Opa Heinrich ôpowiadoł (1): Wir sind Kinder aus Guttentag
Opa Heinrich ôpowiadoł
1.
Wir sind Kinder aus Guttentag
Chłopiec stawiając krok zapadł się po kolana w śniegu. Jego stopa przebiła cienką taflę lodu, która wytworzyła się pod wpływem ostrego zimowego słońca i silnego styczniowego mrozu i przez warstwę miękkiego puchu dotknęła twardej zamarzniętej ziemi. Wpatrywał się w las, który rósł za pasem śpiącego pola. Wysokie drzewa pokryte były czapami śniegu, które raz po raz opadały z gałązek tworząc chmury skrzących w promieniach słońca lodowych kryształów. Spomiędzy srebrzystego igliwia wyłaniały się nagie gałęzie drzew, wyciągnięte ku niebu wyglądały niemal jak dłonie błagające o mannę z nieba. A pomiędzy tym wszystkim migotało coś kolorowego, powoli przemieszczającego się w tym samym kierunku, w którym za parę godzin miało zajść słonce.
–Helmut, ôbejrz sam ftojś idzie- szepnął konspiracyjnie do starszego brata.
-Warte mal[1]. Heinirch, Schowej sie sam za hołdōm śniegu i cekej- odpowiedział nieco wyższy, ale równie chudy chłopiec. Helmut miał już 12 lat. Nie był najstarszym z ich siódemki, rolę tę pełniła trzynastoletnia Helene, ale był najstarszym synem i teraz, kiedy po Fatrze ostatni ślad zaginął gdzieś w dalekiej Rosyje, on przejął rolę głowy rodziny. Tak co najmniej niedawno zwierzył się swojemu młodszemu bratu. Heinrich w czerwcu miał skończyć 10 lat i bycie głową rodziny wydawało mu się strasznie trudne. Helmut starał się jak mógł, by ich matka nie odczuła nieobecności ojca na gospodarstwie. Na tyle, na ile dwunastoletni chłopiec mógł zastąpić nieobecność dorosłego mężczyzny. Obaj z Heinrichem przed i po szkole wykonywali wszystkie prace, jakie potrafili, futrowali, doili, dziołchy w dōma pōmŏgały, ale z twarzy matki nie znikał ten dziwny wyraz tęsknoty i zmartwienia, o którym ona myślała, że go dobrze skrywa, a dzieci udawały, że go nie dostrzegają.
Teraz też, tego Heinrich był pewny, jego starszy brat wchodził w rolę opiekuna. Zewsząd dobiegały ich wieści o zbliżającym się wojsku rosyjskim i za każdym razem, jak ktoś mówił o nadchodzących Rusach, im po plecach przebiegał zimny dreszcz. Nie do końca wiedzieli, co to znaczy, ale ton, z jakim te wieści były wypowiadane miał w sobie coś strasznego. Muter jus dŏwno zakŏzała im plyńś sie po lasach. Martwiła się o nich. Ale las był ich drugim domem. Im bardziej oni starali trzymać się od niego z daleka, tym mocniej on ich do siebie przywoływał. Dlatego oboje, po oporządzeniu zwierząt, wymknęli się na chwile po chrusty do rozpŏlania w piecu. Te ośnieżone gałęzie zdawały się ich wołać po imieniu, potrzebowali poczuć w płucach zapach igliwia, mrozu i zwierzyny skrywającej się gdzieś pomiędzy nagimi konarami. Teraz jednak naszły ich wątpliwości, czy była to dobra decyzja. Byli we dwoje sami na skraju lasu, a między drzewami przemieszczała się nieznana im grupa ludzi.
Oboje położyli się na zaspie i zaczęli obserwować. Im dłużej Heinrich przyglądał się wielobarwnemu korowodowi, tym bardziej spokojnym się stawał. Nie byli to żołnierze. Nie tak przemieszczało się wojsko. Brakowało skoordynowanych, twardych ruchów. Postacie to biegły, to szły, szyk z każdą sekundą, przez którą chłopcy ich obserwowali, zanikał. Heinrich przeczołgał się trochę bardziej do przodu i wtedy dotarł do niego wesoły, dziecięcy głos.
-Das sind Kinder![2]– zawołał i momentalnie rzucił się do biegu, a jego stopy zaczęły znów zapadać się w śniegu, po którym przecież chwilę temu zwinne się czołgali. Za każdym razem, gdy Heinrich podnosił nogę z śnieżnej zaspy, wyrzucał w powietrze całe masy białego puchu, wywołując za sobą niemałą śnieżycę, w której ôstoł stŏć zaskoczony Helmut. Po chwili i on puścił się biegiem w kierunku grupy dzieci. Na chwilę przestał być głową rodziny. Na chwilę był znowu dwunastoletnim chłopcem, który spotkał w lesie rówieśników i zapragnął ich bliżej poznać i porzucać się śnieżkami.
