Piotr Zdanowicz: Zadnimi cestōma – Klimōnt a Godni Świynta
W ramach rajzowanio zadnimi cestōma proponuję byśmy zajrzeli w pewne miejsce na wschodzie Górnego Śląska, które choć mało znane, samo w sobie jest ciekawe i nieco tajemnicze. Ponieważ jednak zbliżają się Godni Świynta, miejsce to stanie się również tłem dla kilku opowieści, których treść niewiele ma ze Świętami wspólnego, ale wynikająca z nich puenta już znacznie więcej…
CO BY PEDZIAŁO DZIECIŌNTKO…
Zbliża się Boże Narodzenie, czyli czas (przynajmniej teoretycznie) sprzyjający refleksji. Na przykład w obecnych realiach, można się zastanowić czy okoliczności w jakich przeszło 2000 lat temu, przyszedł na świat pewien Niemowlak – pasują do ilości patosu, purpury i zbytków wszelakich, przypadających na „metr kwadratowy” polskiego katolicyzmu… Można też zapytać, czy symbolika bezbronnego dziecka leżącego w żłobie pasuje do naszych uginających się stołów i bezrefleksyjnego „tradycyjnego przeż(u)wania” wspomnianych na wstępie Świąt”…
Warto też zastanowić się, czy owo Niemowlę byłoby zadowolone z postawy wielu farorzy, którzy tak często i chętnie na jego osobę się powołują… Czy zadowolone byłoby z modelu chrześcijaństwa, według którego zasady ewangelii przestają obowiązywać po opuszczeniu kościoła… Czy byłoby zadowolone z nudnych, oderwanych od rzeczywistości, pełnych banałów kazań, wygłaszanych na tak samo nudnych mszach, które z założenia powinny być „ucztą radości”, a wyglądają na ogół jak przymusowe lekcje węgierskiego… Oczywiście można postawić jeszcze wiele innych, cięższych gatunkowo pytań, ale nie chciałbym już na wstępie zepsuć całkowicie resztek świątecznego nastroju i zniechęcić Czytelników do dalszej lektury…
Ponieważ mam podejrzenia graniczące z pewnością, że przekaz ewangeliczny dotyczący wydarzenia, którego pamiątkę obchodzimy 25 grudnia, powinien jednak implikować inne wzorce – postanowiłem w tym kontekście przytoczyć kilka historii, które choć różne co do treści i czasu, wydarzyły się w tym samym miejscu, i – jak mi się wydaje – w sposób mniej lub bardziej bliski, korespondują z uniwersalnym przesłaniem Godōw…
Nie będzie o choince, mędrcach, królach, ani pastuszkach… Nie zawitamy do Betlejem, ani nawet do francmanōw ze Panewnik, kerzi majōm u siã srogo, a piykno na cołki Ślōnsk betlyjka. Wybierzemy się za to w miejsce, które na pozór z Bożym Narodzeniem niewiele ma wspólnego… Oto bowiem tam, gdzie niemal stykają się dawne „górne” i „dolne” leśne włości książąt pszczyńskich (Lasy Murckowskie oraz Lasy Pszczyńsko-Kobiórskie) jest niewielkie wzgórze, a na nim równie niewielki kościółek, który od co najmniej 800 lat przypatruje się z góry całej okolicy.
Wzniesienie to, zwane Górą Klimont albo Klemensową Górką, znajduje się w górnośląskich Lędzinach, niemal na granicy z Małopolską i wydaje się być niezłym tłem dla śląskiej opowieści „prawie wigilijnej”, już choćby dlatego, że jest – jak Betlejem – nieco schowane przed „światem”, a jednocześnie takie, z którego można się przyjrzeć całej południowo-wschodniej części Górnego Śląska.




KLIMONT – GÓRKA Z CHARAKTEREM
Klemensowa Górka w sposób subtelny koresponduje również z nieco magiczną aurą Godōw, ponieważ sama jest po trosze magiczna. Nie ma tu ociekających architektonicznym przepychem zabytków, ani tysięcy pielgrzymów i turystów. Rzadko zjawiają się media i kościelni dostojnicy, a jednak jest Klimont miejscem niebanalnym … czyli takim, gdzie owo „szkiełko mędrca” tylko po trosze nadaje się do odkrywania miejscowego genius loci.


Zresztą, w temacie owej aury lędzińskiego wzgórza pojawia się jeszcze jeden wątek, nie do końca „chrześcijańskiej obediencji” – ale przecież i nasze Godyni Świynta, choć zaadaptowane przez chrześcijaństwo i kojarzące się teraz wyłącznie z chrześcijańską religijnością, swój pierwowzór mają w zupełnie innych wierzeniach.

W każdym razie, wielu poszukiwaczy sensacji wszelakich wskazuje na pewne podobieństwa Klimonta oraz krakowskiego Wawelu. Obydwa wzniesienia tworzą bowiem przyczółki wyżynne (Wawel to południowy kraniec Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej, a Klimont – Wyżyny Śląskiej).

