Sobótka
Ostatnie promienie słońca kąpią się w powierzchni wody, przedzierają przez trzcinę, bluszcz i inne chabozie porastające brzeg rzeki, która wartkim nurtem pędzi ku nadchodzącej nocy. Gładka tafla iskrzy się pierw delikatnym złotem, później krwawą purpurą, aż wreszcie przemienia się w srebrzyste migotanie goniącego za słońcem księżyca.
Utoplec spod bezpiecznej bariery dzielącej jego świat od świata tych jasnookich, smukłych istot, które tak często widzi i które raz po raz penetrują jego królestwo, spogląda na nadchodzącą noc, najkrótszą i dla niego brzemienną w skutkach. Spogląda na gasnące słońce i widzi ogniska, które tu i tam zaczynają płonąć, widzi iskry, które tak bardzo go fascynują, bo są dla niego nieosiągalne, nierealne, odległe, jak gwiazdy na ciemnym firmamencie nieba, które kuszą nieśmiałe oko ludzkie.
Wokoło ognisk majaczą postacie, a Utoplec czuje coraz bardziej, jak woda jaśnieje blaskiem, który widzi tylko on, który więzi go głęboko, daleko od tych świateł, które go przecież tak bardzo przyciągają. Widzi, jak kwiaty zebrane w wieńce lecą wysoko i lądują na powierzchni jego rzeki, burzą równą taflę, przez którą spogląda na cuda tamtego świata. Po chwili czuje, jak ludzie wbiegają do jego rzeki, czuje jak woda porusza się przy każdym kroku, widzi, jak zbierają wianki i po chwili znów spogląda w noc.
Oj, jak bardzo chciałby ich znów pogonić, chciałby pozwolić sobie na taki niewielki szpas, postraszyć trochę, pożartować, usłyszeć dziewczęcy pisk, chłopięcą krnąbrność, pokazać, że jest tak wielki, jak te wszystkie legendy, ale nie może. To ta noc. Woda jaśnieje, płonie niczym te ogniska, woda przajŏ tym ludziom, nie jemu. Błogosławieństwo świętego Jana.
Utoplec, cierpliwy, siada więc na swoim stołku schowanym głęboko między wodnymi roślinami, przeczesuje płetwiastą dłonią swoje poszarzałe już włosy i wsłuchuje się w pieśni tych wesołych ludzi, spogląda na ich świętowanie i myśli o tym, że jego czas jeszcze przyjdzie, jeszcze będzie mógł sobie pożartować z tych tam do góry, że każde lato kiedyś dobiega końca, chociaż te dopiero się rozpoczyna.
A gdy ogniska zaczynają wygasać i brzask zaczyna malować jego rzekę znów srebrzysto-złocistym blaskiem, on w odpowiedzi na ciszę i niewinność nowonarodzonego dnia, lekko przedrzeźniając dziewczęcy głos, lekko zaciągając, zaczyna śpiewać:
Ôdro, Ôdro moja
Niy mōm ci pokoja ,
Zech nad Ôdrōm w sobōtecka
pozbyła wiōnecka
Nie skamrej cerzicko
Na nasa Ôdrzicka
Bo sie wiōnek już nie wrōci ,
yny matka smuci [1].
A przechodzący obok ludzie dziwują się, co ta woda tak bulgocze.
[1]Źródło piosenki : http://www.interklasa.pl/portal/dokumenty/r023/obrzedy%20i%20zwyczaje.htm
Fajnie sie czyto. Richtig, U nos były sobotki, poliło sie fojerki choć wody niy było… To były czasy.
Jak zwykle miło poczytać.
Piszcie Pani Neumannowo bo mocie ku temu grajfka.