Monika Neumann: Liczyrzepa
Ziemia łagodnie faluje, gdy on potężną, przyobleczoną w obszarpany but stopą stawia krok. Kamień, od tysięcy lat taki sam, poddaje się jemu, skłania swoje poszarzałe oblicze, pochyla ku bystrym strumykom obmywającym jego stopy. Gdy on bierze oddech, wiatr szaleje, spływa po zboczach gór, pędzi między igliwiem, liśćmi i suchymi gałęziami, ogłusza jelenia, który w odruchu przechyla na bok głowę z porożem. Gdy się denerwuje, niebo nad szczytami pokrywa się kłębiastą powłoką szarych chmur, które suną w szaleńczym tempie wzdłuż nierównej linii horyzontu. Gdy tego zapragnie, wielką laską uderza trzy razy w ziemię, a góra otwiera się jemu i on buduje w jej wnętrzu niedostępne ludziom pałace, pełne migoczących w podziemnym świetle żyrandoli z wiecznego kamienia.
Dzisiaj jego nastrój jest pogodny. Słońce przyjemnie grzeje smaganą przez stulecia wiatrem skroń, niebo roztacza swój łagodny błękit jak ramę dla gór, których on jest duchem. Widoczność jest dobra, z szczytów widać połacie złotych zbóż w dolinach, maleńkich ludzi, uwijających się na polach jak maleńkie mrówki, widzi też grupę ludzi, która szlakiem podąża na szczyt. Duch Gór opiera się o skałę, siada na niewielkim wyskoku, uderza laską w ziemię i po chwili cały zatapia się w strome, skalne zbocze. Spogląda na młodych ludzi w śmiesznych według niego ubraniach, z czapkami z daszkiem,z gumowymi tasiemkami spływającymi z ich uszu, plastikowymi kwadratami w dłoniach.
–Jŏ nie poradza, jŏ sie musa siōńś, dychnōnć- dyszy chłopak, przechylając się do przodu i opierając dłonie na kolanach.
–Jŏ ci padała, że to nie be tak lekko- mówi z przekąsem dziewczyna i z poirytowaniem opiera rękę o biodro, zaczynając przy tym przytupywać nogą.
–Tyś pedziała, ze to be blank lekko- wtrąca się inny chłopak.
–Jak nie bandziecie słepać dziyń warciej- kończy dziewczyna, której włosy zebrane w kucyk połyskują na złoto to w jedną, to w drugą stronę. Trwa to sekundę, ale w pamięci Ducha Gór coś przeskakuje, jedne wspomnienie łączy się z drugim i jego nastrój zaczyna się pogarszać. Do tej pory tylko siedział, obserwował i śmiał się z tej grupy śmiesznych ludzi. Co oni mogą wiedzieć o wędrówkach, on wędruje tu od wieków, powstał może i razem z tymi skałami i pamięta czasy, kiedy tych dwunożnych przemądrzałych stworzeń tutaj żadne drzewo i żaden ptak nie widział. Ha! Co człowiek może wiedzieć o górach, o jego górach, których wnętrze jest jego domem, których lasy są jego ogrodem, a których zwierzyna była jego poddanymi. Śmiał się z tych młodych, naiwnych ludzi. Teraz jednak coś w nim drgnęło.
–Pōdź, pōdź, bo cie Liczyrzepa złapie- zaśmiała się ponownie ostatnia dziewczyna, podając zmęczonemu młodzieńcowi butelkę wody- Pōdź bracisku, bo bandam musiała sie z tym duchym ô ciebie handlować.
-Siostrzicko, ty byś mie sprzedała, jŏ jus to widza- przekomarza się młodzieniec, u którego Duch teraz spostrzega spore podobieństwo do dziewczyny.
–Godej tak dalyj, a pewnikiym tak zrobia- śmieje się dziewczyna i w tym momencie Duch już wie. Ten śmiech, ten błysk w oku, jasny włos, ta mowa, wszystko pasuje. Minęły wieki, ale gniew budzi się w nim tak samo gwałtownie i potężnie, jak wtedy.
–Hmpf- zaczyna nerwowo sapać, a wiatr podnosi się i zrzuca młodym czapki z głów.
–Moja mycka!- woła dziewczyna w ciemnym warkoczu i biegnie prosto pod skałę, gdzie na tronie siedzi duch. Spogląda w jej twarz, rumiane od wędrówki policzki i uspakaja się na chwile. Wiatr łagodnieje.
–Liczyrzepka to mozno bōł- śmieje się jasnowłosa.
–Liczyrzepka, małŏ klepka- rymuje najmłodszy z nich i wszyscy z śmiechem ruszają dalej.
Duch siedzi skamieniały, zły, posmutniały. Pamięta jak dzisiaj dzień, w którym zasłużył sobie na te imię. Jak młoda księżniczka, tak podobna do złotowłosej z tej grupy, zrobiła go za błŏzna. Policz rzepy, policz je. A on, oczarowany jej urodą, jej mową, posłuchał, a ona uciekła. Siedzi w swojej skale, wspomina, dyszy, denerwuje się i coraz bardziej pogrąża w posępnym nastroju.