Na wzgórzu wawelskim, niektórzy doszukują się czakramu, czyli w hinduizmie – miejsca działania tajemnych sił, dobrze wpływających na ludzki umysł i siły witalne. Również lędzińskie wzniesienie uważano za miejsce wyjątkowe. Nie tak odległe są czasy, gdy „szanujący się” miejscowi lekarze zalecali pacjentom terapię w postaci codziennego spaceru na Klemensową Górkę…
Oczywiście nie chciałbym w tym miejscu „zempiryzować na amen” owej „magiczności” Klimonta, ale wydaje się, że regularne spacery na całkiem spore wzgórze, które bliskie było sercu miejscowej ludności z uwagi na znajdujące się tam sacrum, nie mogło zaszkodzić, ani ciału, ani psychice, ani też duszy pacjentów – nawet w odłączeniu od sił nadprzyrodzonych…

Tak czy inaczej, mówiąc już całkiem poważnie, okolice Góry Klimont, „podejrzewane są” o posiadanie specyficznego mikroklimatu. Po trosze „winne” ma być ukształtowanie terenu, a po trosze budowa geologiczna wzgórza, które tworzą osady triasowe (wapienne, margliste i dolomityczne) oraz osady karbonu (piaskowce z wkładkami łupków, otaczające pokłady węgla). Skały te stanowią nieprzepuszczalną powłokę i między innymi dlatego, od tak zwanych „niepamiętnych czasów”, po dzień dzisiejszy, dokładnie pod kościółkiem, a konkretnie w jego krypcie, tryska źródełko św. Klemensa z wciąż krystalicznie czystą wodą.
O niebanalnej atmosferze Góry Klimont zaświadcza też fakt, iż pomimo peryferyjnej lokalizacji, odwiedził to miejsce wraz z rodziną, ostatni cesarz niemiecki Wilhelm II Hohenzollern. Na Klimoncie bywał też sławny kompozytor epoki baroku, Georg Philipp Telemann (1681-1767), który w latach 1705-1708 był nadwornym kapelmistrzem Promnitzów, dla których Pszczyna stanowiła wówczas letnią rezydencję. W tym miejscu warto pokusić się o dygresję. Otóż zauważmy, że rodzina Promnitzów mająca swą główną posiadłość w Żarach opodal Zielonej Góry, „letnie wakacje” spędzała w górnośląskiej Pszczynie…

O KAPRACH, BOJKACH I WOJŎKACH
Okolic Klimonta oraz okolicznych wzgórz, tworzących pasmo Pagórów Lędzińskich, nie ominęły też zaszłości o charakterze militarnym. Na przykład w 1430 r., według tradycyjnych choć niepotwierdzonych przekazów, mieli się tu zjawić husyci, ale odstąpili od ataku na wieś oraz kościół, bo wzgórza otoczone były ponoć rozlewiskami i mokradłami. Niewykluczone, że tak było w istocie, bowiem najeźdźcy złupili wówczas kilka sąsiednich osad, zaś w kontekście owych mokradeł, w pewnym dokumencie z 1254 r. napisano, że ludność w okolicy Lędzin zajmowała się łowiectwem i bartnictwem, ale głównie hodowlą bobrów.
Jeżeli jesteśmy już przy hodowli wszelakiej, to – także w kontekście zwyczajów bożonarodzeniowych – warto wspomnieć, że spoglądając z Klemensowej Górki jeszcze 200 lat temu, też ujrzelibyśmy sporo wody. Opodal wzgórza znajdowało się bowiem wiele naturalnych rozlewisk oraz stawów hodowlanych, a wśród nich Wielki Staw Bieruński – największy akwen stricte hodowlany w historii Śląska, który (przy pełnym wykorzystaniu) miał powierzchnię 2212 ówczesnych mórg, co daje ok. 12 km2 (umowny prostokąt 3 x 4 km). Oznacza to, że był on na przykład o 2 km2 większy od Jeziora Żywieckiego.

Dodajmy, że budowa owego stawu rozpoczęła się w 1532 r. od usypania (od strony Bierunia) potężnej grobli mającej 3 km długości, która na odcinku 1 km istnieje do tej pory. Zajął się tym ówczesny pan na Pszczynie Aleksy Turzo (władał Pszczyną zanim osiedli tam Promnitzowie). Staw był docelowo przeznaczony dla jednorazowej hodowli 210 tys. sztuk ryb, głównie karpi, których odbiorcami w ogromnej mierze byli kontrahenci z terenów Rzeczpospolitej – zwłaszcza z Krakowa.
W publikacji Romana Marcinka „Wielki Staw Bieruński”, autor przytacza wyjątki z dawnego dokumentu, w którym jeden ze stałych krakowskich odbiorców pszczyńskich karpi, zamówił pewnego razu dla odmiany ryby z okolic Lublina i stwierdził później, że były one o wiele gorszej jakości niż ryby ze Śląska.

