Biblioteka nocą: Scholtis. Księga pierwsza
Ukryty w mojej bibliotece jak w gwiazdolocie, niczym astropilot, gnam po nocnym niebie, mając na swych skrzydłach w patrolowym szyku dwa szyby górnicze. Jeden niczym średniowieczna baszta, drugi niby kubistyczny księżycowy lądownik zwany orłem, prują ze mną, nie tylko po fizycznych wymiarach, ale również, a czasem głównie po przestrzeniach mentalnych. Oj piękna wydaje się być praca nocnego strażnika! – słyszę wołania z dołu. Ale nie zwracam uwagi na te okrzyki, gdyż doskonale wiemy, że pilnowanie ksiąg jak pilotowanie statku kosmicznego wymaga uwagi i pochylenia oraz tej szczególnej koncentracji, która chroni od zatracenia.
Zatem pędzę z biblioteką po świecie zewnętrznym i przechodzę ślizgiem niczym po Wstędze Möbiusa do samego wnętrza, do jądra książnicy, niedaleko nieoznakowanej komnaty, w której składane są księgi inwentarzowe. Które według znawców lepiej opisują wszechświat zwany biblioteką, aniżeli katalogi. Co jest oczywiste, gdyż posiadają zapisy o książkach, które z katalogów wygonił duch melioracji (tak na marginesie należy wspomnieć, że niektórzy zatraceni bibliotekarze z niebywałą uporczywością poszukują do tej pory bezowocnie pierwszej księgi inwentarzowej, w której pod numerem pierwszym widniałaby mityczna księga pierwsza, która pomijając wszystkie inne imponderabilia odpowiedziałaby na pytanie – kiedy powstała Biblioteka?).
Stojąc przed dzisiejszą książką niepotrzebne mi są zapisy inwentarzowe bądź katalogowe. Doskonale wiem, że polska wersja tej książki, o której niektórzy chcieli zapomnieć, a niektórzy zapomnieli, pojawiła się nagle. Chciałoby się powiedzieć, że wyłoniła się w bibliotece znienacka. Acz zainteresowani tematem i władający językiem niemieckim doskonale znali narrację. Czyli opowieść. „Ostwind. Ein schlesischer Schelmenroman”. „Wschodni wiatr” Augusta Scholtisa za sprawą Aloisa Smolorza przedzierzgnął się w znany wcześniej tytuł „Wiatr od wschodu”, udostępniając polskiemu czytelnikowi utwór kanoniczny ze śląskiego firmamentu literackiego. Wreszcie (a tylko Tłumacz i Wydawca znają wysiłek i symultaniczne koincydencje związane z wydaniem książki).
Jak chce autor w podtytule powieść sowizdrzalska. Rzeczywiście, główny bohater Kaszpar Teofil Kaczmarek w sposób oczywisty nawiązuje do postaci wywodzącej się z folkloru północnych Niemiec, złośliwego błazna, będącego uosobieniem mądrości ludowej oraz rubasznego humoru, która po raz pierwszy w druku ukazała się anonimowo gdzieś w okolicach roku 1510/1511 pod tytułem „Ein kurtzweilig Lesen von Dyl Ulenspiegel, geboren uß dem Land zu Brunßwick, wie er sein leben volbracht hat…”
August Scholtis urodził się w miejscowości Bolatice w tak zwanym Kraiku Hulczyńskim, która oddalona jest o niecałe 15 km od mych ulubionych Owsiszcz – wsi granicznej, leżącej na krawędzi wielu światów, tak jak osławiona powieść Scholtisa, tak jak on sam. Zatem jest on człowiekiem stąd. Czyli z krainy dziwnej, zwanej przez swych mieszkańców Prajsko, w której królowała tzw. gwara laska, znana z dokonań Ondry Łysohorsky’go. Ale można spokojnie stwierdzić, że stąd oznacza Śląsk. Albo Morawy. Albo Czechy. Czy też Czechosłowację. Czy może jednak Niemcy, albo nawet Prusy. I przecież Polskę. Scholtis znał doskonale te wszystkie smaki. Ba, był z nich ulepiony. Emanował nimi. A one w nim tarzały się.
