Śląski, ślązeczki…
Wiele jest powodów, dla których fascynuje mnie granica śląsko-śląska. Te 335 kilometrów od Białej Wody po Herczawę wymykające się geograficznej logice, ale nakreślone najgrubszą linią na mapie, w terenie tak łatwą do przegapienia, lecz rozstrzygającą o tym, jakie po tej czy innej stronie obowiązują przepisy i gdzie umieścić ostatni przystanek pekaesu, któremu nie wolno jej przekroczyć choćby na metr. Wije się toto, zakręca, tworzy te swoje „cyple” i „worki”, rozrywa napotkane wsie i miasta na połówki, ćwiartki albo ósme części. Wewnątrz-śląski odcinek obecnej granicy polsko-czeskiej wygląda jak XVIII-wieczny psikus urzędników w służbach Fryderyka Wielkiego i Marii Teresy, po którym nie tylko zapomniano powiedzieć „prima aprilis”, ale po pierwszej wojnie światowej go jeszcze – na ziemi cieszyńskiej i hulczyńskiej – w nowej odsłonie powtórzono. I choć już dawno upadła monarchia habsburska i upadły Prusy, i nie ma już Czechosłowacji ani II RP, wszystko, o co walczono czy to w roku 1742, czy 1920, dawno straciło sens, to nasz graniczny frankensztajn został tam, gdzie był, biegnie po tych samych niewidzialnych niemal strużkach i robi te same dziwne zawijasy, co przed stuleciem albo trzema.
Granica płata różne figle. Pojawia się i znika. W takich Marklowicach biegnie wzdłuż szkolnego płotu. Szkoła jest w Polsce, czyli w każdej klasie nad tablicą wisi biały orzeł, trzeba uczyć się o złym Popielu, którego zjadły myszy, bitwie pod Grunwaldem i śpiewać na akademii z okazji 11 listopada tę creepy piosenkę o Jasiu, co go zakopali w ciemny grób, ale w polskiej ziemi nie będzie mu źle. A potem wykopujesz piłkę trochę mocniej za bramkę i nie ma ani Mickiewicza, ani ministra Czarnka, są za to Lipany, pozdní večer první máj i Trzy orzeszki dla Kopciuszka w telewizji na święta. Wtedy granica wydaje się coś znaczyć. Tak samo jak przy każdorazowej wymianie waluty i gdy podczas pierwszej fali covidu obsadzona posterunkami wojskowymi przerażała kadrami niczym z wojennych wiadomości. A potem pojawia się Marek i obwozi mnie po swoich rodzinnych cmentarzach spajających przestrzeń między Rybnikiem, Zebrzydowicami i Orłową w jeden zupełnie naturalny mikrokosmos, swoją historię opowiada Marian z Bogumina, który ani przez minutę w swoim 60-letnim życiu nie mieszkał na polskim terytorium, ale ma polskie obywatelstwo („Po ojcu i jakoś tak zostało, całe życie na pobycie stałym, przynajmniej mnie do wojska nie wzięli dzięki temu”), nagle okazuje się, że każdy ma jakąś babcię czy kuzyna „po drugiej stronie”, z grobów, ogłoszeń i domofonów krzyczą te same nazwiska, a im bardziej chcę dostrzec różnicę między Śląskiem polskim a czeskim, tym bardziej uderza jedność krajobrazu kulturowego po obu stronach. Śląsko-śląsko granica, która im bardziej jest, tym bardziej jej nie ma, stanowi doskonałą ilustrację naszego środkowoeuropejskiego kłopotu z państwami.
Ale dzisiaj o innym jej sensie będzie.