Innym wielkim stawem był Staw Jaroszowicki, który choć przeszło połowę mniejszy wsławił się z kolei tym, iż działała przy nim już na pewno w XIV w. jedna z najstarszych kuźnic żelaza w tych rejonach Śląska, którą w wieku XVII wydzierżawili włoscy szlachcice – Hieronim i Kacper Pinocci. Ten drugi, będący wybitnym specjalistą w dziedzinie metalurgii, prowadził tam pierwsze na świecie (!) eksperymenty z zastosowaniem węgla kamiennego w hutnictwie żelaza.



Wracając jednak do zaszłości militarnych, to wspomnieć trzeba także o czasach wojny trzydziestoletniej, kiedy to w roku 1644, stacjonujących w Lędzinach Szwedów zaatakowały połączone wojska hrabiego Zygfryda Promnitza i biskupa Piotra Gembickiego. Polegli w bitwie żołnierze szwedzcy są najprawdopodobniej pochowani pod tak zwaną szwedzką kapliczką, zwaną też kapliczką pod lipami, stojącą kilkaset metrów od Klemensowej Górki, w kierunku innego wierzchołka wzgórza o nazwie Szachta.

Z tym pagórkiem, niższym od Klimonta (jest właściwie kolejną kulminacją tego samego masywu) związanych jest sporo miejscowych podań i niemal we wszystkich uczestniczą wspomniani już szwedzcy wojacy. Na przykład Szwedzi pochowani pod kapliczką mieli straszyć każdego dnia w południe, więc miejscowa ludność – już i tak czująca respekt do śląskich Połednic, Anioł Pański odmawiała raczej z dala od okolicznych pól. Według innego podania, podczas wspomnianej wojny trzydziestoletniej Szwedzi mieli splądrować poprzedni, drewniany kościół św. Klemensa, który miał stać właśnie na Szachcie.
Ze wzgórzem Szachta związany jest też epizod militarny całkowicie potwierdzony przez historyczne źródła. Otóż w roku 1866, w czasie wojny prusko-austriackiej, na rozkaz pruskiego generała hrabiego von Stolberga, stanęły na wzgórzu dwie drewniane wieże: obserwacyjna oraz wypełniona słomą i terą (smołą). Podpalenie tej drugiej miało ostrzec pruską obronę przed zbliżającymi się od strony Małopolski, Austriakami. Jak wiadomo, Austriacy nie nadeszli, bo ową wojnę przegrali z kretesem i tym samym „efektów pirotechnicznych” nie było…
Wracając jednak do fantastyczno-legendarnej sekwencji naszej opowieści, to swoisty creme de la creme, mogą stanowić w tej materii opowiastki towarzyszące kolejnemu okolicznemu wzgórzu, przylegającemu do Klimonta od południa – znanemu jako Lipusz. Tam z kolei miała się znajdować część Lędzin będąca niegdyś wsią klasztorną, także zniszczona przez Szwedów i już nigdy nie odbudowana (Lędziny do 1555 r. były tak zwaną wsią podwójną, z częścią klasztorną należącą do benedyktynów z Sieciechowa, a później do benedyktynek ze Staniątek).
Według innej jeszcze legendy, na Lipuszu miał się onegdaj znajdować… święty gaj Celtów. Mało tego, owi Celtowie wieszcząc koniec swej bytności, mieli tam zakopać odlany ze złota ogromny posąg bożka w kształcie niedźwiedzia. Z kolei inna wersja „złotego tropu” prowadzi znów do nieszczęsnych Szwedów, co do których łatwiej byłoby chyba wymienić, czego w okolicy Lędzin nie zrobili… W każdym razie oni także mieli na Lipuszu zakopać ogromne ilości złota i innych łupów.
Oczywiście to tylko legendy, w które nikt poważny „nigdy nie wierzył”, zaś fakt, iż już od XIX w. niezliczone ilości osób oraz grup osób, zyskiwały licencje na prowadzenie wydobycia minerałów właśnie na Lipuszu (po kilku tygodniach porzucając swą miłość do kopalnictwa) – jest oczywiście zwykłym zbiegiem okoliczności…
Jest jeszcze jedna legenda z Lipuszem związana. Otóż miało się tam znajdować wejście do tunelu prowadzącego, aż do Oświęcimia czy nawet Krakowa. Tunel pochodzić miał z czasów, gdy ta cześć obecnego Górnego Śląska była jeszcze dziedziną Małopolski (pierwotna granica Śląska i Małopolski znajdowała się na wododziale Wisły i Odry). Ponoć podczas II wojny ktoś widział tam jakiś właz, ale oczywiście właz zasypano, ten ktoś zmarł, potem już nikt go nie znalazł i tak dalej…
Na koniec opowieści o Lipuszu dodajmy jeszcze, że niemieckojęzyczna nazwa terenów wzgórza, funkcjonująca jeszcze przed II wojną światową to Liebesgarten i tego wątku, w tym akurat artykule, może nie będę specjalnie rozwijał…

