Aleksander Lubina: Hanek i oni (Mimry z mamrami) – cz. 3
Aleksander Lubina
Hanek i oni
(elwry, lebry, pamponie, soronie, hadziaje i barbary) – albo o moich przodkach i zadkach.
Mimrów z mamrami tom I
ilustracje: Grzegorz Chudy
W keroś niedziela narychtowoł obiod i do mie – rolady z kluskami śląskimi i modrom kapustom.
Rozbity tłuczkiem do mięsa płat wołowiny, nadziany drobno pokrojonymi kiszonymi ogórkami, posiekaną cebulą i starannie pokrojonym boczkiem wędzonym, zrolowany i upieczony na jasnobrązowo.
Kluski śląskie z przegotowanych i przetartych kartofli, mąki kartoflanej i pszennej oraz jajek.
Modro kapusta, fioletowo – niebieska z delikatną nutą przypraw i boczku.
Sos – niektórzy godajom – beszamel.
Dobre. Richtig śląskie. Oni myślom, że nasze warzynie tukej sie kończy, a ono sie od tego ani napoczyna ani na tym zawiyro… Rolady z kluskami śląskimi i modrą kapustą to mus, ale nie wszystko.
Zrolować, nadziać i Behemot – to onych zdanie, takie ciche, o naszyj kuchni. Same Hanysy wajajom, co to ślońskie, praśląskie. Na, ja, to je ślońskie, nale na tym sie nasze jadło niy kończy.
Może bez to zamiast nudelzupy, toch ci brotzupa uwarzył. A możech som mioł na to cipsa, aboch dzisioj przepadzity.
Jak my już pojedli, a Hanek wypił trocha i zakurzył, to z namaszczeniem pod nosem mruczoł – do powietrza, do kamienia, do gołębi, do siebie.
Rzadko coś na głos pedzioł, bo życie nieroz poradziło go nauczyć, że lepiej nic nie godać, a swoje se myśleć.
Grzech to wielki nie pomagać radą, ale mniej się szkodzi rodzinie i przyjaciołom milczeniem, sobie też mniej, bo jak ci ukradną słowo i zniekształcą, to i robota, i miłość ci wezmą i bliskich skrzywdzą.
Nieskorzy we starości dzielić sie trza wszystkim, co by niedopowiedzeń i przemilczeń nie zostawić w spadku jak długi, bo jak do śmierci nie godosz nic, to oni i barbary pedzom, żeś godoł, co ci nawet na myśl niy prziszło. Niy chcioł Hanek, co by go kostucha naszła znienacka. Nalał sobie kwitownicy. Dobrze schłodzona orzeźwiła go i ugasiła pragnienie. Takie pragnienie – to pragnienie najprostsze.
Oni i barbary niy majom godać, co jo pedzioł, a czego jo nie pedzioł. Siadej i pisz prowda albo nagrywej. Wszystko jedno. Skończ, dopóki żyja. – rzekł. Możno przeczytom som. Tego bydom jakie trzi – sztyry buchy.
Kończę lata po jego śmierci. Słowa dotrzymać należy choćby wyłącznie w części znikomej.
Kożdy jedyn chop mo ino jedno słowo. I tego się trzim, Zdanie zmienić możesz, ale słowa niy. Jak już bydziesz taki stary jak jo, to bydziesz wiedzioł, że zdań jest moc. Ty mosz je znać i cynić, a nie upierać się jak osioł przy twoim ino, bo twoje. Zapisza tyż to, co mniyj ważne, bo od ważniyjszego naczna. Na reszta czasu zbraknonć może. Najdziesz to w szufladzie pod szafom albo w szrajbtiszu, jakby mie tak kostucha niespodziewanie nawiedziła. Słowo wiater, pismo grunt. Czerpie wodę przetakiem, kto bez pisania chce być.
Trudno mi było i nadal niełatwo jest zrozumieć Hanka.
Boś za głupi albo za kształcony – na jedno wychodzi – mruczał Hanek znad talerza głębokiego, płytkiego, do ciasta, z filiżanką kawy, kuflem piwa, albo małym kilofkiem w ręce. Lubił zjeść i wypić, zakurzyć, tyż rod zakurzył.
