Opa Heinrich ôpowiadoł (2): Palone mundury
Opa Heinrich ôpowiadoł
2.
Palone mundury
Poprzez otwarte drzwiczki starego poczciwego kachlŏka nieco nieśmiało, a jednak łapczywie wychylały się płomienie ognia. Marie raz po raz dorzucała strzępy grubego materiału między głodne języki, po czym w izbie roznosiło się przyjemne trzaskanie, jakby zadowolone pomrukiwanie. W izbie panował półmrok, ogień dawał przyjemne ciepło, podczas gdy twardy materiał powoli przeistaczał się w proch. Na zewnątrz zmrok już dawno zapadł, panowała cisza długich ciemnych zimowych wieczorów, w izbie rozlegało się jedynie krzątanie już sennych dzieci, trzaskanie ognia i rytmiczne cięcie wielkich nożyc.
Marie nerwowymi ruchami cięła na małe kawałki stary mundur Pejtra. Wielkie czarne nożyce napędzane zamaszystymi ruchami szorstkich od pracy i mrozu dłoni kobiety, rytmicznie dzieliły poły płaszczu na coraz to mniejsze strzępy. Oczy zalewały jej łzy, widziała jak przez mgłę, a za tą mgłą majaczył on, młody, wysoki, kompletnie nieświadom tego, co go spotka w okopach gdzieś tam, w dalekiej Francji. Rękaw, który ona dzieliła na strzępy, opadał na jego wielką dłoń, w której dzierżył bagnet. Jej młody Pejter, chłopiec w mundurze mężczyzny, pozujący do zdjęcia obok starego, dumnego i smutnego ojca. Jej Pejter, już po latach spędzonych w zalanych błotem, prochem i krwią okopach, w długim wojskowym płaszczu i tradycyjnej Pickelhaube[1]. Cięła mundur, a przed oczami miała jego, w anzugu weselnym, jak stoi naprzeciwko niej przy ołtarzu ich kościoła, tym samym, przed którym chrzcili po kolei wszystkie siedem dzieci. Jej Pejter, już nie młody, już postarzały, zmęczony, nieco zgarbiony przez ciężką robotę, ale wciąż wysoki i wciąż jej, w nowym mundurze, żegnający ją po raz ostatni, nim rusza żelaznym pochodem gdzieś tam na Ostfront.
Ostatni kawałek starego munduru, który wszystkie te lata wisiał w ich szafie i przypominał o czasach, w których Reichem zarządzał Kaiser, nie Führer, wylądował w piecu, ogień, zadowolony, już nasycony, cicho zamruczał, Marie pozwoliła sobie na kilka ostatnich łez, łez tęsknoty, strachu, samotności, zmęczenia i tego jednego uczucia, które nosi w sobie matka, gdy boi się, że nie będzie w stanie ochronić swoich dzieci, po czym zatrzasnęła drzwiczki, drżącymi dłońmi otarła twarz i odwróciła się, by odmówić z dziećmi pacierz i spróbować ułożyć je do snu. Ale tego wieczora bardzo ciężko było zasnąć, bo chociaż w ich domku na skraju lasu panował spokój styczniowej nocy, to lasy dookoła szumiały złowrogo, niosły wieść o strachu i zniszczeniach, cichy lament tych dusz, które wydarte z ich ziemskich ciał w sposób straszny i brutalny, wciąż uciekały, ostrzegały, nim zrozumiawszy, że ich żywot dobiegł końca, udawały się gdzieś w niebiańskie przestworza. Podczas gdy tam otulał je błogi spokój, tuż nad ziemią ciszę rozrywał stalowy zgrzyt, huk wystrzału, krzyki i błagania. Powietrze niosło zapach ognia i palonej ziemi, strachu i krwi.
Najmłodsze dzieci posnęły otulone przez matczyną troskę dającą błogie poczucie bezpieczeństwa, starsze na wzór matki usiadły i czuwały. Nie sposób było zasnąć, gdy wszędzie dookoła walił się świat. Przez okna widzieli jak wieś zalewa ogień, słychać było wojnę, coraz bliżej, dom za domem przedzierała się ze wsi poprzez łąki do ich małego świata na skraju lasu.