CZY KLIMENT BYŁ NA KLIMONCIE
Kolejny powód, dla którego warto o Klemensowej Górce wspomnieć w kontekście bożonarodzeniowym (ale nie tylko), to fakt, iż jest to jedno z najstarszych, a być może najstarsze miejsce związane z chrześcijaństwem w tym rejonie Górnego Śląska. Jak bowiem twierdzi tak zwana potwierdzona tradycja oraz liczne legendy, był Klimont ośrodkiem kultu już w czasach morawskiej krucjaty ewangelizacyjnej, z którą łączymy datę symbolicznego Chrztu Śląska w 863 r.
To wówczas miał się zjawić w tej okolicy św. Klemens z Ochrydy, który jako pomocnik Cyryla i Metodego miał tutaj przebywać z misją ewangelizacyjną. Oczywiście nie ma żadnych źródeł stricte historycznych potwierdzających taką ewentualność, ale istnieje wiele podań, między innymi legenda o Czornyj Studni, znajdującej się po dzień dzisiejszy w pobliskich Lasach Murckowskich, kaj echt zło baba co mianowała sie Czorno, abo Straszno dycki wachowała na Klimynta, coby mu wyrwać serce…

Pisał też o Klemensowej Górce Karol Miarka, który przytoczył legendę o tym, jakoby wcześniej miała ona być pogańskim miejscem kultu poświęconym Perunowi. Oczywiście noweli Miarki „Górka Klemensowa” nie można traktować jako źródła historycznego, chociaż wylesione wzgórza, a takim był zapewne w czasach przedchrześcijańskich lędziński Klimont, były często czczone jako miejsca poświęcone różnorakim bóstwom.
Także teza o obecności na wzgórzu miejsca kultu w czasach wielkomorawskich nie jest możliwa do zweryfikowania, ale przecież imię Klemens to wówczas Kliment (Klimont), a taka jest jedna z nazw wzgórza. Wprawdzie kościół na Klemesowej Górce jest pod wezwaniem innego św. Klemensa (rzymskiego), ale Klemens Ochrydzki, którego domniemaną obecność w Lędzinach sugerują legendy i tradycja, był wielkim czcicielem swego starszego imiennika, więc i tutaj logicznej sprzeczności nie ma.
Zresztą tezy o wielkomorawskich zaszłościach dotyczących Klimonta nie wykluczali niektórzy poważni naukowcy. Jednym z jej propagatorów był na przykład prof. Wiktor Zinn, znany niegdyś z telewizyjnego programu „Piórkiem i węglem”. Pod jego kierunkiem prowadzono w 1992 r. w sąsiedztwie kościółka na Klimocie, badania archeologiczne, ale nie udało się pozyskać żadnych artefaktów, które potwierdzałyby tezę o istnieniu jakiejś formy sacrum z czasów Wielkich Moraw.
Natomiast bardzo ciekawe rezultaty przyniosły inne badania archeologiczne, prowadzone 10 lat później przy murze świątynnym. Udało się wówczas dotrzeć do 12. kompletnych szkieletów ludzkich, co potwierdziło istnienie cmentarza, a tym samym kościoła, bo właśnie wokół świątyń były przecież jeszcze do XIX w. usytuowane cmentarze.
Na dodatek niektóre szkielety odznaczają się charakterystycznym brakiem masy kostnej przedniej żuchwy, co ma miejsce podczas pochówków połączonych z rytuałem wkładania monety do ust zmarłego. Ponieważ na ziemiach obecnego Górnego Śląska, praktyk takich zaprzestano w XII w., więc cmentarz oraz jakaś przynajmniej kaplica mogły istnieć na Klimoncie już przynajmniej w XII stuleciu.
Również Jan Długosz w księdze „Liber beneficjorum”, wspomina o wpół legendarnym krzyżowcu – Jaksie herbu Gryf, który miał już w 1150 r. przekazać klasztorowi benedyktynów z Sieciechowa, „wcześniej zbudowany kościół na górce w Lędzinach, wraz ze wsią”. Tenże Jaksa miał też sprowadzić z Jerozolimy do Małopolski zakon bożogrobców, którzy już w 1257 r. zostali właścicielami osady Chorzów (dzisiejszy Chorzów Stary), gdzie już w XIII w. prowadzili karczmę, szkołę i szpital.
Oczywiście zapisków Długosza również nie możemy uznać za historyczne źródło bezpośrednie, bo przecież kronikarz żył w wieku XV, ale mamy dokument z roku 1241 opisujący istnienie kościoła na Górze Klimont. Zatem na pewno w połowie XIII w. istniała już świątynia na lędzińskim wzgórzu… Czy była tam wcześniej?… Zapewne tak, ale kiedy dokładnie zaczęła się historia chrześcijańskiego sacrum na Klimoncie, tego raczej nie dowiemy się już nigdy…

