Mōnika Neumann: Dwa światy
Woda ostrożnie faluje, gdy światło ciepłego sierpniowego popołudnia zatapia się w jej zielonkawej barwie. Promienie stają się tam bardziej nieśmiałe, rozpraszają się jakby były rzucane przez szkło grubej zielonej butelki wyrzuconej kiedyś, dawno, przez kogoś, kto zdążył już o tym wszystkim zapomnieć. Szkło jest matowe, woda zaś przejrzysta, co najmniej tam u góry, bo im głębiej, tym bardziej tajemnicza, może nieśmiała, niechętna by dzielić swoje tajemnice. Światło trafia tam na opór ciemności, poddaje się jej, ona delikatnie kształtuje je na swoje podobieństwo, w końcu zupełnie pochłania i roztacza w okolicach dna, spoglądając łapczywie w kierunku nadchodzących z góry kolejnych promieni.
Powietrze jest rześkie, trochę wilgotne, przyjemne, gdy delikatny powiew wiatru rzuca je o nagrzaną przez słońce skórę. Śmiech grupy dziewcząt niesie się tuż na powierzchnią wielkiego jeziora, tak, jak dawno temu niósł się nad ziemią, którą woda zagarnęła sobie w całości. Odgłos nie ma szans przebić się przez powierzchnię, odbija się więc od kolejnych fal i biegnie prosto przed siebie w kierunku brzegu. Dziewczyny na głowach mają wianki. Liście, już lekko wysuszone przez słońce, zaczynają się kruszyć i jeśli nie złapią się w gęstą sieć włosów, to opadną na powierzchnię wody, na której będą się jakiś czas unosić, aż zwilgotnieją i upadną w kierunku tajemniczej ciemności.
Dziewczyny siedzące na statku, wyciągające swoje uśmiechnięte twarze w kierunku słońca, trzymające w dłoniach zimny napój, a w umysłach przyjemny bezmyślny błogostan popołudniowego lenistwa, niewiele mogą wiedzieć o tajemnicach skrywanych przez głęboką wodę, bo po co też? Akurat dzisiaj, akurat teraz, gdy wiatr rozwiewa im włosy, wianek opada na nos, pan kierujący statkiem przyjemnie żartuje, słońce opala im skórę, a w ustach rozpływa się słodki mleczny lodowy smak, mają zajmować się stosem kamieni sprzed niemal stu lat i zalaną wioską tętniącą kiedyś życiem paręnaście metrów pod nimi? Nie, nie dzisiaj nie teraz.
-Bioły klejd! Ôbejrz no! Jescy trocha i bandzies w nim sam stoła… – chichocze jedna przez drugą.
– Bioły welōn! – krzyczy kolejna.
– A tam bioły klej, bioły welōn, same fifitka. Mody Pōn przi boku! A! – brzmi kolejny okrzyk, któremu wtórują salwy śmiechu.
– Za nasŏ przisłŏ Pani Modŏ!.
Faktycznie, jedna z dziewcząt promienieje bardziej, jej policzka są czerwieńsze, oczy mocniej jaśnieją, konkurują z promykami odbijanymi od poruszanej przez statek wody. Cała jej postać emanuje pewną swoistą energią, tak samo tajemniczą jak nieodgadnione głębiny wody, tą samą, którą wydzielały wszystkie panny młode tuż przed ślubem od stuleci. Były silne, szczęśliwe, odważne, wystraszone, niepewne, ciekawe i nieśmiałe, były wszystkimi emocjami, jakie można sobie wyobrazić, mieściły w sobie wulkan energii, tak potrzebny na przyszłe lata, były piękne, jak nigdy wcześniej i ona, siedząc wśród kręgu adorujących ją przyjaciółek była tym wszystkim, o czym marzyła ona i marzyły one i widział to każdy wokoło, tylko nie ona.
– Nie śmiej sie, bo hned twoja kolej – odpowiedziała.
– Mozno i ja, ale twoja kolej przidzie warciej – brzmiała chichocząca odpowiedź, którą fale poniosły aż na brzeg, za wysoką siatkę, a może już kratkę? Kto to dojrzy z daleka, zza pięknego krajobrazu jeziora, a tak właściwie zbiornika retencyjnego, kto tam by się bawił w tym wypadku w definicje.
Po drugiej stronie siedzi kobieta. Ma równo przycięte włosy i umytą twarz. Niedawno wróciła z pracy, autobus przywiózł ją po dniówce znów za kraty. Siedzi na ziemi, wyciąga szczupłą rękę w kierunku promieni słońca przedzierających się przez kratki i próbuje łapać promyki. Słyszy śmiech, widzi grupę młodych dziewcząt, widzi niebieskie niebo nad sobą, widzi oczka puszczane przez wodę, czuje powiew wiatru, słyszy gwar pozostałych kobiet i ciężar na plecach, który sama sobie nazbierała. Jej cela ma okno z widokiem na wodę, wygodną kanapę do spania, a nawet własną łazienkę z prysznicem! Wszystko przypomina do złudzenia ten zwykły czas, zwykłe życie, wszystko to, co miała i czuła, zanim wydarzyła się ta reszta, która ją przyprowadziła do tego miejsca. Ale woda ma dziwnie oczyszczające działanie i nie chodzi jej wcale o ciepły strumień obmywający ją wieczorami w prysznicu. Przypomina jej obrazy z biblii i dzieciństwa, przypomina jej chrzest, który miał ją obmyć z win, ale nie z tych przyszłych. Z tych musiała się obmyć tutaj i czasami miała wrażenie, że choćby i stała w strumieniach deszczu przez równy tydzień, wody dalej byłoby za mało, by oczyścić jej sumienie.
Promyki słońca odbijane od powierzchni wody, niepochłonięte przez tajemniczą ciemność, rażące ją w oczy, niedające się złapać, wolne, piękne, ciepłe, kochane, takie dobre i pełne nadziei były wszystkim tym, czego pragnęła, czym chciała być i choć spoglądała na to przez kratki, właśnie tu było to o wiele bliżej, na wyciągnięcie ręki, na centymetry za zieloną siatką. Widziała grupę dziewczyn, one pewnie widziały kratki, ale nie ją. Wyciągnęła rękę ku promykowi słońca niesionemu przez kolejną salwę śmiechu docierającą do niej. Chciała złapać tą małą iskierkę wszystkich tych pogrzebanych zaprzedanych marzeń dziewczęcej niewinnej radości i gdy zamknęła oczy, dosłownie na sekundę, czuła w sobie te dawno zapomniane iskierki, które niektórzy zwykli nazywać nadzieją.