Z kolejnymi pokojami, traktatami i konwencjami Śląsk podzielił się w końcu na wiele Śląsków i ślązeczków. Górny, Dolny, środkowy też kiedyś był, opolski, opawski, cieszyński, biały, czarny, zielony, hulczyński, sudecki, zaolziański i Perun wie jeszcze jaki. Przymiotnikami obrodziło, jakby to właśnie tu powiedzenie o „maksimum różnorodności na minimum przestrzeni” chciało znaleźć swoją kwintesencję, a z każdym przymiotnikiem wiąże się jego własna opowieść. Śląsk, jak również jego podzbiór o nazwie Górny Śląsk, występuje jako całość głównie na mapach, które mają służyć uświadamianiu, „gdzie naprawdę leży Śląsk” i czemu nie tam – albo nie tylko tam – gdzie przyjęło się go szukać. Być może istnieje też w głowach niektórych regionalnych działaczy, którzy zdołali sami siebie na temat „prawdziwych granic” uświadomić i sami siebie do wiary w ogólnośląską dziejową wspólnotę przekonać. W praktyce jednak każdy ze Śląsków i ślązeczków buduje swoją własną tożsamość, inne Śląski w lepszym wypadku traktując jak odległych krewnych widzianych raz w życiu na pogrzebie starej ciotki, w gorszym w ogóle je ignorując albo nawet wzbraniając się rękami i nogami, by jak najmniej być z nimi kojarzonym. Dyskusyjny stosunek GOP-u do reszty (Górnego) Śląska i tej reszty (ściślej mówiąc: wielu różnych reszt) do GOP-u jest najbardziej oczywistym tego przejawem, ale bynajmniej nie jedynym.
„Jest osiemset tysięcy Ślązaków, ale nie ma narodu śląskiego liczącego osiemset tysięcy członków”, zasłyszałem kiedyś takie zdanie. Jest też pięć milionów mieszkańców geograficznego Górnego Śląska (Dolny z oczywistych względów na chwilę pomińmy), z których pewnie nawet więcej niż osiemset tysięcy jakąś formę lokalnej tożsamości i przywiązania do swojego własnego ślązeczka uprawia, jednak na poczucie szerszej wspólnoty to się słabo przekłada. A czy w ogóle powinno? Bardzo możliwe, że propagowanie „wszechśląskiej” świadomości, szukanie wspólnoty od Katowic przez Opole i Cieszyn po Opawę, a kto wie, może nawet po Wrocław i Świebodzin, nie jest w istocie niczym innym, niż narodowym budzicielstwem w XIX-wiecznym stylu, gdy jedni próbowali Ślązaków, Kaszubów czy Mazurów uświadomić, że są Polakami, a inni śpiewali o braterskim trzymaniu się razem „od Mozy aż po Niemen, od Adygi aż po Bełt”. Bardzo możliwe, że podstawową wartością śląskości jest właśnie to, że istnieje w tysiącach indywidualnych postaci nieskażonych szeroką narracją.
Załóżmy jednak na chwilę, że ma sens, by istniało coś pomiędzy tą najbardziej lokalną tożsamością, która związana jest z rodzinną miejscowością i historią osobistą, a szeroko rozumianym przywiązaniem do Europy, ale żeby to było coś innego niż polskość, czeskość czy niemieckość. Ja na przykład taką potrzebę odczuwam. Europa jest za duża, by być jedyną z moich terytorialnych tożsamości, jedno tylko miasto za małe (zresztą które? rodzinne, w którym nie mieszkam czy to, w którym mieszkam, ale trochę z przypadku i nie na zawsze?), a Polska czy Czechy – zbyt jednak naładowane obcymi tropami, by zidentyfikować się z nimi w pełni, a nie tylko z wybranymi elementami. Śląskość wydaje się dobrym pomysłem, pytanie tylko jaka? Hanysem z chorzowskich familoków nie byłem i nie będę, najprawdziwszym Cieszyniakiem, do którego przemawiają duchy ośmiu pokoleń tusteloków spod Goleszowa też nie. Ale śląskość „ogólna”, taka szwajcarska, by nawiązać do wizji Tomasza Hutscha publikowanej niedawno na łamach Wachtyrza, która składa się z wielu różnych hajmaciątek silnie zakorzenionych w swych tradycjach i odrębnościach, lecz połączonych wartościami i stuleciami wspólnych doświadczeń, i która elementem sąsiednich wielkich kultur jednocześnie jest i nie jest – tak, to może być coś dla mnie i w idealnie pasującej skali. Nawiasem mówiąc, właśnie Szwajcaria jest swą wielkością najbardziej porównywalna do Śląska (całego, z Wrocławiem). Lubię też skojarzenia ze Słowenią, która powierzchnią odpowiada Górnemu Śląskowi (w szerokim znaczeniu od Nysy po Beskidy) i na tych swoich dwudziestu tysiącach kilometrów kwadratowych wykazuje się bardzo podobną różnorodnością krajobrazów, dialektów i zewnętrznych wpływów.
