tak dawno nikomu o zdrowych zmysłach nie śniły się niemieckojęzyczne nazwy na tablicach przy wjazdach do wielu górnośląskich miejscowości. Ich powstanie (czy też raczej przywrócenie) nie było oczywiście związane z chęcią zadośćuczynienia dążeniom miejscowej ludności, a jedynie konsekwencją konieczności podporządkowania się obowiązującemu w Europie prawu.
Ale „pełnowymiarowa autonomia” jakiegoś europejskiego regionu to jednak całkiem inny numer… Z nią sama Europa ma swoje problemy… I to nie tylko jeżeli idzie o Kraj Basków czy Katalonię. Musiało minąć wiele lat by np. Włosi oswoili się z myślą o istnieniu kilku autonomicznych regionów w granicach swego kraju, nie mówiąc już o oswojeniu się z daleko idącymi aspiracjami mieszkańców tych regionów (w końcu według paszportów również Włochów…).
Na obecnej granicy austriacko – włoskiej, kilka kilometrów za tyrolskim miasteczkiem Nauders (ale już po stronie południowo-tyrolskiej) rozciąga się jezioro Reschen. Co roku tysiące turystów zachwyca się charakterystycznym jeziorem, fotografując się na jego tle. Lejtmotyw stanowi stojąca w wodzie kościelna wieża. Mało kto z tych turystów wie, jak wiele ludzkiego nieszczęścia kryje historia tego urokliwego miejsca. Na dnie jeziora znajdują się bowiem ruiny wioski Graun, gdzie po wybudowaniu zapory prawie tysiąc mieszkańców zostało pozbawionych Hajmatu i dorobku życia całych pokoleń.
Projekt powstał tuż przed I Wojną Światową ale ze zrozumiałych powodów został zaniechany. Po wojnie Włosi, odbierani przez miejscowych Tyrolczyków jako okupanci, podjęli prace przygotowawcze. I znów przerwały je działania wojenne.
Szyderstwem historii jest fakt, że do realizacji zamierzenia doszło już po przyznaniu Południowemu Tyrolowi statusu regionu autonomicznego! Oczywiście ówczesny status był niejako jedynie „erzacem” rzeczywistego prawa do samostanowienia i w żaden sposób nie przypominał przywilejów jakimi dziś mogą się włoscy Tyrolczycy cieszyć. Można powiedzieć kolokwialnie, iż Włosi „wykolegowali” wtedy swoich nowych ziomków…
Kościelna wieża, stojąca w wodach jeziora Reschen, przypomina o prostej prawdzie, że nie każda regionalna autonomia stanowi antidotum dla regionalnych problemów.
To że się ostała jest „zasługą” indolentnych „szpryngmajstrów” ze słonecznej Italii. Kościół się zawalił, wieża nie. Zdesperowani mieszkańcy zaatakowali włoskich robotników, uniemożliwiając im w ten sposób ponowne założenie ładunków wybuchowych. Sytuacja była bardzo napięta. W końcu Włosi dali sobie spokój. Wieża stoi po dziś dzień stanowiąc magnes dla licznych turystów z całej Europy. Podatek od działalności turystycznej (jak i wszystkie inne podatki) pozostaje w gminie.
Jedynie jedna dziesiąta jest odprowadzana do kasy państwowej.