Ale to już było. No i będzie jeszcze kilka razy – żeby lepiej zapamiętać tego mojego Eulenspiegla, Stańczyka, Falstaffa, Breugnona – Salomona, Fausta, Ahasvera i kogo tam jeszcze chcecie, żeby poznać tajniki jego myślenia i kuchni – przysłowia, powiedzonka, dykteryjki i przepisy. Nie drzaźnił, nie fopowoł i nie perorowoł zbyt.
Na jeden wyłącznie temat dyskurs swój wiódł ze mną: O nich! O barbarzyńcach, o barbarach. O cygaństwie i o okrucieństwie. Przeszywał mnie wzrokiem i sprawdzoł, czy mo recht, że godo to, co myśli.
W szkole i na uniwersytetach czas traciłeś. Na kamień spójrz. To styknie. To diasecko trudne. Patrzysz i wiysz, abo niy wiysz! Czujesz, abo niy! To niy zależy od kamiynia, ino od ciebie.
Milczałem ze zrozumieniem i nie odzywałem się nieproszony. Starszy był i mądrzejszy. Patrzył na mnie, na moje reakcje i rządził po naszemu. Sprawdzał na mnie, czy dobrał słowa i ton właściwie, czy go rozumiem, tak, jak sobie założył. Czy nie wierzę, kiedy mam niedowierzać, czy podziwiam, kiedy jest to na miejscu. Jak mu nie wychodziło, wracał do wątku po jakimś czasie i znowu się przyglądał. Przeczył sobie, zmieniał zdanie, a ja zapisywałem, jak umiałem – wersje wszystkie. Chyba.
Mówił Hanek: Oczekiwanie, żeby oni nos pokochali – to głupota. Przecież nas nawet nie znają i nami być nie chcą – to oczywiste: my jesteśmy sobą u siebie, oni są sobą, albo im się tak wydaje. Wydaje im się, że są, że są wspólnotą. No jakąś wspólnotą są… Ale czy wiedzą, jaką? Jakim narodem mogą być po tej wojnie strasznej, po tej wędrówce ludów i zmianie granic. Weź Warszawę, stolicę, ile było kilometrów z Warszawy do wschodniej granicy, a ile jest teraz? To samo z obecną granicą zachodnią. Jak nazywały się ich największe miasta przed wojną, a jak po wojnie? Przed wojną był Lwów, a teraz są to Szczecin, Wrocław, Opole, Katowice?
Sami nawzajem się nie szanują, to dlaczego nas by mieli? Bez szacunku dla siebie nie ma miłości do siebie, do innych też nie, nawet miłości Bożej nie ma. Niewiele zostaje. Zaczyna się nic…
Dlaczego mieliby nas kochać? Tylko dlatego, że są u nas? Oni tego nie wiedzą. Są u siebie. Tak im się wydaje.
Są przekonani, że ta ziemia do nich należy… Skuli mie ziemi mogom se nakopać, wiela uniesom, ale tyj ziymi i tak nie zrozumiejom. Nie rozumiejom nos i nie szanujom…
Mają tu swoje cztery ściany…
Niewiele lat minęło od czasów, kiedy my to w tych ścianach oddychaliśmy i pierdzieliśmy. Teraz ich kolej.
Mają tu swoje drogi. I co z tego, że nadal błądzimy po tych drogach – teraz to ich drogi. Chodzimy po naszych ulicach, noszących imiona i nazwiska ich rodaków. Może nasi krajanie nie zasłużyli na takie wyróżnienie. A kto tam wiy? Zresztą my som różne.
Niektórych z nas Hanysy się wstydzą i wolą, żeby o nich zapomnieć. Jedni chcą zapomnieć naszych brunatnych, inni naszych czerwonych, a możno już też i nowych barbarów – naszych barbarów.
Barbarów z naszyj krwi i naszego nasiynia. Bezto, godom ci, że czynsto lepiej kiejś ino jedyn do siebie samego i ino z tego sie spowiadosz.
Ulice zaś numery mieć powinny, litery, imiona drzew, ptaków i pięknych uczuć. Myni wtedy ostudy. Ale niestety, to też wymaga jakiegoś języka – ich albo naszego… A my języka mieć, nie mamy. Tak orzekły osoby kształcone i w prawie będące. Ale kiej do nich po naszymu godosz, to nie pojmują. Za mało rozumu, eli jynzyk do nich za ciynżki?
