Babski comber, abo pierōn wiy co
Traudka w sposób zwyczajny i spokojny rozpoczęła swój dzień o charakterystycznym dla soboty, przewidywalnym rozkładzie zadań. Przemyła twarz, związała ciemne włosy, założyła fartuch, zrobiła mężowi śniadanie i nieśmiało się uśmiechając usiadła po drugiej stronie stołu, by raz po raz spoglądać na swojego świeżo upieczonego małżonka.
W jego zielonkawo szarych oczach widziała swoje odbicie, rumieńce na okrągłych policzkach, nieujarzmione mimo wszystkich jej starań, kręcone włosy i modre, bardzo modre, a przy tym nadzwyczaj nieśmiałe oczy. Wciąż nie nawykła do przyglądania się mu tak o różnych porach dnia przy przeróżnych czynnościach dnia codziennego, nie nawykła do jego spojrzeń, gdy ona zajmowała się swoimi obowiązkami, nie nawykła do wieczornych rozmów przed zgaszeniem światła. Było tak wiele rzeczy, do których się musiała jeszcze przyzwyczaić i tak wiele, od których musiała odwyknąć, a które nieodzownie towarzyszyły jej przez wszystkie minione lata jej niespełna dwudziestoletniego życia. Jej dzień otrzymał teraz inne ramy, od świtu po zmrok wszystko było nowe i czasem przez tą jedną wielką niawiadomą ździebko przerażające.
Świeży chleb zaczął się kruszyć, gdy wgryzła się w kromkę. Mężczyzna pochylił się nad stołem, by delikatnie zrzucić okruchy, które za sprawą twarogu przylgnęły do jej podbródka. Stracił przy tym równowagę i ręką oparł się o miskę, w której przygotowany czekał ów winny wszystkiemu świeży twaróg. Zrobił potworny maras i z przepraszającym wyrazem twarzy spojrzał na dziewczynę, która nagle parsknęła śmiechem, doprowadzając zmazanego śmietaną chłopaka również do śmiechu. Kaskadę wesołych chichotów przerwało nagłe silne i stanowcze walenie o drzwi.
-Wyłaźta! Dejta nōm no na ździebko ta wasŏ kobiyta. Ôddōmy ja w jednym kawołku. Versprochen!
-A fto sam takie larmo robi?- odkrzyknął młodzieniec, otwierając przy tym drzwi.
–Babski comber, abo pierōn wiy co!- brzmiała odpowiedź, której towarzyszyły salwy śmiechu.
–A po jakiygo wy mie chcecie z chałpy w sobota wyciōngać, kiej tejla roboty jescy mōm?
-Modŏ, nie bōndź za mōndrŏ, a pōdź z starsymi, mōndrzejsymi, porozprŏwiōmy sie ździebko- zawołały kobiety.
Dziewczyna wystąpiła przed próg i przyjrzała się wesołemu zgromadzeniu. Przed nią stały same kobiety w przeróżnym wieku, poubierane w kolorowe skrawki materiału, w rękach mające miotły i inne podobne atrybuty, z twarzami przyozdobionymi czerwonym barwnikiem i węglem. Ciężko było jej rozpoznać, która z tych przezabawnie przystrojonych kobiet była szanowną i poważną sąsiadką z lewej, a która żoną wielmożnego masŏrza z prawej i może właśnie to dodawało im odwagi, by tak odważnie pogrywać sobie z jej mężem.
-To mozno jŏ tes z wami pōjdam i posuchōm ździebko, a?
-Ni! Zŏdnego chopa, my mōmy babskie sprawy do przegŏdaniŏ.
I tak, mając cały jej opór, który przecież w tej scence musiał się znaleźć, by dać kobietom przed jej progiem satysfakcję z kolejnej zdobyczy, za nic, została wyciągnięta z domu i przyłączona do drużyny rozradowanych kobiet. Owinęła się ciepłą chustą, przyjęła węgiel i czerwony barwnik na swoje lica i ruszyła orszakiem, mającym wprowadzić ją w znane jedynie starszym reprezentantkom płci pięknej tajniki życia i pożycia małżeńskiego i wszelkich obowiązków i praw wiążących się z tym, dla niej wciąż świeżym, stanem.
Słuchała opowieści, rad, czasem mniej, czasem bardziej mądrych, żartów z płci przeciwnej, chichotów ani trochę nie pasujących do poważnych przecież wiejskich dam. Dowiadywała się szczegółów, które raz po raz przyprawiały ją o rumieńce, przestróg i czuła rosnącą w niej ekscytację faktem, że, wracając dzisiaj do domu, będzie o wiele mądrzejsza, niż gdy z niego wychodziła.
Rytuał ten z pokolenia na pokolenie wprowadzał dziołchy w nową rzeczywistość, pozwalał jej i wielu innym przed nią z odpowiednią dozą szpasu przebrnąć przez ten etap dostosowania i stać się pełnoprawną członkinią tajnego, niemal mistycznego dla młodych dziewczyn, koła mężatek, będącego przecież dla niej dotychczas głównym i najważniejszym celem w życiu. Z żalem spoglądała na panny, które wkraczając w coraz poważniejszy wiek, na szyi miały zawieszoną drewnianą warzechę i udając śmiech, szły za nimi.
Tak, tak. Ten babski comber to było o wiele więcej jak zwykła zabawa, o wiele więcej, niż jej pozostawiony w domu na pastwę losu młody małżonek mógł się domyślać.