–Was macht Ihr hier?[3]– zapytał Heinrich. Dzieci mają tą szczególną zdolność beztroskiego i zupełnie swobodnego i nieskrępowanego zawierania nowych znajomości. Po chwili zabawy wszyscy stanowili już jedną zgraną grupę, nie było podziału na nowych i swoich, w tej chwili byli niemal przyjaciółmi. Taki był świat, w którym dorastali, takie były te czasy. Przyjaźnie czasem były zawierane tylko na chwilę, byle zaznać trochę serdeczności w świecie, który topił się w okrucieństwach przynoszonych do nich cichym, wystraszonym szeptem. Taka była ich rzeczywistość, dlatego niczym nieprzejęte, zdyszane i uśmiechnięte dzieci przykucnęły na obalonym pniu drzewa, którego śnieg poprzez gęstwiny leśne nie zdołał jeszcze zupełnie przysypać.
–Wir wollen Richtung Westen, vor den Russen weg[4]– odpowiedział najstarszy chłopiec z grupy dzieci. Heinrich przyglądał mu się i dziwił, jak to z beztroskiego dziecięcego uśmiechu jego twarz spoważniała. Wyprostował się, nawet jego głos stał się inny, poważniejszy. On chyba też był teraz głową rodziny, pomyślał Heinrich.
-Woher seid ihr?[5]– dopytywał już równie poważnie Helmut.
-Wir sind Kinder aus Guttentag[6]– odpowiedziała nieco mniejsza dziewczynka i się uśmiechnęła.
-Wie wollt ihr das denn machen?[7]– dopytywali dwaj bracia. Ciężko było im pojąć szalony plan tych dzieci. Jak, w środku zimy, przy takich mrozach, które pokrywały nawet okna w ich ciepłym domu lodem, oni chcieli pokonać taką trasę na piechotę? Przed czym uciekali, że podjęli tak zdesperowany krok? Chłopców zmroziło, naszło ich bardzo złe przeczucie. Nie wiedzieli tylko, czy martwili się o siebie, czy o nowopoznanych przyjaciół, a może o ich wszystkich.
-Wir müssen einfach in Bewegung bleiben[8]– brzmiała lakoniczna odpowiedź. Helmut chciał jeszcze coś dodać, ale mocno zaciśnięte usta chłopca i jakby szklany wzrok go powstrzymał. Heinrich też był dobrym obserwatorem i ostatnia wymiana zdań pozwoliła mu zauważyć, że ta beztroska zabawa była jedynie maską, zakładaną na zewnątrz, by nie martwić młodszego rodzeństwa. Pod powłoką uśmiechu, spojrzenie chłopca było ciemne, wystraszone, wręcz zdesperowane. Zdawał sobie sprawę z tego, co ich mogło czekać, ale mimo to wiedział, że muszą brnąć dalej.
–Wir müssen nach Hause, Mutter hat uns sicher schon etwas zu Essen vorbereitet[9]– zaczął i nagle sobie coś uświadomił- Habt ihr was zu essen?[10]– dopytał. W odpowiedzi wybrzmiała wiele znacząca cisza.
Zygor tykoł na ścianie. Jego wskazówki leniwie przesuwały się po tarczy, powoli tocząc przed sobą czas, sekunda po sekundzie. Rytmiczne tik tak niemal echem odbijało się od białych ścian izby, w którym krzątała się liczna rodzina. Marie rozlewała zupę do talerzy, mała Hedwig leżała w beciku, za chwilę miała wybudzić się z drzemki, dzieci powoli zbierały się wokoło stołu, brakowało jedynie jej dwóch najstarszych chłopaków. Zimowe popołudnie sprawiało, że jej samej chciało się spać. Kołyska lekko się bujała, mała pierzyna raz po raz unosiła się do góry. Słońce było coraz niżej, dziwnie cicho i spokojnie było w izbie.
Wtedy z rozmachem otworzyły się drzwi i do domu wparowali chłopcy.
–Muter! Muter! Sam bez las idōm jakieś bajtle z Guttentagu! Muter! Muter!- zaczął rozemocjonowanym głosem Heinrich.
–Cisej, uspokōj sie, kaj mŏcie te chrusty, tak długo wŏs nie bōło. Jesce rŏs ôpowiadej, ale poleku- przerwała mu Marie i położyła chłopcu dłoń na głowie, by go uspokoić. Ten matczyny gest, tak instynktowny, niemal pierwotny, zawsze odnosił sukces i chłopiec się momentalnie uspokajał.
–Pośli my po chrusty do lasa, ale trefiyli my na bajtle z Gutyntagu. Pedzieli, aze idōm richtōng Westen, uciekajōm przed Rusōma. Bandōm śli durch ciyngiym, pedzieli, ale brachło im jedzynia. Muter, mogymy im cojś zaniyś? Mōmy chleba?- zapytał Heinrich i spojrzał swoimi niebieskimi oczami na matkę, która zamarła. Skąd ten dziesięcioletni chłopiec miał wiedzieć, że ona dokładnie racjonowała ich zapasy jedzenia, liczyła każdą kromkę chleba, oszukiwała mąkę i modliła się, żeby starczyło do końca zimy.
