O Górnym Śląsku na dwa kobiece głosy
Kryteria wyboru recenzowanych pozycji książkowych są na wskroś subiektywne: chodziło mi o Górny Śląsk widziany oczyma kobiet. Widziany dzisiaj, przez pryzmat kobiecego pióra i kobiecej narratorki lub bohaterki. Nie chodzi mi bynajmniej o rozważania, czy pisarstwo kobiece jest inne od męskiego. Już sam kwantyfikator „kobiece/kobiecy” budzi bowiem tak różnorakie skojarzenia i emocje, że to naprawdę osobny temat. Natomiast problem przewietrzania kanonu, czy to narodowego, czy też regionalnego, na aktualności nie traci. Za kanoniczne wciąż jeszcze uchodzą dzieła pisarzy, nie pisarek, to oni dominują na listach lektur. I jeśli uważniej przyjrzymy się współczesnej literaturze śląskiej i o Śląsku, to diagnoza będzie zapewne podobna. Szczepan Twardoch królowałby na takiej potencjalnej liście lektur w sposób zasłużony. Ale pisarki też mają w materii Śląska i śląskości coś do powiedzenia. Na szczęście.
Zasadniczo Katarzynie Groniec w opublikowanych w wydawnictwie Nisza Kundlach (Warszawa 2023) nie chodzi pewnie o Górny Śląsk, choć szczegółowe topografie (jak skrzyżowanie ulicy Toszeckiej i Śliwki) odsyłają do dawnego Gleiwitz i późniejszych Gliwic, Tost/Toszka oraz Katowic. I aż mi żal, że to znowu te rejony mają szczęście – po Horście Bienku, Tinie Stroheker, Twardochu i innych – że stają się miejscem akcji tak udanych fabuł. A taki Bytom ciągle cierpi. Co prawda, wspaniałą reporterską robotę zrobiła Agata Listoś-Kostrzewa (Ballada o śpiącym lwie; Dowody na istnienie, Warszawa 2021), a Magdalena Goik wpisała w miasto anioły i tożsamościowe rozterki (Powieść, miasto i anioły; wydawnictwo HYLA i MAMIKO, Bytom/Nowa Ruda 2004), to fabularnie, na wielką skalę i z epickim rozmachem, Bytomiem jeszcze nikt tak naprawdę nie zawładnął. Ale wracając do Katarzyny Groniec i jej Kundli. To, co dzieje się w tej recenzji, dzieje się właśnie w tej książce – dygresje, dygresje, dygresje. Opowieść rozrasta się, wiedzie coraz to nowe życie, a raczej rozpływa się – bo to lepsze słowo. Ta powieść płynie. Jest płynna, wiruje, zbacza, ale ciągle brak w niej ostrych cięć, gwałtownych przeskoków i tąpnięć. Choć o tym też jest. Górny Śląsk zna je znakomicie. Ale i one wpisane są w Górny Śląsk w sposób czuły. W ogóle jest ta narracja o Górnym Śląsku czuła właśnie, czuła/y narrator/ka snuje opowieść tak, jakby chciała tego zapewne Olga Tokarczuk. Kim lub czym są tytułowe kundle? Dziećmi. Mieszanymi. Różnymi. Chorymi. Innymi. Niemal skrajnie. Niechcianymi. Ale też dorosłymi. Weźmy taką Timę. Tak naprawdę Fatimę. Romkę, co godo i robi za pielęgniarkę w Toszku. Miała z niej być ślōnsko Maryjka. Ale sie dzioucha nie dała. Kundle to też dorośli. Też chorzy lub zaburzeni. Zmieszani życiem, żyjący nie tam, gdzie by chcieli, nie tak, jakby naprawdę chcieli, nie spełniający oczekiwań. Jakoś tak podobni są do Utopka Leszka Libery, choć akurat do Buksa Molendy trudno jest czuć sympatię. Zaś między nimi snuje się magia i opowieść o smoku, zgładzonym przez sprytną księżniczkę, przy udziale św. Jerzego. Lecz gdzie w tym wszystkim – w Kundlach – Górny Śląsk? W tej polifonii właśnie, we współistnieniu, które nie osądza, czy ktoś swój czy obcy, lepszy czy gorszy, bo śląski, polski, niemiecki, albo żydowski, albo znów za mało śląski, a za dużo polski i vice versa. Góruje nad kundlami – będąc wszędzie i nigdzie – Cisza, Najjaśniejsza i Wielka, co grozą tchnie, o powabie i posmaku śmierci. I to chyba jedyny kamyk w nurcie tej powieści, który wytrąca z równowagi i burzy gładką taflę wody. Ta jednak na szczęście się nie daje i robi swoje, jak przystało na żywioł.
Takiej grozy więcej jest w powieści Od jednego Lucypera Anny Dziewit-Meller (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020). Grozy podskórnej i złości, i czegoś jeszcze, co nazwałabym kolokwialnie wkurzeniem – emocji, co buzują w tej fabule z siłą i pragnieniem, by w końcu wydostać się na powierzchnię, zrobić porządek z tym, co nie takie, jak być powinno, z dziedziczonym bólem i cierpieniem, o których nie wolno było mówić i które trwały zakleszczone w kobiece ciała. I znowu jest tu Marijka. Jest śląska na wskroś. Godo. Pracuje, a raczej haruje, na linii produkcyjnej w jakimś w peerelowskim zakładzie. Robotno dzioucha, a jakże. Wierzy w Boga i rzyko do Najświętszej Panienki. Ale swoje też se myśli. Jest też rodzina Marijki i powojenny Górny Śląsk pod butem nowych panów, są terror i nie tylko symboliczna przemoc. Jest również współczesna Kasia, naukowczyni w psychicznym i fizycznym kryzysie, co ucieka ze Śląska, ucieka przed odziedziczoną traumą, lecz wraca, bo musi – i chyba także chce – przewietrzyć rodzinny dom i w końcu wzbić się w przestworza. Ta proza nie jest czuła. Jest bolesna, jak bolesne jest przepracowanie traumy. Inaczej się nie da. Śląskość jest w niej toksyną, co sączy się od dziesiątków lat w kobiece ciała, napełniając je lękiem, bojaźnią wręcz, odbierając chęć do życia. Wiemy to dobrze, że o pewnych rzeczach sie nie godo. A skoro tak, to także nie leczy. Jakże zatem uleczyć to, co niewypowiedziane? Śląskość u Dziewit-Meller jest niewinnie-winna, trwa w (nie)zawinionym stuporze, po czym miota się w czasie i przestrzeni, by wreszcie ustąpić nowemu życiu. Czy będzie ono wolne od ciężaru śląskiego dziedzictwa?
Te książki, w których potwory giną z kobiecej ręki, wspaniale ze sobą rezonują. Może dlatego, że to iście górnośląskie herstorie? Lektury obowiązkowe bez wątpienia. Czekam na kolejne.
Nina Nowara-Matusik, literaturoznawczyni, germanistka, tłumaczka, profesorka w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Redaktorka naczelna otwartego czasopisma naukowego „Wortfolge. Szyk Słów”. Mieszka w Bytomiu.