Próbuję więc sam na własne potrzeby stworzyć sobie spójną opowieść o Śląsku jako takim. Inkluzywną dla wszystkich subregionów czy jak kto woli „kantonów”, ale w jakiś sposób wspólną, scalającą epizodyczne scenki w jeden logiczny film. Na pomoc przychodzi moja kochana granica śląsko-śląska, gdzie te różne własne narracje, samodzielne opowieści i odrębnie się formujące tożsamości znajdują swój bardzo namacalny punkt przecięcia. Granica, nad którą spotykają się wszystkie Śląski i ślązeczki.
Bo granica to na przykład wsie Olza i Godów, gdzie rozgrywały się bitwy powstań śląskich, podczas gdy w sąsiednich Dziećmorowicach czy Piotrowicach toczono boje o przynależność „Zaolzia”. Granica to Chałupki, gdzie nawet trzeciego maja trudno mi jest znaleźć polską flagę, podczas gdy górnośląskie powiewają przez cały rok w ogrodach, a które to Chałupki są zarazem urwaną połówką Bogumina – jedynego miasta na Śląsku Cieszyńskim, i to czeskim, gdzie mówi się „po katowicku” widza i ida zamiast cieszyńskiego widzym i idym. Granica to Leszna Górna – podcieszyńska ojczyzna Józefa Kożdonia, czołowego ideologa narodowości śląskiej w początkach XX wieku, gdzie dziś mało kto poczuwa się do niej, przechwyconej przez „pruskich” Ślązaków.
Granica to Cieszyn, który otulony franciszkojózefową nostalgią sam siebie lubi nazywać „małym Wiedniem”, i granica to kraik hulczyński: jedyny kawałek Republiki Czeskiej nie należący nigdy do Austro-Węgier, tylko do Prus i Niemiec. Świat dziadków z Wehrmachtu i wujków z Rajchu, tak samo niezrozumiały dla Pragi jak w wersji z Pilchowic i Gogolina niezrozumiały jest dla Warszawy. Tu też można było zmienić przynależność państwową pięć razy w trzy dekady nie ruszając się z domu, a dzisiejsza mniejszość niemiecka sto lat temu była mniejszością, albo raczej większością, słowiańską.
No i granica to węgiel. Ten nieszczęsny węgiel, na skojarzeniach z którym oparto zawężanie w Polsce terminu Śląsk, a tym bardziej Górny Śląsk, do konurbacji katowickiej. I to tak skutecznie, że w ten uproszczony koncept uwierzyli nawet Cieszyniacy, Opolanie czy Dolnoślązacy, niechętnie poczuwający się do związku swoich Śląsków z tym „właściwym” w Katowicach. Tymczasem węgiel nie jest jedyną prawdą o Śląsku, ale nie jest też prawdą tylko i wyłącznie o GOP-ie. Koniec końców tradycje górnicze mają swoje początki pod Sudetami na Dolnym Śląsku, a w XIX i XX wieku węgiel odmienił na dobre i złe losy różnych śląskich subregionów. Choćby Śląska Cieszyńskiego, który mimo podkreślania za wszelką cenę swojej odrębności od tego „czarnego”, w rzeczywistości jest również mocno węglem naznaczony. Nie pozwalają o tym zapomnieć ani księżycowe krajobrazy ciągnące się wzdłuż Olzy na północ od Cieszyna, ani zniszczone przez rabunkowe wydobycie dzielnice Orłowej i Karwiny, ani strukturalne problemy Ostrawy, ani dymiąca na tle beskidzkich szczytów trzyniecka huta, ani przykopalniane familoki w Czechowicach-Dziedzicach, ani opowiadania Gustawa Morcinka.
