Na szpicy
Senne światło księżyca sączyło się między listowiem okalającym skąpo przygarbione konary gęsto rosnących drzew sączyło się na szeleszczące poszycie leśne. Kroki kobiety echem roznosiły po zamglonym, ciemnym, srebrzyście skrzącym lesie.
Marika w niedowierzaniu kiwała głową. Jeszcze miesiąc temu poklepałaby delikwenta w czoło, gdyby ktoś zasugerował, że będzie się co noc wspinała na Zakrzowską Szpicę o północy. Była kobietą w słusznym wieku, ale posiadała krzepę, która mogła zawstydzić niejedną młódkę. Nie była kobietą drobną. Poradziōła dobrze warzić, a jedzynie jej wrŏzało i dawało siłę potrzebną, by oporządzić gospodarstwo i… wybierać się na nocne spacery po lesie.
Różaniec w rytm wartkich kroków kołysał się w spracowanej dłoni, której zgrubiałe palce powoli przesuwały drewniane koraliki. Raz po raz oglądała się za siebie, za każdym razem prędko, ale dokładnie wykonując znak krzyża. Ciemna noc otulała ją i pomagała wtopić się w otoczenie. Szła, chociaż im dalej od krzepiących i błogich świateł domostw, tym wolniej.
Wszystko przez to, że zachciało się jej grzybów. Kŏzdy padoł niy ma grzibōw, sucho, niy ma desca tej jesiyniy. Ale Marika znała las, w lesie spędziła połowę swojego życia i wiedziała gdzie szukać, żeby znaleźć. Właśnie pochylała się, bo odkryła pomiędzy szeleszczącym listowiem zgrabnego maślŏka i wtedy zobaczyła ich.
Kobieta, cała w bieli, tak biała, że oczy bolały, gdy na nią spoglądała, stanęła przed nią z żałosnym wyrazem twarzy. Rozkosmane pasma włosów opadały na wychudzoną twarz, suknia, kiedyś zapewne piękna i wystawna, powiewała w strzępach w wietrze odsłaniając chude kości kobiety. O ile spoglądając na Białą Damę, serce mogła poruszyć żałość, to spojrzenie na wielkiego, czarnego psa, trzymanego przez kobietę na grubym metalowym łańcuchu napawało już jedynie przerażeniem. Było dzikie, a szalonych czerwonych oczach, w pysku miało pęki kluczy, które płonęły żywym ogniem, otaczając ostre kły, nie raniąc jednak czerwonych dziąseł zwierzęcia. Kobieta swoją wątłą dłonią silnie trzymała łańcuch, nie pozwalając zwierzęciu, które z dzikim warczeniem rzucało się na starowinkę, skrzywdzić osoby przed nimi.
Kobieta przelękła się, chciała uciec, jednak coś w zrozpaczonym spojrzeniu kobiety trzymało ją w miejscu.
–Bleiben Sie, bitte. Sie sind eine fromme Frau, das kann ich spuren. Beten sie hier für mich. Immer an Mitternacht, helfen sie mir. Nur ihr Gebet kann mich wieder erlösen[1].
Marika rzeczywiście była pobożną kobietą i nikomu nie mogła odmówić modlitwy i tak, noc po nocy, szła tu i odmawiała różaniec w intencji nieszczęsnej kobiety. W ciągu roku połączyła wszystkie fakty. To tu wtedy musiał stać ten zamek. To tu zamożny i bezduszny hrabia poszczuł psami zagłodzonego pielgrzyma. Ten przeklął te miejsce, przeklął hrabiego i gości jego przyjęcia, którzy przy sutych stołach ucztowali, żałując mu chociażby resztek dla psa. O północy piorun uderzył w zamek, który zapadł się pod ziemię. Ani hrabiego, ani gości, nikt więcej już nie widział. Co najmniej nie jako żywych. Raz po raz ktoś widywał Białą Damę i czarnego psa, którego żadna kula myśliwych nie potrafiła powalić. Do grona tych osób dołączyła Marika.
Dzisiaj wspinała się na górę już ostatni raz. Nikt nie wiedział, że tutaj szła. Różaniec kołysał się w dłoni, modlitwa spływała z spierzchniętych ust kobiety. Stanęła na samym szczycie i blade światło księżyca ukazało kobietę. Całą w bieli, wciąż przerażającą, jednak lśniącą wdzięcznością. Serce Mariki zamarło, bo wyczuła coś wyjątkowego w powietrzu. Kobieta po chwili znalazła się obok niej i wyciągając szczupłą dłoń, dotknęła policzka zdumionej Mariki.
–Danke, vielen, vielen Dank[2]– powiedziała i nachyliła się, szepcząc staruszce do uszu datę, której ta nigdy nie chciała wiedzieć.
Gdy rok później, Marika, zazwyczaj krzepka i silna, poczuła się słabo, wiedziała, że gdy spojrzy na swoją rodzinę, to będzie to bardzo długie i pełne uczucia spojrzenie. Mimo całej swojej praktyczności, nie znosiła pożegnań. Od kiedy była małym dzieckiem i żegnała ojca w mundurze, pożegnania zawsze napawały ją niezgłębionym żalem. I tym razem ciężko było zamaskować łzy napływające jej do oczu.
Położyła się w swojej izbie w łóżku, którego od paru lat nie miała już z kim dzielić. Zamknęła oczy, ale wtedy poczuła zapach, który w żaden sposób nie wpasowywał się w jej błogie otoczenie. Mokry zapach psiej sierści sprawił, że jak strzała podniosła się. Pies, którego ujrzała w lesie, stał teraz w jej izbie. Płomienne klucze zwisały mu z pyska. Upuścił je, płomienie kłębiły się wokoło kluczy, ale nie tykały drewnianej podłogi.
–Beten Sie für mich, helfen sie mir so, wie sie Isabel geholfen haben[3]– wybrzmiał męski głos wypływając z psiego pyska.
Marika nikomu nie odmawiała modlitwy. Hrabia zaklęty w psa jednak nie zdołał się dowiedzieć, czy i jemu by nie odmówiła, bo Marika jedynie nabrała głęboko powietrza, zamknęła oczy i położyła się, zasypiając po raz ostatni, głęboko i zdecydowanie, pozostawiając wspomnienie północy na Zakrzowskiej Szpicy w świecie, który właśnie opuszczała.
[1]Proszę, niech Pani zostanie. Pani jest pobożną kobietą, potrafię to wyczuć. Niech się Pani za mnie modli. Zawsze o północy, niech mi Pani pomoże. Tylko Pani modlitwa może mi pomóc w wybawieniu.
[2] Dzięki, wielkie wielkie dzięki.
[3]Niech się Pani za mnie modli. Niech mi Pani pomoże tak, jak pomogła Pani Isabel.
Mocne.