(Niby)śląski teatr (jakoby)absurdu? “Nikaj” subiektywnie
(Niby)śląski teatr (jakoby)absurdu?
Nikaj subiektywnie
„A gdyby tak… Śląsk w Zagłębiu! Czas najwyższy, by spojrzeć na trwające od dekad antagonizmy, dzielące mieszkańców i mieszkanki obu stron Brynicy, z przymrużeniem oka. Po raz pierwszy w historii zespoły aktorskie Teatru Zagłębia i Teatru Śląskiego łączą siły we wspólnym spektaklu – na scenie tego pierwszego, w reżyserii dyrektora tego drugiego. Czy może wyjść z tego coś innego niż GZM (Górnośląsko-Zagłębiowski Miszmasz)? Przekonajmy się raz na zawsze!” – czytamy zapowiedź spektaklu Nikaj według scenariusza Zbigniewa Rokity i w reżyserii Roberta Talarczyka. Tę samą na stronie Teatru Zagłębie w Sosnowcu i na stronie Teatru Śląskiego im. St. Wyspiańskiego w Katowicach.
Regina (Barbara Lubos) w anzugu, siyndzie sie na łōżku, a Pyjter (Dariusz Chojnacki) w rozbarskym fortuchu syblecze jij szczewiki i podstawi miska, coby sie po robocie szpyty ôbmōła. Regina pyko fajka, Pyjter warzi kasza bulgur.
Już pierwsza scena tego spektaklu wywraca porządki. Choć Śląsk w Zagłębiu i Zagłębie na Śląsku przecież istnieją, nie są wcale tylko kapsułą myśli ani śmiałym wyobrażeniem. I tukej i tam, i tam i tu – niezależnie od obranej perspektywy te pierwiastki koegzystują. Przenikają się, mając w głębokim poważaniu to, że deklaratywnie ten czy tamten próbuje się tego czy owego wyprzeć. Zmagają się ze sobą, przekomarzają śląski niby patriarchat hardą kobiecą ręką za mordę trzymany i zagłębiowskie niby Pany – polska nonszanlanckość w butach panka ze wschodnich rubieży. Nieustannie ścierają się u jednych i drugich wyobrażenie własnej wielkości i słuszności, potrzeba zakotwiczenia, tęsknica za usankcjonowaniem swojej obecności tu z rzeczywistym poczuciem własnej małości, braku sprawczości, dziejowych traum, strat i odrzucenia. A może czas zarzucić tezę o odwiecznych antagonizmach na rzecz konglomeratu kulturowego? Zlepka nie pasujących do siebie elementów, które z czasem tworzą jedną, zupełnie fascynującą, całość?
Regina i Pyjter Hajoki (a może Hajokowie?) z Ostropy są przykładnym śląskim małżeństwem, żyją blisko tradycji (E, że trochę na opak? E, że z sympatycznym odwróceniem ról?), pielęgnują ją, swoim prostym życiem stoją na straży oswojonego porządku – nadal pozostają solą ziemi czarnej. Ten ład do góry nogami wywraca młode pokolenie. Kochana córka nasza Gryjtka (Mirosława Żak) wybiera bycie Małgorzatą (Wszechpolanką). I to w nadzwyczajnych okolicznościach, kiedy nad Warszawą szaleje Burza i nie ma jasnych perspektyw na przyszłość, bo świat spowity jest ciężką, gradową chmurą.
Śląsk znów zagarnia zawierucha. Państwo polskie przestaje istnieć zatopione w Burzy. Po kraju krążą Grzmotarianie, którzy niczym świadkowie Jehowy apostołują od drzwi do drzwi głosząc nową prawdę objawioną i zwabiają kolejnych jej zwolenników. Przez dom Hajoków przewijają się wszystkie zewnętrzne zmiany, wpadają i przechodzą (tudzież skrywają się w szafie) ze swoimi prawdami ich wyznawcy – Grzmotarianie, Ślązakowcy, Zagłębiacy, Wszechpolanie (z wymownym atrybutem w postaci husarskich skrzydeł). Wchodzą i wychodzą, a stół po środku stoi niewzruszony – oś tego kosmosu. Tu nic się nie zmienia – stół w izbie Hajoków to constans odporne na historyczne cyklony i nawałnice. Przy nim trwa mobilny, bo poruszający się na wózku inwalidzkim, Opa (Wiesław Sławik) – odwieczna pamięć pokoleń, uformowany biegiem historii, w każdych okolicznościach bohater, w uniformie podzielonym pół na pół – po części żołnierza Wehrmachtu, po części żołnierza Wojska Polskiego.
