Mōnika Neumann: Lŏtawiec
A gdyby tak każda bajka, historia i legenda były prawdziwe, każde opowiedziane słowo było zwierciadłem czegoś, co ktoś kiedyś własnymi oczami zobaczył, a wspomnienia były ich początkiem i tym, co po nich pozostaje? Gdyby tak można było uwierzyć bez niczego, bez obaw, że ftojś nŏs wichle, wszystkim starym opowieściom, przyjąć je za fakt i stawiając swoją stopą kolejny krok, szurając o żwir wysypany na podwórku i kostkę na chodniku w mieście obok, potykając się o korzeń starego drzewa i jadąc samochodem drogą krajową, widzieć ślady tych opowieści, spacerujących obok nas? Cienie opowiedziane, zaistniałe, wciąż żywe, bo prawdziwe. Czy to takie nierealne? Niemożliwe? Czy tak bardzo przesiąkliśmy rzeczywistością wirtualną, statystykami, danymi, kolorowymi pigułkami i sztucznym, zimnym, rażącym światłem, że oduczyliśmy się słuchać, widzieć i wierzyć?
Stara deska skrzypi niewygodnie, zegar na ścianie wisi, ale nie tyka, ktoś zapomniał go nakręcić i tak milczy przed siebie, tak zastaje go noc, blask księżyca i jedna samotna gwiazda, która dziwnie kolebie się na ciemnym niebie, jakby była zaczepiona nie w niekończącej się przestrzeni wszechświata, a odbiciem w jeziorze, poruszonym przez pojedynczego koprucha albo przepływającą ropuchę. Ale wahadło dobrze pamięta jak to było przemieszczać się rytmicznie, regularnie z jednej strony na drugą i tylko czeka, by znów zatańczyć w powietrzu, by ruszyć stary mechanizm i zaśpiewać o czasie. Tak, zegar jeszcze jest w dobrej formie, tylko ktoś musi go nakręcić i pozwolić mu opowiadać.
Stary kaflŏk dawno wygasł, ruszta są nieco zardzewiałe, komin tęskni za kominiŏrzym, ale w powietrzu wciąż unosi się zapach sadzy i grzanek prosto z nagrzanej czarnej blachy, a wokoło roznosi się jakby ślad ciepła i tego, co nazywamy domem. Stary byfej pokrywa kurz, górny zawias drzwiczek jest wyłamany, a szybka w jednym miejscu pęknięta. Jedna szuflada jest wysunięta nieco do przodu i zwisa na zawiasach, jakby miała wypluć cała zawartość jednym szybkim ruchem. Mimo to drzwiczki, szuflady, szyby i półki nadal wiedzą, jak to jest chować w sobie skarby.
Pośrodku tego wszystkiego siedzisz Ty, z zapaloną przy biurku lampką, białym zegarkiem na ścianie, komodą po drugiej stronie pokoju i ogrzewaniem podłogowym. Skupienie na pracy sprawia, że nie jesteś w stanie zarejestrować wszystkich tych niuansów, które zmieniają się wraz z pogłębianiem się nocy. Zmiana światła, która z początku jedynie wydłuża cienie, zmienia paletę barw, ociepla ją, z czasem pozbawia wszystkiego swoich naturalnych barw, pozostawia szarość, następnie odbiera zarysy i pozostawia Ciebie w krainie wielu cieni i linii, srebrnej poświaty przedostającej się przez zamknięte okno i szmerów wszystkich tych historii, których nie możesz usłyszeć.
Jeszcze nie znasz sposobu na to, by żyć bez snu, a tak czasami byłoby prościej i może efektywniej, ale niektórych rzeczy nie da się przeskoczyć, więc twój organizm zmusza Cię po jakimś czasie do odpoczynku, do kąpieli, która zmywa z Ciebie troski, ślad poprzedniego dnia i szarość, którą świat nauczył cię zakładać na twoją twarz. To ten moment, gdy kładziesz się na chłodnym prześcieradle, głowa niedbale opada na puchową poduszkę, która idealnie adaptuje kształt twojej nadwyrężonej przez pracę czaszki, włosy rozlewają się jasną aureolą wokół głowy, oddech staje głęboki i spokojny, a twój umysł zaczyna odpływać gdzieś w te najbardziej oddalone zakątki twojej świadomości, gdy odkładasz wszystkie nauki twojego świata, sztuczne światło i kolorowe pigułki i przez ułamek sekundy, nim zupełnie oddasz się błogiej nieświadomości snu, zaczynasz znów słyszeć, widzieć i wierzyć.