Same Hanysy sie wadzom, czy to jynzyk, czy to gwara, czy to etnolekt. Czym by niy boł, to w szkołach go niy uczom, bo szkoły som ichnie, a my za nie ino płacymy i u nos som. Niy uczom w tych ich szkołach, jak brzmią po naszemu litery, nazwy drzew, ptaków i piękne uczucia. My to wiymy, ale możno oni by się chocia trocha nauczyli. Możno by zrozumieli, jak i o czym godomy. Bo śląski to nie polski, jak polski to nie śląski, a poznać po mowie, jak kto mo w gowie.
Do tego Hanek wracał w swoich monologach. Czasami mówił: Zawsze lepszy sam Ponbóg niż jego wszyscy święci. Nie bydziesz mioł bogów… No i rzykej, dużo rzykej – po cichu i na głos. Po jakiemu? Sercem, duszą, zachwytem, miłością. Nie rób z rodu, z mowy, z ziemi, Boga. Godka to ino godka. Godka służy porozumieniu. Im też nie dej z tego robić powodu do wadzynia sie.
Duszy nie zaprzedej. Nie bydziesz mioł bogów! Boga nie zastępuj kulturą, sztuką, nauką i cywilizacją.
Bóg jest tym wszystkim. A to wszystko bez Boga jest niczym.
Wtoś pedzioł: Kiej Boga niy ma, to wszystko dozwolone.
Barbary z tego korzystają – bez to broniom ci jynzyka twojego i prawdy i ziymi twojej.
Trudno mi było i jest zrozumieć Hanka.
Boś za głupi albo za kształcony. Na jedno wychodzi. –mruczał Hanek znad talerza głębokiego, płytkiego, do ciasta, z filiżanką kawy, kuflem piwa albo małym kielonkiem w ręce. Lubił zjeść i wypić, zakurzyć też rad zakurzył. Czasami se myśla, że niy wiym, jak to ze tobom? Czy, że łaciną i greką zabili w ciebie człowieka? A może: Jak sie stanie z chłopa pisorz, to se myśli, że je cysorz! Do rzici z takimi szkołami, co ino świadectwami sie kończom i dyplomami. Tych bez dyplomów też mo Ponbog rod. A co tam. Bo widzisz to wszystko jest proste. Proste a nie ajnfachowe. Nie prostackie!
Kiedyś przilazła Żemlino do Nowoczki i pado:
Wiecie Nowoczko, Wom sie w życiu nic nie poszczynściło.
A czamuż to? – mruknyła Nowoczka.
Nawet ten Wasz chop, Nowoczko!
A co z tym moim chopem?
Wasz mo jedna noga krótszo, ha!
Wejrzała Nowoczka na somsiadka jakby utoplca na pustyni ujrzała: Niy. Niy, niy Żemlino, Wy mojo.
Mój chop mo jedna noga duższo!
Zawsze idzie jamrować i wajować. Najgorzyj jak ludziska na Boga, abo skuli ojczyzny, abo skuli rodziny labiydzom. Kto tego nie rozumie tego trzeba precz wygonić: Precz z parszywom owcom od stada, bo bydzie wiynkszo swada. Niych nom niy bierom naszyj ojcowizny, niych niy cyganiom, że zawsze do nich należała. Moi tu som dużyj niż sto, dwiesta i tysionc lot, a oni tu som od wojny, od powstań kilku. My ich przygarnyli, oni nom wygarnyli. I tyla.
Niy gorsz sie, ale to dobrze, że młodzi się kształcą w ichnich szkołach. Trza ich rozumieć. Trza ich znać. Indianery i Negry tyż terozki sie uczom w szkołach kolonizatorów. Trza znać obce jynzyki. Wieloma jynzykoma rzondzisz, tyla razy żeś człowiek.
Aleksander Lubina – germanista, andragog – zdobył wykształcenie w Polsce, Niemczech i Szwajcarii. Jest publicystą, pisarzem, tłumaczem, autorem programów nauczania, poradników i śpiewnika – był nauczycielem akademickim, licealnym, gimnazjalnym i w szkołach podstawowych oraz doradcą i konsultantem nauczycieli.