Monika Neumann: Krzyż na polu
Stare, zmęczone dłonie, na których wyglądająca jak suchy pergamin skóra poprzetykana jest siecią głębokich zmarszczek, przez ziemię, obrabianą dzień po dniu, przypominających swoimi ciemnymi liniami kartę dróg i połączeń kolejowych, trzymają zieloną gałązkę wiosennego bukszpanu. Roślina, pobudzona przez ciepło wiosennego słońca, bije głęboką, żywą barwą w mądre, niemal mleczno-szare oczy, które jakby zapadnięte w surową twarz zioną żywym ogniem, gdy spoglądają na świat spod opadających powiek i białych rzęs.
-Co to za habŏzie?- pyta dziecko, którego oczy mają podobną barwę, jednak w przeciwieństwie do tych starszych, wydają się być niemal za duże na malutką, delikatną twarz dziewczynki okalaną kosmykami prostych jak drut włosów.
–To nie jes zŏdne habŏzie. Gańba, żeby takŏ srogŏ dziołska tak gŏdała. To bandzie palma wielkanocnŏ. Kiej Pan Jezus wrŏcoł do Jerozolimy, ludzie witali go palmōma, sam wyglōndały ździebko inaksyj, ale u nŏs sōm take. Sam sōm kotki, podej mi je – mówi kobieta, spoglądając na dziecko, które zdrapuje się z drewnianego krzesła i cicho biegnie w kierunku wskazanym przez szorstkie dłonie. Tam, poza wierzbą z charakterystycznymi szarymi kulkami, które dziewczynce faktycznie przypominają miękką sierść małego kocurka, leży czerwona wierzba, wieprzki czyli gałązka agrestu, zielona gałązka jałowca i jemioły.
–Piyńć gałanzi, skuliś tego, ze Pan Jezus mioł piyńć ran zadanych kiej go na krzizu wiysali – oczy dziecka śledzą ruch rąk, które układają gałązki, przekładają je, zmieniają ich ułożenie, aż są zadowolone. Po chwili dłonie sięgają po czerwony kawałek wstążki i obwiązują nietypowy bukiet- Cerwōnŏ majśka skuliś cerwōnej krwi, ftōrŏ Pan Jezus za nŏs przeloł – dłonie podają palmę wielkanocną dziewczynce, która z wielką powagą odmalowaną na jej twarzy przygląda się gałązkom trzymanym w maleńkich dłoniach- Jutro, jak pōjdziymy do kościoła, bandzies trzymać palma, Pōn Bōcek cie zobejrzi, a farŏrz poświyńci te gałanzie – mówi, podczas gdy dłonie układają się na głowie dziecka i czule ją głaskają.
Dziewczynka chce pogłaskać miękką głowę szarej kuleczki, przy tym jednak jej delikatna dziecięca rączka zahacza o ostrą krawędź gałązki agrestu, z przerwanej skóry wycieka kropelka czerwonej krwi i wsiąka w bukiet, dziecko wystraszone przykłada palec do ust i nie przyznaje się do tej niewielkiej rany i czerwonej kropki wśród zielonych liści. Odkłada palmę na swoje miejsce i posłusznie podąża za omōm.
Mijają dni pełne nabożeństw i cichej modlitwy, dni szare, poważne, które dziecku wydają się być strasznie ciężkie i niezrozumiałe. W Wielki Czwartek widzi jak po powrocie z kościoła jej ojciec bierze palmę poświęconą wodą z dłoni pfarorza i skropioną jej krwią, z gałązek wije krzyż i kładzie na stół.
–Camu psujes ta palma, kiej oma ja tak fajnie przisykowała?- pyta nieco rozżalonym głosem.
–Nie psujam, yno robia krzizyk. Podōg mie, to jus niyskoro jes, takŏ dziołska powinna jus dŏwno w łōsku ligać.
Gdy rano budzi ją słońce, krzątanie matki i ciężkie kroki ojca, widzi, jak ten bierze mały krzyż do dłoni i idzie z nim na pole. Dziecko podąża za nim, jego ciężkie kroki nie idą w równym rytmie z szybkimi ruchami jej małych stóp. Jest zimno, rosa osiada na źdźbłach trawy, które pochylają się w kierunku słońca łaknąc jego ciepła i błogosławieństwa. Drzewa podnoszą swoje ramiona wysoko w górę, dziecko spogląda na nie, jak odbijają się na tle błękitnego nieba, jeszcze nagie i czarne, niepokryte zielenią i na myśl przychodzi jej krzyż w dłoni ojca.
Gdy dochodzą do pola, które czarną ziemią rozlewa się aż po horyzont, w twarz uderza ją silny wiatr. Widzi ojca, który pochyla się w modlitwie, której nie słyszy przez szum wiatru w uszach i błogosławiąc ziemię, która z ziarna zrodzi dla jego rodziny plon, wtyka krzyż w ziemię. Dziecko spogląda na te poświęcone gałązki i wydaje jej się, że widzi na nich maleńką czerwoną kropelkę.
Gdy później usiądzie w ławce kościoła obok swojej omy i mamy i będzie spoglądać na ołtarz, który rozbrzmi drewnianymi klekotkami i na odsłaniany krzyż, tak podobny do tego, który pobłogosławił jej pole, będzie bardzo wyraźnie widzieć te pięć ran i krew spływającą po drewnie, kropla po kropli. Będzie myślała o ziemi i spoglądała na swoje dłonie, jeszcze całkiem gładkie i bielutkie, oprócz jednego maleńkiego zadrapania.
Monika Neumann – Te ôpolske dziołchy, wielkie paradnice, kŏzały se posyć cerwone spōdnice… Monika Neumann czerwonej spódnicy jeszcze nie posiada, ale ôpolskōm dziołchōm jest z krwi i kości. Jest studentką Instytutu Filologii Germańskiej w Opolu i już za bajtla odkryła w sobie szczególne upodobanie do historii o tym, jak na jej małym skrawku Ślōnska bōło piyrwej.