Tyle pobieżnych informacji o tym kiedyś ważnym, a dziś zapomnianym miejscu, gdzie cywilizacja zawitała już wówczas, gdy okoliczne tereny porastała jeszcze dziewicza puszcza. Tymczasem pora przejść do anonsowanych wcześniej historii, mających w luźny sposób korespondować z bożonarodzeniowym przesłaniem.
PRZEDEKUMENICZNY EKUMENIZM
Pierwsza opowieść dotyczy znów kościoła na Górze Klimont, więc póki co nie musimy opuszczać miejsca naszego wirtualnego pobytu. Otóż obecna barokowa świątynia pw. św. Klemensa jest już kolejną w tym miejscu, zbudowaną w latach 1769 – 1772. Jednym z jej fundatorów był wieloletni kapitan bijasowickiego (później lędzińskiego) klucza gospodarczego dóbr pszczyńskich – Piotr Wehowski (wespół z ówczesnym proboszczem, Piotrem Bierońskim). Wehowski, jako że znał się na „budowlance”, pełnił też funkcję, którą dzisiaj nazwalibyśmy kierownictwem budowy, za którą to pracę nie pobierał żadnego wynagrodzenia.

Osobliwość tej, wydawałoby się prozaicznej historii, polega na tym, że Piotr Wehowski był protestantem, a kościółek jest, i był także wówczas – katolicki. Mało tego, ostatnią wolą kapitana dóbr lędzińskich było to, aby mógł wraz z rodziną spocząć w krypcie świątyni na Klimoncie. Prośba została spełniona i ten człowiek, wyprzedzający swą epokę w kontekście braku religijnych uprzedzeń, spoczął w podziemiach lędzińskiego kościoła, gdzie do dziś znajdują się jego doczesne szczątki.

BYWAŁO TEŻ INACZEJ…
W tym samym czasie, gdy protestant Piotr Wehowski, doskonale dogadywał się ze swymi katolickimi współziomkami z Lędzin i okolic, w małopolskiej wsi Kozy (tuż obok Bielska-Białej po małopolskiej stronie), rozpoczęły się prześladowania religijne protestanckich mieszkańców, którzy w średniowieczu przywędrowali tam ze środkowych Niemiec.
Prześladowania zostały rozpętane przez konfederatów barskich, którzy patriotyzm względem Polski łączyli z potrzebą obrony katolicyzmu, co w praktyce łączyło się z prześladowaniem, konfiskatą majątków, a nawet zabójstwami protestantów mieszkających na terenie ówczesnej Rzeczpospolitej.
W sukurs prześladowanym kozianom przyszedł książę Fryderyk Erdmann von Anhalt Köthen – władca ówczesnego Wolnego Państwa Pszczyna. Dokładnie 25 maja 1770 r. wysłał oddział zbrojnych, by bezpiecznie eskortował kalwińskich uciekinierów z Kóz. Na ziemi pszczyńskiej zamieszkali oni w dwóch wioskach, które na cześć swego wybawiciela nazwano Nowy i Stary Anhalt. Dawni kozianie otrzymali także ziemię oraz pastwiska pod wypas bydła. Łąki te znajdujące się pośród leśnej enklawy Zapole, jeszcze dzisiaj zwane są koziańskimi łąkami.
W ten sposób wieś Anhalt stała się największą protestancką enklawą w tej części Górnego Śląska (w pewnym momencie uciekinierzy z Kóz z kalwinizmu przeszli na protestantyzm ewangelicko-augsburski), a jej mieszkańcy posługiwali się archaicznym dialektem języka niemieckiego. Obecnie miejscowość ta jako Hołdunów jest dzielnicą Lędzin i pomimo, że w styczniu 1945 r. wielu protestantów uciekło spodziewając się terroru ze strony wkraczających Sowietów (co zresztą stało się faktem wobec tych którzy pozostali), to i tak społeczność protestancka jest w Hołdunowie bardzo prężna, a kilka dekad temu zbudowano ewangelicki kościół, który jest niemal tej samej wielkości co miejscowy kościół katolicki (w latach 60-tych rozebrano dawną neogotycką świątynię ewangelicko-augsburską).
Dodajmy jeszcze, że podczas tak zwanego II powstania śląskiego, 20 sierpnia 1920 r. powstańcy spalili 16 gospodarstw protestanckich, przy czym polskie źródła utrzymują, że stało się to podczas walk, które rozpoczęli uzbrojeni „Niemcy” z Hołdunowa. Wersji tej nie potwierdzali żyjący jeszcze dekadę temu ostatni świadkowie tych wydarzeń. Natomiast prawdą jest, że już 21 sierpnia Hołdunów wizytował przewodniczący Komisji Międzysojuszniczej gen. Henri Le Rond wraz z Wojciechem Korfantym. Korfanty miał wówczas zadeklarować pomoc dla pogorzelców w wysokości 32 tys. marek (według relacji hołdunowian pieniądze te rzeczywiście wypłacono, co umożliwiło szybką odbudowę).

