Moje chabozie
Stała w laubie z swoim niewielkim bukiecikiem. Drobne dłonie z zielonymi paluszkami czule obejmowały zebrane kwiaty. Niektóre od mocnego uścisku nieco przywiędły, inne sterczały nieproporcjonalnie wysoko w porównaniu z pozostałymi. Jeden rumianek w niewiadomy sposób zaplątał się w jasną grzywkę dziewczyny i zawadiacko wisiał tuż nad lewą brwią będącą ukoronowaniem wielkich, jasnych oczu. Kolana dziewczynki były umazane zielenią, podobnie łokcie, wyglądała jak przeurocze wyzwanie dla każdej nowoczesnej pralki. Jednak twarz zdobił wielki, rozanielony uśmiech zarezerwowany dla bukieciku pełnego pachnących łąkowych ziół.
–Na co Ci te chabozie?!- zawołał starszy bracik. Był od niej całą głowę większy, jeździł na kole bez podpórek i myślał, że jest o cały świat od niej mądrzejszy. Może i był, ale to wcale nie znaczyło, że ona musi się do tego przyznać. Już szykowała się do jakieś mądrej odpowiedzi, chciała krzyknąć to moje chabozie, nic ci do tego, przekonana, że zabrzmi one dorośle i uciszy śmieszki bracika, kiedy zza jej pleców dobiegł dobrotliwy głos:
–To na Matki Boskiej Zielnej. Emma nazbiyrała ziela na jutro do świyncynia- tłumaczyła spokojnie oma, odbierając od niej bukiecik, przewiązując zielone łodygi białą flajśką i wkładając je do krauzki z wodą- W sierpniu każdy kwiat woła- zanieś mnie do kościoła- powiedziała na odchodnym. Chłopiec zamilknął, bo nawet dorosłość, którą starał się wsiąkać każdą komórką swojego ciała, nie była w stanie wytępić w nim miłości i szacunku do tej siwowłosej i lekko pochylonej kobiety.
Dziewczynka pokiwała głową dla potwierdzenia. Wyraz jej twarzy był odbiciem powagi, z jaką traktowała uzbierane kwiaty i zioła. Gdy jej krótkie nóżki stąpały za mamą przez łąkę i dziewczynka dla orientacji spojrzała do góry, bo trawa dorastała jej do piersi i ciężko jej było się przemieszczać, ostatnie promienie gorącego letniego słońca nieco ją oślepiły. W tym jasnym świetle ujrzała prześliczną panienkę, niemal tak piękną, jak ta, którą codziennie widziała na obrazku z dzieciątkiem nad swoim becikiem. Trwało to jedynie chwilę, ale w ten ułamek sekundy dostrzegła jak spowita błękitem panienka dłonią dotyka kwiat, który rósł kawałek przed nią i choć obraz po chwili zniknął jej sprzed oczu, to promienie słońca wciąż w pewien szczególny sposób obejmowały ten kwiat.
Wydawało się jej, że roślina niemal prosi ją o to, by przytuliła delikatne bieluśkie płatki, które niczym delikatne obłoki okalały złocisty środek, do swojego okrągłego, czerwonego policzka. Gdy to już zrobiła dostrzegła kolejny, który podobnie ją nawoływał. Za sobą słyszała śmiech mamy, która żartowała, że za chwilę brachnie dla niej ziela na łōnce, ale ona nie przejmowała się tym, bo jak w morzu kolorów, które miała przed sobą, mogło zabraknąć roślin?
I tak, stojąc w tej laubie, wpatrując się w swojego bracika, który nieco teraz nieco zawstydzony opierał się o swoje koło, ona bardzo chciała o tym wszystkim opowiedzieć, ale nie potrafiła. Nie znała takich słów, które mogłyby to wszystko opisać. Ba, była pewna, że nikt nie stworzył jeszcze takich słów, które mogłyby temu zadaniu podołać. Dlatego uczyniła coś, co idealnie pasowało do przekornego charakteru trzyletniej młodszej siostrzyczki. Pełnią wdzięku wyciągnęła język i pokazała go bratu. Nim ten jednak zdążył zareagować, szybko wbiegła do spowitego zapachem jej ziół domu.