Wszystkie te niuanse epoki Śląską przed rokiem 1922 zostały opisane – zdawało by się językiem ludycznym, a przecież nie uciekającym od eksperymentów leksykalnych i stylistycznych – momentami z bezpośrednią dosadnością, albo także z surrealistyczną ulotnością. Ale zawsze smakowicie. Proszę poczytać:
„- Panowie tak nie można. Przepuście mnie. Moje konie są głodne. Jestem w trakcie najpilniejszych zasiewów i nie mam czasu na wasze żarty. W czasie najważniejszej pracy umarła mi żona. Tam w stajni ryczą głodne krowy. Ach puśćcie mnie w spokoju na drugą stronę.
– Stary, nie mów bzdur. Z powrotem. Z powrotem. Germanie są za nami.
Nazad! Cofnij się! Wracaj z tym trupem!
Zabić wszystkie niemieckie psy.
Tatusiek został porwany przez tłum ludzi i błąkał się po lesie.
Konie jeździły przez las tam i z powrotem. A ponad tym świszczały kule.
Nastała noc.
Tatusiek błąka się ze swoim zaprzęgiem po polach i lasach Górnego Śląska do dziś i nie może wrócić do domu”.
Powieść wyszła w 1932 r. przed przyjściem Hitlera do władzy, ale zaraz po jej przejęciu faszyści wpisali ją na listę ksiąg zakazanych. W Polsce nie była zakazana, tylko tyle, że jej nie było. Być może jak chcą niektórzy, z powodów akcentów antypolskich. Ale w powieści dostaje się każdemu – biedocie i bogatym, żydom, katolikom i protestantom. I oczywiście Niemcom. Nikt nie uchodzi cało smagany biczem ironii, ale też dosłownym, głównego bohatera. Nawet on sam na finale zostaje rozmyty przez wiatr.
Powieść wbrew powszechnej opinii wesoła nie jest – choć faktycznie uśmiech co rusz pojawić się może na twarzy czytelnika. Jest wręcz smutna, a nawet dołująca. Powieść łatwa w czytaniu również nie jest. Ale jej optyka, idąc pod prąd, skierowana z wewnątrz Śląska w kierunku mentalnych światów narodowych (niemieckich, polskich czeskich) dominujących w odczytywaniu świata, jest na tyle ożywcza, że czytelnik znęcony tym jej powabem może sięgnąć po nią jeszcze raz. I jeszcze raz. A za każdym czytaniem będzie to powieść nowa. I pełna rzecz jasna.
W niektórych księgach inwentarzowych zapomnianych bibliotek była wpisana pod numerem jeden. Ja bym też ją tam wpisał.
Dobrze. Nie mogę się powstrzymać. Niech na koniec zabrzmi czysta liryka kończąca dzieło Scholtisa:
„WSCHODNI WIATR
Wietrze ze wschodu, spójrz na mnie!
Moje ręce są puste, a ja jestem gotów umrzeć za prawdę.
Czy istnieje jakaś ojczyzna dla ciebie, wietrze ze wschodu… dla twojego wiania, wietrze ze wschodu, to patrz na mnie.
W stepach, gdzie twój początek, szukam ciebie… Wietrze… Wietrze ze wschodu.
Śpiewasz w kolebce ludzkości, tchnienie syna pustyni…, wietrze ze wschodu.
Moje ręce są puste. A ja jestem gotów umrzeć za prawdę, wietrze, wietrze ze wschodu.
Połacie mojego poznania są nierówne. Stepy twego dzieciństwa są za to równe, wietrze…, wietrze ze wschodu.
Błądzę po moich własnych pałacach. Zapadam się w sobie, a w grobowcach mojej natury unosi się twoja pieśń…, wietrze…, wietrze ze wschodu.
Wietrze… przepiękny wietrze ze wschodu, spójrz na mnie. Stanąłem na wieży kościelnej mojego dzieciństwa i patrzę za tobą na horyzont, wietrze…, wietrze, wspaniały wietrze ze wschodu.
Poprzez wieżę mojego kościoła ciągniesz swoją wieczną drogę, a ja patrzę za tobą, na zachód…, wietrze…, mały wspaniały wietrze ze wschodu.
Patrzę z wieży kościelnej mojego dzieciństwa na… Odrę, rzekę mojej ojczyzny, jak się buja, buja jak wahadło olbrzymiego zegara, który wymierza godziny: Europa Środkowa.
[…]”.