Monika Neumann: Modlitwa dwóch chmur
Stare pożółkłe kartki wielce się dziwują, bo dłonie które chwytają ją i niemal tkliwie dotykają stron, by szeptać żarliwe modlitwy, pachną czymś dziwnym, metalicznym. Trochę jak ogień, jak żar, jak płomień trawiący serca, umysły, wykrzykiwane w rozpaczy słowa. Trochę jak gorzka, słona łza zmywająca z twarzy kurz, brud i krew. Trochę jak tętniąca życiem ciecz wżerająca się czerwienią w białe płótno, wsiąkająca w ziemię jak gorący majowy deszcz. Słowa wypływają z ust człowieka i płyną wysoko, hen ku zachmurzonemu niebu i szukają ujścia między szarymi kłębiącymi się na nieboskłonie masami ku błękitnej dali. Po drodze napotykają wiele innych słów, szeptanych równie żarliwie z innych modlitewników, które dziwią się tak samo, jak ten jeden, bo wszystkie serca trawi ten sam ogień i choć używają innych słów wciąż proszą o to samo dla siebie, dla swoich bliskich, dla tej ziemi, którą tak bardzo kochają.
-Ojcze nasz, któryś jest w niebie…
-Geheiligt werde dein Name…
-Przyjdź Królestwo Twoje…
-Dein Wille geschehe…
-Jako w niebie, tak i na ziemi…
-Unser tägliches Brot gib uns heute…
-I przepuść nam nasze winy…
-Wie auch wir vergeben unsern Schuldigern…- szepczą księgi ustawione w pradawnych regałach, na przekór ulotkom, gazetom, wezwaniom, które rozszarpują modlitwę na pół, one wspólnie spoglądają na dłonie wertujące już pożółkłe stronice w poszukiwaniu nadziei i ukojenia.[1]
Za chwilę modlitewniki porzucone będą w kąt. Modlitwa łącząca serca przegra z szeptanymi fałszywymi słowami, pięknymi obietnicami, złudnymi nadziejami wydrukowanymi na tak wielu ulotkach w tak wielu językach. Modlitwa przepadnie. Dłonie chwycą broń, usta szepczące żarliwe słowa zacisną się w wąskie linie, naprzeciwko siebie staną serca bijące jedną nadzieją dzieloną na pół przez świat niepotrafiący pojąć tych ludzi i tej ziemi przesiąkniętej czymś dla reszty nieuchwytnym, niesamowitym, niemożliwym. Bo jak pojąć to, że oni, choć z tego samego ziarna na jednej ziemi wyrośli i wspólnie chłonęli błękitny deszcz i pili złote słońce, to każdy kwitnie inaczej, swoją barwą, swoim odcieniem, a mimo to razem w idealnej harmonii. Tak być nie może. Nie przyjmiemy tego.
Dlatego, ku rozpaczy starych modlitewników, świat bierze bagnet i niczym pług wbija go w tą ziemię, by podzielić ziarna, jedne od drugich, orze tą ziemię, głęboko, ostro, aż płacze krwawymi łzami nad wszystkimi tymi, którzy zatruci nienawiścią padają w bruzdy pozostawione w ziemi. Modlitewniki płaczą nad tą tragedią, nad wielkim niezrozumieniem, nad sercami złamanymi wtedy, łamanymi po kawałku po dziś.
[1] Fragment innego opowiadania autorki