–Hmpf!- grzmi duch, a niebo pokrywa się chmurami. Dobry nastrój i pobłażliwość dla ludzi rozpływa się w niczym. Wychodzi z swojej góry i udaje się w wędrówkę za grupą młodych. Gdy jego stopa miażdży jakiś dziwny przedmiot, który okazuje się być porzuconą plastikową butelką, jego grzmienie zamienia się w potężny ryk. Chodzą tu, po jego górach, śmieją się z niego, nazywają go Liczyrzepą, już nie polują, nie tak, jak kiedyś, ale wyrzucają śmieci, niszczą, nie szanują jego gór, jego domu, królestwa, jego wszystkiego, nie szanują po prostu niczego. Potężny grzmot rozdziera niebo, Duch kruszy butelkę, jakby była szkłem i biegnie w kierunku szczytów, by rozpętać tam burzę i przepędzić na jakiś czas tych intruzów. Jest wściekły, rozżalony, rozczarowany, smutny i czuje się stary jak nigdy. Czuje na sobie ciężar wszystkich tych wieków, który kruszy go, jak on przed chwilą butelkę.
Wtedy widzi tych młodych, prawie biegną. Drzewa szepczą, że byli na samej górze, że doszli tam, że zabrali z sobą obraz, że mają ich w tych swoich małych metalowych urządzeniach, że ukradli im kolor i jak złodzieje zbiegają w dół. Duch jest jeszcze bardziej rozzłoszczony. Wiatr podnosi się potężniej niż poprzednio, gałęzie tną przestrzeń to w jedną, to w drugą stronę, uderzają o siebie nawzajem, wszystko chowa się w bezpiecznej zieleni, by przeczekać złość Ducha Gór, a ci śmieszni ludzie zbiegają szlakami w dół, do swoich metalowych puszek, którymi tu przyjeżdżają.
Jedna z dziewcząt zatrzymuje się na chwilę i spogląda w niebo. Duch widzi w jej oczach zachwyt, widzi odbicie gór i podziw, widzi szacunek, którego brak chwilę temu tym istotom odmawiał i jego złość nieco opada. Siedząc wysoko na drzewie przygląda się jej, jak jej wzrok ogarnia krajobraz przed sobą, widzi jak się pochyla, zbiera z ziemi kawałek butelki, którą on skruszył, chowa, kiwa z dezaprobatą głową i biegnie dalej, by dogonić resztę grupy.
-Cekejcie na mie! Cekejcie!- woła.
–Jŏ jus myśloł, ze cie tyn Liczyrzepa porwoł- odpowiada chłopak.
–Śmiej sie, ale fajnŏ bajka. Ôbejrz to wszysko, ftoś musi tego pilnować. Kiej taki gupielŏk jak ty flaśki w las wyciepuje- i delikatnie uderza plastikiem o bujną czuprynę brata.
–Wiater mi ja wziun, jŏ jej nie wyciep.
-Ja ja, tak sie teros tōmac- mówi dziewczyna i idzie dalej. Duch spogląda za grupą w milczeniu, podrzuca zmęczonemu młodzieńcu kij podobny do jego własnego, patrzy jak zaskoczony go zbiera i opiera się na nim przy większych uskokach, widzi jak ludzie zamieniają się w kropki, jak złoty włos staje się tylko odległym ognikiem. Spogląda na ścieżkę i nie potrafi sobie tego wszystkiego w głowie ułożyć.
Powoli schodzi z drzewa i ciężkimi krokami podąża na szczyt. Wśród chmur, które tak samo jak on zdążyły się już uspokoić, siada na samym szczycie na wyskoku skalnym i spogląda przed siebie. Jego jasne, zmęczone oko jest skierowane gdzieś w nieznaną, odległą przestrzeń, rudy włos, poprzeplatany srebrnymi pasmami, plącze się wokoło olbrzymiej twarzy, a broda opada na potężne ciało. Dopiero teraz, w kompletnym bezruchu, jego postać zastyga i można rozpoznać szczegóły. Zmarszczki wokoło oczu, na czole, jak szczeciniaste są jego włosy, jak poszarpane ubrania, jak spracowane i potężne dłonie. Jak bardzo zmęczony przez te wiekowe pilnowanie tych gór jest Duch. Siedzi, spogląda jak słońce rozpoczyna wędrówkę ku zachodowi i po cichu nuci melodię, którą dawno temu usłyszał i mu się spodobała.
Hohe Tannen weisen die Sterne
An der Iser in schäumender Flut.
Liegt die Heimat auch in weiter Ferne,
Doch du, Rübezahl, hütest sie gut.
Wysokie jodły wskazują gwiazdy,
Jizera pieni się u ich stóp.
Choć tak bardzo w oddali mój dom,
Ty, Liczyrzepo, opiekę roztaczasz nad nią wciąż.