ZWYKŁY BOHATER
Kolejna opowieść będzie o tym jak pewien przyzwoity i skromny człowiek został bohaterem, chociaż wcale tego nie chciał… Rzecz działa się obok budynku folwarcznego tak zwanej starej owczarni, który znajduje się w Lędzinach niecały kilometr od Klimonta, a rodowodem swym sięga roku 1629. Na murze owczarni znajdziemy szafkową kapliczkę z wizerunkiem Matki Boskiej oraz tabliczkę z nazwą ulicy: Księdza Pawła Kontnego…
Był 28 stycznia 1945 r. Rzecz zaczęła się bardzo typowo – rosyjski oficer wszedł do jednego z gospodarstw i zaczął napastować mieszkającą tam kobietę. Kiedy ta zrozumiała, że sytuacja staje się niebezpieczna – sama uciekła przez ogródki do krewnych licząc na to, że wojak pozostawionym dzieciom nie zrobi nic złego. Rzeczywiście – dzieci nie skrzywdził, ale pozostałej w domu 13-letniej córce kazał odszukać matkę i przyprowadzić do domu, bo inaczej zastrzeli jej młodszych braci.
Dziewczyna za radą napotkanych znajomych pobiegła na plebanię. Nie było proboszcza, ale 35-letni wówczas wikary, Paweł Kontny. Był on od niedawna w Lędzinach, bo wcześniej los rzucał go w różne okolice Europy – do Estonii, Rosji, chociaż był Ślązakiem pochodzącym z sąsiednich Tychów… Ksiądz Kontny poszedł z dziewczyną, bo znał dobrze rosyjski, a poza tym miał „dar” pertraktowania z Sowietami i już wcześniej udało mu się ocalić od represji sporo osób…
Gdy dotarli na miejsce, matki dziewczyny wciąż nie było, ale nie było już także sowieckiego żołnierza. Wydawało się więc, że niebezpieczeństwo minęło, ale wychodząc z budynku, dziewczyna zauważyła znanego już sobie oficera na wysokości owczarni. Stał obok samochodu i siłą wpychał do środka dwie miejscowe nastolatki. Kontny od razu pobiegł w tamtą stronę i tym razem emocje wzięły górę, bo zamiast pertraktować krzyknął ze złością, coś w rodzaju: „to tak nas oswobadzacie”…
Niestety pijany oficer nie był skory do dyskusji, bo od razu wycelował w księdza pistoletem. Ten pobiegł w stronę sztabu, który rezydował opodal, w domu niejakiego Musioła – licząc na rozsądek innych sowieckich oficerów. Gdy przebiegał wzdłuż podwórza dawnej owczarni z budynku wybiegli kolejni Sowieci… po chwili padł strzał – jak się okazało śmiertelny… Całe zamieszanie sprawiło, że dwom nastolatkom udało się zbiec i tym samym uniknęły losu dziesiątków tysięcy śląskich dziewcząt i kobiet…
Księdza Kontnego na rozkaz Sowietów pochowano od razu na podwórzu owczarni, ale już po kilku dniach jego zwłoki przeniesiono na cmentarz parafialny przy kościele św. Anny w Lędzinach, zaś wiele lat później, stał się on także patronem ulicy, która przebiega dokładnie obok miejsca jego tragicznej śmierci…

NAJSTARSZY „REZYDENT” LĘDZIN
Następna opowieść, choć zawiera wątek wojenny, nie będzie bynajmniej tragiczna, a w głównej roli wystąpi pewien nieodzowny atrybut każdego kościoła, który o swej obecności nie daje zapomnieć w sposób nader regularny… Oczywiście ważnym jej elementem są także ludzie, a może jeden człowiek – jednak oni pozostaną na zawsze anonimowi.
Otóż jakieś pół kilometra od wspomnianej w poprzedniej historii starej owczarni, w samym centrum współczesnych Lędzin znajduje się efektowny Plac Farski, a na nim niewielka dzwonnica z zawieszonym dzwonem. Pewnie nie wszyscy bywalcy i przechodnie domyślają się, że ów dzwon jest w tej chwili najstarszym lędzińskim artefaktem, bowiem został odlany w 1540 r. i na dodatek wiąże się z nim ciekawa i zagadkowa historia.
Pierwotnie wisiał on na wieży drewnianego kościoła św. Anny, który stał u stóp Klemensowej Górki, zanim w 1923 r. spłonął od uderzenia pioruna, a w jego miejsce zbudowano nowy, murowany kościół. Dzwon zatem przeniósł się na nową wieżę, ale w czasie II wojny został zdemontowany przez Niemców i przeznaczony na przetop w niedalekiej hucie w Łaziskach i wówczas los dzwonu wydawał się przesądzony…

