Monika Neumann: To była moja Euphrosyne
Podnosi zmęczone oczy znad niemal zapisanej kartki papieru, niewidzący wzrok wlepia w szybie okna umiejscowionej w drewnianej ramie tuż nad masywnym biurkiem, przy którym siedzi. Wdycha zapach starego drewna, nowego papieru i łączącego te dwa pokolenia granitowego atramentu. Stary, dobrze znany aromat rozprzestrzenia się w jego płucach, ciało odbiera sygnał, a umysł analizuje. W dobrze znany zapach wpleciony jest jednak bardziej delikatny odcień, zapach, który siłą swojej słodyczy oszałamia zmysłu, tak silny, że zdziwiony mężczyzna otwiera oczy i tym razem już widzi.
Przed oknem, niepozorne drzewo o wysoko wzniesionych konarach ponad wąską talią czarnego pnia ubrało się w kwiecistą suknię, biel, mieniącą się delikatnym odcieniem różu, skąpaną w ostatnich promieniach słońca. Drzewo delikatne, piękne, urzekające, niemal powabne, falujące w delikatnych powiewach wiatru, przypomina mu w tym momencie młode dziewczę skupione na cudownie niewinnym, a jednocześnie w najbardziej kobiecy sposób czarującym tańcu.
Umysł, geniusz, analizuje dalej. Zna tą postać. Pamięta ostatni spektakl, który poruszył jego geniusz, jego zmysły, jego głęboko skrywaną naturę w dokładnie taki sposób. Minęły już lata, ba, dziesiątki lat. Smukła sylwetka, mleczne ramiona, niewinne i jednocześnie zmysłowe spojrzenie błyskotliwych oczu ocienionych wachlarzem ciemnych rzęs z złotą końcówką, spływające po prostych plecach delikatne fale miodowo-złotych włosów i barwa głosu, która ma w sobie coś z skowronka w leniwy majowy wieczór, coś z ciągnącego w nieznaną otchłań syreniego śpiewu, coś, co budzi ukryte pragnienia, obiecuje, kusi i ostrzega. Wszystko to już dawno przepadło, przemieniło się w proch i spoczywa skryte trzy metry pod ziemią.
Pamięta, jak dorastała na jego scenie, wcielała się w każdą kolejną postać z wrodzoną naturalnością. Córka dwóch aktorów całą weimarską scenę wodziła za nos. Nigdy nie ulegał urokom pięknych aktorek, to nie on. On tworzył piękno, a nie mu ulegał. Ale ta dziewczyna, bo dojrzałą kobietą, mimo małżeństwa z Beckerem, mimo dwójki urodzonych dzieci, mimo bólu utraty córki, nie zdążyła się stać, ona była wyjątkowa. Dorastała na scenie, to na niej traciła dziecięctwo, dorastała i nawet jej umieranie było poniekąd zakończeniem ostatniego aktu jej własnej, życiowej sztuki.
Wielokrotnie próbował ją odtworzyć. Rodził ją na nowo w wielu postaciach swoich późniejszych dzieł. Ale na nic to. Dłonią pociera przestrzeń między dwoma potężnymi brwiami zdobiącymi myślące czoło. Drugą dłonią ujmuje pióro i wpatrzony w tańczącą jabłoń, którą w myślach już nazywa Christine, zaczyna pisać list.
…es ist sehr selten der Fall, dass eine so junge Person so eine große künstlerische Reife besitzt und ein so ernstes Verhältnis zur Kunst ausstrahlt. In den Jahrzenten, in denen ich die Möglichkeiten hatte ein Theater zu leiten, traf ich nur eine Schauspielerin, die eine einzigartige Vitalität besaß und gleichzeitig offen für künstlerische Inspirationen war. Sie war meine Euphrosyne.[1]
Zatrzymał pióro i się na chwile zamyślił. Odtworzył ostatni raz postać swojej greckiej bogini wdzięku i urody urodzonej przecież na niedalekim i znanym mu Śląsku. Westchnął i podpisał się.
Johann Wolfgang von Goethe
[1]…zdarza się bardzo rzadko, żeby w młodej osobie dojrzałość artystyczna znalazła tak pełny wyraz. I by młoda osoba emanowała taką powagą stosunku do sztuki. W ciągu dziesiątków lat, w których miałem okazję kierować teatrem, spotkałem tylko jedną aktorkę, która dysponowała tak niezwykłą żywotnością i jednocześnie otwartością na artystyczne inspiracja. To była moja Euhprosyne. Johann Wolfgang von Goethe o Christiane Luise Amalie Becker, z domu Neumann, urodzonej w 1778 roku w Krośnie Odrzańskim. Aktorka, muza artysty, gwiazda weimarskich scen zmarła w wieku dziewiętnastu lat. Na podstawie książki Ślązacy od czasów najdawniejszych do współczesności. Schlesier von den frühesten Zeiten bis zur Gegenwart I Joanny Roztropowicz.