Granica to też Zlaté Hory czy Głuchołazy, które tak jak Tarnowskie Góry albo Miedzianka przypominają o przedindustrialnym dziedzictwie śląskiego górnictwa, już we wczesnej nowożytności czyniącego z tej krainy jeden z zamożniejszych i bardziej zaawansowanych cywilizacyjnie regionów Europy. O prawdziwym złocie, bez którego nie byłoby czarnego złota. Granica przytula się do włókienniczego Karniowa, byśmy nie zapomnieli i o tej ważnej gałęzi, pod znakiem której rozwijało się przez wieki wiele śląskich miast.
Granica to Jastrzębie pełne „goroli” w znaczeniu napływowych przybyszy i granica to Istebna czy Jabłonków, gdzie Gorol to jak najbardziej swój, prawdziwy autochton. Granica biegnie przez „Ziemie Odzyskane” oraz ich lustrzane odbicie w postaci czeskiego „Kraju Sudetów”. Granica to malownicze beskidzkie szczyty, podnóże Pradziada, jak i bezkresne równiny Opolszczyzny z szachownicą pól i ostatnim polskim PGR-em działającym w Kietrzu.
To właśnie granica śląsko-śląska spaja mi w jedną logiczną opowieść całą śląską historię, tworzy długi na 335 kilometrów pomost, po którym przejść mogę od Ślężan do współczesnych sporów o tożsamość. Nadaje wspólny sens rozdrobnionym średniowiecznym księstwom i tragedii roku 1945, Piastom i Donnersmarckom, wojnom śląskim w XVIII wieku i podziałom po pierwszej światowej, familokom i malowniczym podgórskim łańcuchówkom. Wybija się ponad śląską polifonię, pozwalając stworzyć sobie zestaw tropów dla jednego, bezprzymiotnikowego Śląsku, nie odbierając zarazem żadnemu z sub-Śląsków jego w pełni uzasadnionej tożsamościowej autonomii i niepowtarzalnej specyfiki. Staje się łącznikiem między śląskością rozumianą po katowicku, cieszyńsku, opolsku, ostrawsku, wrocławsku i jakkolwiek inaczej. W niej odnajduję swój klucz do zrozumienia regionu. Być może innym, którzy pukają w te same drzwi, też będzie pasował.
Teksty Kamila Czaińskigo to nojlepsze jedzyni dlŏ ślōnskij duszy! Amyn.
Brawo!
Jako wdycko, top Artikel! Fest cynne dlo ludzi, ftorzi chcom spowiydzic, Tam ta Teilã a niy wiedzōm, Kandy zaczōń, ftore potrzōm poza śwōj Tellerrand, trza Ino lekko wez poprawka, co wlasnie zopocie niyma cyntrōm G/Ś, ftore mo prawie defniōwac, co je echt ślōnske. Tedy naprowda wiyncyj nos verbinduje nizli teiluje. Czyni Gōrny Ślōnsk czym wiyncyj WE duchu szwajcarskim nize tyn poteilowany administracyjnie a nacjonalistycznie tygel zwady!
Brawo ! Nie jest Pan sam w tym rozumowaniu. Takich osób mieszkających przy zmiennych granicach jest wielu. Cieszy, że coraz więcej ludzi młodych zabiera głos w tej sprawie, bo starsze pokolenie miażdżone politycznymi interesami “central”, nie miało szansy na to. Pozdrawiam i życzę dużo Dobra w Nowym Roku!