I akurat w tej chwili stary zegar, piec i byfej postanawiają stanąć znów na miejscu swoich cieni, które zostawili na ścianie i zacząć rozmawiać, a Ty, odzyskawszy zdolności już dawno zatracone, znów słuchasz i zastanawiasz się, czy to już sen, czy może tabletki na ból głowy zbyt dobrze zadziałały, czy może coś innego, o wiele bardziej pierwotnego wraz z twoim zasypianiem budzi się z długiej drzemki.
– Ôbejrz sam ta gwiazda, widzis jã? – metalicznie zgrzyta mechanizm zegara.
– Ja, bo jŏ wiela bez te zardzewiałe ruszta widzã. Cekej, jak zarŏ śleci, tak sie wierci, choby go co uzarło.
– A potyn Lŏtawiec ci bez komin śleci prosto do izby – klekoczą wiszące drzwiczki.
– Dej pozōr, bo cie ôcaruje i kaj potyn pōjdzies? – słychać znów metaliczny zgrzyt przerwany lekkim tykaniem, jakby wskazówki się śmiały same z swojego dowcipu.
– Jŏ nikaj niy idã, jesce naciōngnã i zima bandzie w cołkim dōmu.
– Niy ma sie co śmiołć, chobyście zapōmnieli jedyn bez drugiygo jak to bōło piyrwej, kiej taki ślecioł bez nocka, a go jakŏ dziołcha znojdła. Tyn borŏk co ślecioł, to wartko popamiyntoł, ze mioł na niebie ôstać i bes kōńca świycić, bo sam na ziymi mioł siedym nocek życia i soł spać jus na amyn. A ta borŏcka, co go znojdła, to jus tes nigdy scyńscia niy znojdła, bo durch no tam lŏtała kiej swoja gwiazda znojdła.
-A kiej ta gwiazda to be dziołcha, a nie synek? – spytał zegar stary byfej.
-To jã ochrzcimy Anna i sie uratujymy – odpowiedziała wisząca szuflada.
Księżyc delikatnie pieści rysy wszystkich tych przedmiotów, których tu być nie powinno, a mimo to, gdy podnosisz się z poczuciem zdezorientowania z łóżka, widzisz je. Widzisz malownicze wzory na pękniętej szybie, dostrzegasz piękny odcień zieleni na starych zamazanych kaflach i drobiazgowe drewniane zdobienie wokoło tarczy zegara i spoglądając przez okno znów widzisz coś, czego dawno nie widziałeś. Przez ułamek sekundy świetlisty kształt odbywa podróż wzdłuż nieba.
Gwiazda, oderwana od nieboskłonu, leci gdzieś za ciemny zarys drzew lasu nieopodal. W sercu czujesz niesamowite pragnienie by wyjść i poszukać tej gwiazdy. Słyszysz ciche szemranie cieni, wierzysz, nie, wiesz, że osoba, którą znajdziesz gdzieś wśród opadającego gwiezdnego pyłu i kurzu ziemi, który wzniósł się po uderzeniu, będzie idealna. Cudownie symetryczne rysy twarzy, jasne szczere oczy z tysiącletnim spojrzeniem pełnym zrozumienia, umysł bystry, kształcony przez wieki i serce gotowe kochać przez te 7 dni na ziemi tak, by warto było oddać za nie tysiące lat obserwowania świata na niebie. Wszystko dla tej jednej sekundy, w której Ty wyjdziesz, pozwolisz księżycowi obrysować Twój kształt swoją poświatą i odnaleźć przeznaczenie. Wychylasz się przez otwarte okno, wciągasz w płuca powietrze, czujesz się tak nieziemsko wolnym, pod księżycem, gwiazdami i jedną sunącą po niebie chmurą.
Wiele nie trzeba, by twoja świadomość odnalazła swój głos i wyrwała Cię z transu, z zamyślenia, przywróciła Cię znów do twojego świata i kazała wrócić do białej pościeli, spokojnego i grzecznego odpoczynku i wczesnego poranku, którego brzask pozbawi twoją gwiazdę skrzydeł i nadziei. Wcale nie jest tak łatwo tak bez niczego, bez obaw, tak o uwierzyć w te wszystkie stare opowieści. Spadająca gwiazda, choć poświęca dla Ciebie tysiące lat, w twoim świecie pozostaje tylko spadającą gwiazdą, meteorytem spalającym się w ziemskiej atmosferze i znikającym na zawsze. W świecie historii z czasów nazwanych kiedyś mianem piyrwej, Lŏtawiec będzie czekać przez 7 dni i nocy, aż nauczysz się znów słyszeć, widzieć i wierzyć. A może i nie. Skoro my przestaliśmy z nadzieją spoglądać w gwiazdy, to gwiazdy może przestały spoglądać na nas. Zamknęliśmy tamten świat dawno za nami, więc dlaczego on miałby pukać nadal do naszych drzwi i czekać?