Gdy słońce wyłaniające się zza horyzontu zaczęło malować świat szarą powłoką, banda żołnierzy w mundurach czerwonoarmistów wpadła na ich podwórek, brudnymi od błota, śniegu i krwi butami wyważyła drzwi i wytargała rodzinę na środek wjazdu. Marie próbowała swoimi przecież tylko dwoma rękami jakoś ogarnąć całą siódemkę swoich dzieci. Przycisnąć do siebie, otulić, ukryć.
Dzieci wszystkie próbowały wtopić się w matkę. Każdy próbował uchwycić jak największą połać matczynej miłości, jakby ten dotyk miał je ocalić. Marie stała oszołomiona, warga jej lekko drżała, bezradność przysłaniała nawet jej strach. Chciała coś zrobić, ale wciąż miała za mało dłoni. Czuła narastającą rozpacz i coś jeszcze. Choć nie sposób było dostrzec to z zewnątrz, Marie zaczęła rosnąć. Cała jej istota mieniła się, przekształcała, otaczała każde z swoich dzieci, osłaniała niewidocznym płaszczem, matczyna miłość obejmowała dzieci, chociaż ciało tkwiło w bezruchu.
Część żołnierzy zaczęła przetrzepywać gospodarstwo, zwierzęta wystraszone obcymi cuchnącymi wódką, dymem i krwią, zaczęły wydawać z siebie przerażone wrzaski mieszające się z odgłosami trzaskanego wewnątrz domu szkła, rozlewających się płynów i pijanych okrzyków. Nagle powietrze rozdarł huk wystrzału. Kukułka, która dotąd zamieszkiwała wnętrze ich wielkiego, starego zegara z wahadłem żałośnie zawyła i wyfrunęła zza drzwiczek po raz ostatni, zawisła w powietrzu i zastygła w bezruchu. Wraz z śmiercią tego maleńkiego pociesznego stworzenia, czas się zatrzymał. Na chwilę wszystko się zatrzymało. Kolejne sekundy zaczęły odmierzać nowy porządek.
Heinrich razem z Helmutem stali uczepieni lewej dłoni matki, w której trzymała też dwuletnią Hedwig, która nic nie rozumiejąc przeraźliwie zaczęła płakać, gdy z domu zaczął wydobywać się dźwięk trzaskanego szkła. Helene, najstarsza, kurczyła się, malała, lata wyparowywały z niej, była znów dzieckiem próbującym skryć się za matką. Hilda i Herbert drżąc nie wiadomo czy ze strachu, czy zimna, trzymali prawą dłoń matki, a mała Hertha próbowała ukryć się pod matczyną spódnicą, jedynie stópki w grubych skarpetach wystawały i wtapiały się w zimny śnieg.
Heinrich niby wiedział, co się działo, całą noc półprzytomnie czuwał, wiedząc, że to wszystko musi się przecież wydarzyć, wisiało nad nimi od dawna jak klątwa, która nie mogła inaczej, jak zamienić się w rzeczywistość.A jednak, teraz, czując śnieg pod bosą stopą, dym w nozdrzu, krzyk w uszach, jego oczy go zawodziły, bo wszystko odgrywało się za jakąś dziwną zasłoną, jakby mgłą, jakąś taką wilgotną, niby ciepłą, ale gdy wylewała się z oczu i spływała po policzkach prosto w usta, miała słony smak. Wszystko spowalniało, jakby coś złamało czasoprzestrzeń. Dziwnie mu się robiło, jakby za chwilę miał zapaść w sen, a przecież musiał być ponad wszystko przytomny. Skierował więc wzrok ku ziemi, jedynie kątem oka dostrzegając cienie, będące żołnierzami. Skupił się na uczuciu zimna, tak bardzo realnym, dotkliwym, przenikliwym, gdy bose dziecięce stopy dotykały lodowaty śnieg.