Słyszała, jak sąsiedzi mówili o tych, którzy wybrali się na zachód, słyszała, przed czym uciekali. Usłyszane historie czasem nie pozwalały jej zasnąć w nocy. Czuła na sobie ciężar bezpieczeństwa swoich dzieci, przygniatał jej pierś, toczył słone łzy w oczy. Wtedy obracała się z boku na bok, słuchając spokojnego oddechu wszystkich siedmiu bajtli, myślami przyzywając swojego Pejtra i zastanawiając się, co on by na jej miejscu zrobił. Kazałby jej pakować się z dziećmi i uciekać na zachód, czy zostać na ich gospodarstwie, w tym domu, w którym zbudowali sobie te do niedawna tak spokojne życie, w którym na świat przychodziły ich pociechy i w którym ona kiedyś pragnęła dokonać swojego żywota? Za każdym razem dochodziła do wniosku, że nigdzie nie będzie bardziej bezpieczna, jak w tych czterech ścianach i co by się nie miało wydarzyć, ona i dzieci musieli zostać tu i czekać, aż Pejter wróci. Wrócił z Wielkiej Wojny, to i z tej teraz powróci. O tym była święcie przekonana, powtarzała to sobie co wieczór po pacierzu.
Teraz patrzyła na swoich dwóch synów i myślała, co by Pejter jej powiedział. Myślała, cy ôn, kajkolwiek sam jes, mŏ aby gelnik chleba do zjedzynia i podjęła decyzję. Wyciągnęła bochen i ździebko masła i zaczęła smarować. Pejtra nie nakarmi, ale jeśli ona tym dzieciom da coś do zjedzenia, to gdzieś ktoś może i jej mężu nie da z głodu umrzeć. Wtedy Helmut wyjął jej z dłoni nóż i smarując nieco grubszą warstwą masła chleb powiedział:
–Gelobt sei das Leib Jesus Christi- i tak błogosławił bochenek za bochenkiem.
Marie nalała im do kanki bōnkafeju i jej chłopcy wyruszyli w zimowy wieczór do ciemniejącego, zasypanego lasu. Wyglądała za nimi przez okno, ale po chwili się otrząsła. Czekała na nią robota, sama musiała wyjść do zwierząt i zrobić wieczorny obrządek, dać futru, wody, wydoić, naścielić, lista nie chciała się kończyć, a i w domu chociaż dziołchy dwoiły się i troiły ciągle coś na nią czekało, a ręce miała tylko dwie. Ale łatwo było wyprzeć nachalne myśli, gdy było tyle do zrobienia.
Ale gdy na las, ich pola, podwórek i dom pokładła się ciemność nocy, księżyc jasno świecił, a powietrze przecinał mróz, gdy ona sama leżała pod puchową pierzyną, ogrzewała zmęczone i bolące stawy i wsłuchiwała się w spokojny oddech swoich własnych dzieci, przed oczami stawała jej gromadka sunąca przez las w tą zimową noc. Nie chciała dopuścić do siebie najgorszej myśli. Chciała wierzyć, że dzieci z Guttentagu znajdą schronienie, że spotkają po drodze dobrych ludzi. Musiała w to wierzyć tak samo mocno, jak wierzyła, że jej mąż wróci do niej do domu, jak wierzyła, że jej dzieci będą bezpieczne, chociaż tak bardzo blisko była ta straszna wojna, która wyganiała ludzi z ciepłych izb na mróz, pędziła ich przez zamiecie śnieżne prosto w ramiona śmierci lodowej, która wydawała się łaskawsza, niż to, przed czym uciekali. Ale ona wierzyła i ta jej wiara ciągle na nowo wzniecała iskry, które ogrzewały ten dom na skraju lasu, w którym na przekór tym strasznym czasom gromadziła się ich rodzina i trwała. Zygor tykoł na ścianie, a Marie i jej dzieci spali i śnili o dniach, w które świecić będzie ciepłe wiosenne słońce, a oni wszyscy będą razem.
c.d.n.
[1] Poczekaj.
[2] To są dzieci!
[3] Co tu robicie?
[4] Chcemy iść na zachód, jak najdalej od Rosjan
[5] Skąd jesteście?
[6] Jesteśmy dziećmi z Guttentag (dzisiejszy Dobrodzień)
[7] Jak chcecie tego dokonać?
[8] Po prostu musimy pozostać w ciągłym ruchu.
[9] Musimy do domu, matka nam na pewno już naszykowała coś do jedzenia.
[10] Macie coś do jedzenia?
Cudownie mōc zaś pocytać p. Mōnika, brakowało mi jejich ŏpowiadań! Dziynkuja!