Tymczasem na początku lat 90-tych XX w. pękł jeden z dzwonów znajdujących się na wieży kościoła pw. Matki Bożej Królowej Różańca Świętego w Łaziskach Górnych. Dzwon zdjęto i ku zdziwieniu świadków tego wydarzenia, okazało się, że jest to lędziński dzwon z 1540 r., który w latach 40-tych XX w. miał trafić do hutniczego pieca…
Dzwon zreperowano, a następnie powrócił do Lędzin i zawisł ponownie na wieży kościoła św. Anny, jednak w 2003 r. pękł ponownie i tym razem odszedł na zasłużoną „emeryturę” (po 463 latach pracy), natomiast w 2013 r. zawisł na zaaranżowanej dzwonnicy, na wspomnianym już Placu Farskim.

Oczywiście w całej tej historii najważniejsze jest pytanie: kto sprawił, że dzwon zamiast do hutniczego pieca trafił na wieżę kościoła. Być może był to zupełny przypadek, przeoczenie niemieckich urzędników… Mogło jednak być i tak, że operację nadzorował jakiś znawca tematu, a może po prostu rozsądny człowiek, który widząc na płaszczu dzwonu datę i sygnaturę krakowskiej ludwisarni, postanowił go ocalić, posyłając w zamian do przetopu nie tak cenne dzwony kościoła w Łaziskach…
MARTINEUM – HISTORIA PIĘKNA I NIEBANALNA
Na koniec jeszcze historia po trosze tragiczna, po trosze wzruszająca, a ostatecznie mimo wszystko optymistyczna. Na chwilę opuszczamy też Lędziny i cofamy się do ostatniej dekady XIX w. Pszczyński superintendent (duchowny nadzorujący pracę księży ewangelickich na określonym obszarze) doktor teologii Wilhelm Koelling (1836-1903), przeżywa osobistą tragedię, ponieważ przy porodzie najmłodszego dziecka, dokładnie w Wielki Piątek 1873 r. zmarła ukochana żona pastora…

Sporo lat później ksiądz Koelling zostaje wezwany do raciborskiego więzienia, gdzie czaka na wykonanie wyroku śmierci człowiek będący zabójcą własnej żony. Dla pastora Koellinga spotkanie żonobójcą było od razu bardzo trudne, bowiem wróciły wspomnienia śmierci jego własnej żony, która musiała odejść z tego świata, chociaż była szanowana i kochana. Jednak pastor nie przeczuwał, że los wystawi jego sumienie na o wiele trudniejsza próbę…
Oto bowiem podczas rozmowy, skazaniec prosi Koellinga o opiekę nad jego trzynastoletnim synem, dla którego jest jedyną bliską osobą. Ostatecznie pastor przyrzekł skazańcowi, że zaopiekuje się jego synem. Jednak zapewne osobista opieka nad chłopcem przerosła możliwości pastora, dlatego starał się znaleźć dla niego rodzinę adopcyjną. Jednak nie było to łatwe – mamy przecież koniec XIX w., a chłopiec jest synem mordercy, co i dzisiaj dla wielu potencjalnych opiekunów byłoby psychicznym balastem nie do udźwignięcia.
Po wielu nieudanych próbach znalezienia domu dla chłopca, pastor zrozumiał, że nawet jeżeli w końcu się uda, to przecież sierot w podobnym położeniu jest znacznie więcej. Wtedy postanowił stworzyć sierociniec dla chłopców z parafii ewangelickich całej ziemi pszczyńskiej (sierociniec dla dziewcząt istniał już wcześniej). W 1892 r. Pszczyński Synod Ewangelicki powołał Fundusz im. Martina Lutra (stad nazwa placówki – Knabenwaisenhaus Martineum), zaś początek działalności nastąpił 3 stycznia 1893 r. Póki co, w wynajętej izbie, właśnie w Neu Anhalt (dzisiejszym Hołdunowie) zamieszkało pierwszych 4. chłopców, wśród których (według niesprawdzonych źródeł) był także syn skazańca.
Jednak pastor Koelling działał dalej, angażując w swój projekt wielu ewangelickich duchownych i w końcu, przy drodze prowadzącej z Lędzin do Hołdunowa zbudowano dom na potrzeby Martineum, który otwarto 14 września 1897 r. W 1909 r. przebywało tam już 29., a po rozbudowie w 1915 r. – 50. chłopców. Pastor Koelling zmarł 6 lat później pozostawiając po sobie wiele naukowych prac, ale być może największym jego dziełem był ten niewielki budynek, gdzie schronienie znalazły dzieci, z którymi los obszedł się wyjątkowo okrutnie. W ten sposób, dzięki szlachetności i wrażliwości jednego człowieka udało się na zgliszczach wielkiego zła zbudować coś trwałego i pożytecznego, służącego dobru wielu ludzi…
Koniec działalności placówki to styczeń 1945 r., kiedy zjawiła się w Lędzinach okupacyjna armia sowiecka. Jednak w 1951 r. budynek zyskał nowe życie, bowiem urządzono tam izbę porodowa – jedną z najbardziej cenionych tego typu placówek w całej okolicy… zamkniętą zresztą w 2008 r. przez NFZ mimo interwencji miejscowej społeczności.