Wtedy spośród wrzawy dotarł do niego znajomy odgłos rżenia konia, tak znajomy, swojski, krzepiący serce. Podniósł więc wzrok i dojrzał pięknego, lśniącego czernią rumaka, a na jego grzbiecie żołnierza w mundurze czerwonoarmisty, obejmującego wzrokiem całą tą scenę. Chłopiec skupił swój wzrok na licznych odznakach na jego piersi. Nie rozpoznawał żadnego z nich. Te mundury były całkiem inne jak te, z którymi dotąd miał do czynienia. Żołnierz przyglądał się Marie i jej dzieciom, a jego wzrok stał się jakby odległy. Koń poruszył się, jakby było mu zimno, a mężczyzna zawołał coś do zgrai dewastującej cały dobytek rodziny. Heinrich nie zrozumiał wiele, jednak wydawało mu się, że usłyszał słowo dzieci. Wszyscy żołnierze zastygli i powoli, z wyraźnym niezadowoleniem, zaczęli wycofywać się z domu i gospodarstwa, rzucając przy tym niechętne spojrzenia na rodzinę. Żołnierz na koniu jakby pochylił ku nim głowę, zawrócił rumaka i po chwili zniknął gdzieś w szarzyźnie zimowego świtu. Gdyby nie ślady zniszczenia i drżące dłonie Marie, można by było pomyśleć, że tak naprawdę to wszystko nigdy nie miało miejsca.
Marie przez chwilę stała w zdumieniu, nie potrafiła się ruszyć, nie wierzyła, że to wszystko się tu przed chwilą wydarzyło. Jeszcze trudniej było jej uwierzyć, że właśnie tak to się skończyło. Niemal z nadludzkim wysiłkiem wzięła kolejny oddech i gdy mroźne powietrze w płucach przywróciło jej nieco trzeźwości umysłu, zaczęła nerwowo przyciągać do siebie każde ze swoich, równie jak ona przerażonych dzieci i chaotycznymi ruchami dłoni badać je, czy naprawdę stoją obok, nieuszkodzone, żywe. Klepanie matczynych dłoni otrzeźwiło i dzieci.
Po tym Marie wprowadziła je wszystkie do domu i rozejrzała się po zdewastowanym pomieszczeniu. W powietrzu unosił się zapach kiszonych ogórków i octu. Większość jej przetworów w słoikach została przestrzelona, codziennie staranie trzepane i ścielane bety powyrzucane, każda szuflada w byfeju wyrzucona, okna na oścież otwarte, ale jej i dzieciom nawet włos nie spadł z głowy. Ciężko było jej w to uwierzyć, a jednak. Gdy dotarło do niej wszystko to, co się wydarzyło, upadła na kolana i zapłakała, a jej dzieci zgromadziły się wokoło niej, objęły ją i zapłakały razem z nią.
Był to płacz ulgi i wdzięczności za los, który ich oszczędził, ale łzy nosiły w sobie też ogrom strachu, samotności, poczucia niesprawiedliwości i wielkiej samotności, a w tym wszystkim wielkiej miłości, która rozrywała im wszystkim serca. Nie wiedzieli dlaczego w ich wypadku żołnierz na rumaku powstrzymał zgraję przed najgorszym, dlaczego te dzieci wywarły na nim takie wrażenie, ale byli pewni, że ten sentyment dowodzącego żołnierza był powodem tego, że oni obejmowali się wszyscy żywi, a inni po tej nocy płakali gorzkie łzy żałoby prosto w kałuże krwi swoich najbliższych.
Gdy Marie wstała na nogi, jej twarz przybrała znów swój zwykły wyraz. Zabrała się za robotę, musiała ubrać dzieci, posprzątać i przygotować im coś do jedzenia, trzeba było doprowadzić gospodarstwo do porządku, uspokoić zwierzęta i w całym tym krzątaniu omal nie zapomniała rozpalić w piecu. Gdy rozchyliła stare poczciwe drzwiczki podmuch powietrza wyrzucił z pieca strzępy spalonego munduru prosto w jej twarz. Na chwilę wyobraziła sobie, że to nie popiół, że to dłoń męża czule spoczywa na jej policzku i dziwiła się sobie, że w obliczu tego, co niedawno się wydarzyło, ten spalony mundur bolał ją tak bardzo.
[1]Nakrycie głowy żołnierzy niemieckich podczas I Wojny Światowej