Każda nowa prawda nadchodzi z właściwą sobie bezwzględnością, besserwisserstwem, przekonaniem o własnym absolutyzmie. Szasta życiem wroga i sobie poddanych, wchłania ludzkie istnienia jak to rewolucja. Zostawia po sobie niezatarte ślady i zgliszcza jednocześnie. Jedne i drugie znaczone są w świetnie pomyślanej przez Dominikę Żłobińską i Marcela Sławińskiego scenografii, gdzie w tle przyciągają uwagę widza słowa-kierukowskazy, słowa-klucze: Berlin, richtig, kajś, nikaj, Ziemia Ślązaków, raus, Kiedyś było lepiej, Polska dla Polaków, Москва… A wszystkie znaki zawieszono na pogorzelisku, na którym zachowały się jedynie stół, ryczka, łóżko i szrank.
Wrzuceni w tę udziwnioną rzeczywistość bohaterowie próbują się w niej odnaleźć. I tak Regina przed Ślązakowcami skryje we szranku Zbyszka (Grzegorz Kwas) – sąsiada z dołu, nauczyciela rodem z Sosnowca. Z kolei po wyjściu z szafy Zbyszek, uznany przez Zagłębiaków za nowego Mesjasza, wskrzesi z martwych Wszechpolanina…itd. Opa, tudzież Dziadek, snuje w tle niekończąca się opowieść o świetlanej przeszłości, by w końcu wespół z Pyjtrym odpłynąć w ekstazie powtarzanej jednogłośnie mantry: Piyrwyj to bōło lepij!
Całości obrazu dopełnia ōnkel z Reichu, który nie mógł przyjechać na bezuch bez geszynkōw. Obdarowuje krewnych czekoladą Nussbeisser i … radziecką rakietą! I tak oto Nikaj otwiera nowy rozdział w historii Śląska – bo co, gdyby tak Ślązaków wysłać na Marsa? Fantasmagoryczna wizja o rozwoju śląskiej cywilizacji na innej planecie zamyka spektakl.
A wszystko to w doskonałym wydaniu wyśmienitego aktorskiego kunsztu. Barbara Lubos jako Regina miażdży wręcz swoją kategorycznością, podczas gdy Dariusz Chojnacki (sceniczny ślubny Pyjter) niezwykle wiarygodnie trzęsie przed nią portkami. Przekonująco szklą się oczy opy kiedy snuje dawne, heroiczne opowieści. Mirosława Żak wciela się w skórę zbuntowanej nastolatki. A Grzegorz Kwas łagodzi obraz całości swoją wymuskaną polskością. Niezgorzej wypadają role drugoplanowe.
Historia, która nie miała prawa się wydarzyć? A może wydarzyła się jednak, skoro została pomyślana? A może myśl ta czerpie u źródła – z obserwacji uczestniczącej, z doświadczenia pokoleń na własnym podwórku i z uniwersum w dziejach ludzkości? Czy nie rzeczywistość właśnie, którą tak bardzo, bo za wszelką cenę, chcemy oswoić i z którą musimy sobie radzić, rodzi obłęd?
Spektakl cieszy się tak samo wysokim zainteresowaniem po obu stronach Brynicy – jedni i drudzy, a i trzeci są go ciekawi. Niewątpliwie budzi emocje. Wywołuje bardzo nierówne salwy śmiechu asynchronicznego. Od czasu do czasu zrywają boki widzowie w różnych miejscach widowni, czasem ktoś podchwyci dowcip bez refleksu i fala dźwiękowa rozchodzi się dalej, by wkrótce ulec załamaniu i ustąpić miejsca nowej salwie, wybrzmiałej w innym gronie. Bo okazuje się, że śmiać się można, gdy opa przybierając różne wcielenia miesza kody językowe. Także wtedy, gdy wybrzmiewa, że za Hitlera to było lepiej. Śmiech mogą wzbudzić Zagłębiacy przekonani o byciu narodem wybranym, któremu przewodzi Wielki Prorok. W końcu śmieszy rzekomo dowodzący w powstaniu śląskim rotmistrz Witold Pilecki… I choć widzowie śmieją się w różnych momentach, wszyscy przyjmują ironię pobłażliwie, nierzadko zanosząc się śmiechem autoironicznym. Zdobyć się natomiast na dystans do siebie samego i autoironię jest już cywilizacyjnym krokiem naprzód.
prof. UAM dr hab. Natalia Długosz – ur. 1978 r. w Grodzisku Wlkp. Z przekonania językoznawczyni, z zamiłowania slawistka, a zwłaszcza bułgarystka. Pociągają mnie zwłaszcza regiony pogranicza. Uwielbiam spotkania z ludźmi o podobnej wrażliwości, nade wszystko jednak cenię towarzystwo swoich dzieci oraz męża Piotra.