ZAMIAST PUENTY
Myślę, że wszystkie przytoczone historie przekonują, że zazwyczaj to nie czasy są złe, ale ludzie, którzy postarali się aby takie były… Zawsze też można próbować przerwać łańcuch zła. Czasem, aby to zrobić wystarczy zwykła przyzwoitość i zdrowy rozsądek. Innym razem potrzebna będzie niepospolita odwaga…
Trudno też powiedzieć jakie mogłoby być najważniejsze bożonarodzeniowe przesłanie na koniec tego dziwnego 2020 roku. Myślę jednak, że niezależnie od czasów, w których żyjemy i niezależnie od tego, czy Święta to dla nas pamiątka chwili, gdy Słowo stało się Ciałem, czy tylko kilka dni wolnych od pracy z fajną atmosferą – warto byśmy, my wszyscy, tak czasem napuszeni mędrcy życiowi – pamiętali o tym, że ważne w życiu jest także to, by wśród tysięcy sztucznych świateł umieć odnaleźć, tę najważniejszą… pierwszą gwiazdę…
A na koniec jeszcze dwie fotografie „prawie świąteczne”: Klimont w anturażu nieco „cerkiewnopodobnym” oraz „ekologiczne drzewko bożonarodzeniowe” (z naturalną bombką)
Zainteresował mnie artykuł „Zadnimi cestōma – Klimōnt a Godni Świynta”, szczególnie końcowy fragment o dokonaniach ks. Wilhelma Koellinga,proboszcza w Pszczynie. Nie wiem skąd pochodzą zamieszczone tam treści, ale nie zgadzają się one z moją wiedzą. Wilhelm Koelling jest autorem wspomnień „Vierzig Jahre in Weinberge Christi” (40 lat w winnicy Pańskiej), wydanej drukiem w 1901 r. Tam na s. 215 znajduje się opis, z którego (w dużym skrócie) dowiadujemy się, że ks. Koelling został wezwany do więzienia w Raciborzu do osadzonego, na którym miał być wykonany wyrok śmierci za zamordowanie (otrucie) własnej żony (nie żony ks. Koellinga!!!). Sytuacja, w której w tym momencie znalazł się duchowny przywołała wspomnienia o śmieci jego ukochanej żony, która zmarła po porodzie najmłodszego dziecka Koellingów. Osierociła wówczas czworo dzieci, z których najmłodsze miało kilka dni. Był to chłopiec, który przy chrzcie otrzymał imię Beniamin (1873-1928), i został lekarzem prawdopodobnie położnikiem. Jego grób znajduje się na cmentarzu ewangelickim w Pszczynie.
Kolejny artykuł na tej stronie https://wachtyrz.eu/prosliccy-slonske-spomniynie-z-1887-roku-p-1/ cytuje fragment publikacji „Prośliccy” autorstwa Hermanna Koellinga (brata Wilhelma),który wspomina okoliczności śmierci żony ks. Koellinga, cytuję dosłownie: „Nopiekniejse kozanie a nocięzse to Oni mieli we Wielkanoc tego roku, jak we Wieli Piątek Jeich pani skonali. (…) ale zdrowio to Oni nie mieli, to jak tego ostatniego synka porodzili, co go Roskowscy ochrzcili, a dali mu miono Benjamin, to tez Panu Bogu ducha swego oddali. To tez abo było dlo Nich cięzkie kozanie, jak we Wielkanoc kozali w kościele o zmortwychwstaniu, a Jeich pani lezeli na farze w trunie.” Tekst jasno wskazuje przyczynę śmierci. Zmarła ona w Wielki Piątek, tj. 11 kwietnia 1873 (Wielkanoc przypadała na 13 i 14 kwietnia 1873), wcześniej 3 kwietnia 1873 urodziła syna Beniamina. I to jest właściwa przyczyna śmierci żony ks. Koellinga!!!
Pozdrawiam Jadwiga Badura
Ma Pani rację. W tym fragmencie korzystałem z dwóch źródeł, niestety – nie bezpośrednich i jak się okazało – zawierały one zasadniczy błąd. Niestety, ujęty tą historią nie sprawdzałem już dalej… dziękuję bardzo za wyjaśnienie. Zaraz poprawię w tekście.
Pozdrawiam Piotr Zdanowicz