Monika Neumann: Bery na popiole
Dźwięk akordeonu wyrwał dziewczynę z jej własnych rozważań. Rytmicznie i stanowczo dobijał się do jej świadomości, przeciskał się przez warstwy materiału uplecionego przez jej myśli, pęknięta nić powoli zaczynała się rozplatać, oczka leciały, wzór się rozpadał i tak melodia walczyka granego na akordeonie, który brzmiał, jakby przeszedł dwie wojny i szykował się na trzecią, sprawiła, że mimo woli przytupnęła nogą na raz dwa trzy i w pół obrotu zobaczyła szeroko otwierające się drzwi, które wpuściły światła i powietrza do pogrążonego w półmroku pomieszczenia.
-Szczyńś Boże tymu domostwu- powiedział młodzieniec w stroju księdza, który jednak pod żadnym wypadkiem kapłanem nie był. Przekroczył próg, ukłonił się nisko i odwrócił do idących za nim towarzyszy. Dziewczyna spojrzała na kolejnego młodzieńca ubranego w komiczną spódnicę i biały welon, spojrzała na diabła, lekarza, pielęgniarkę, policjanta, kominiarza z błyskiem w oczach i mimo woli także w jej oku pojawił się błysk.
–Pōdźta sam przed dōm, ôbejrzyta co nŏs feśter dzisiej upolowoł- powiedział policjant, który pod żadnym wypadkiem policjantem nie był i krokiem należnym do osoby posiadającej władzę poprowadził rodzinę na słoneczny, zimowy poranek. Przed domem stała orkiestra, która, niekompletna i nieprzygotowana, na kilku instrumentach grała walczyka. Akordeon, trąbka, harmonijka i coś, co kiedyś mogło być bębnem, może dzisiaj wciąż nim było, huczały i trzęsły się w rytm granej melodii, jakby tylko ich upór przeciwko ciszy i zapomnieniu pozwalał im jeszcze grać.
-Ôbejrzta!- zawołał chłopak przy bębnie i wskazał na stwora trzymanego na powrōzy. Bliżej nieokreślona postać, obleczona w chochoły, stare futra i słomiany łeb, stała i buczała żałośnie w rytm granej melodii.
–Ôbejrzta nasego bera!- zawołał chłopak w stroju pani młodej i uśmiechał się całym sercem, szukał, pragnął i potrzebował tego uśmiechu, trzymał się go i spoglądał to na zaimprowizowanego niedźwiedzia, to na rodzinę z wyczekiwaniem.
Gospodarz wychylił się z swojego domu, w ręce trzymał szklaną butelkę z przejrzystym płynem, dokładnie rozejrzał się wokoło, po czym przywołał młodzieńców do siebie i poczęstował każdego trunkiem. Ci krzyknęli wesoło Prost! i ogrzali swoje wnętrze napojem. Dziewczyna w całym tym zamieszaniu nie zauważyła, kiedy i w jej dłoni wylądował kieliszek gorzoły i trunek spłynął także po jej gardle. Nie wiedziała, kiedy chłopak w stroju kominiarza posmarował jej policzek sadzą, a matka otworzywszy okno i ciężko się o jego ramę opierając, głośno zaczęła się śmiać na jej widok. Kominiarz widząc to prędko podskoczył do okna i także jej policzek ozdobił śladem sadzy.
-I wesele!- zawołał ktoś z orkiestry, w odpowiedzi na co rozległ się głośny krzyk.
Nie wiedziała, kiedy ojciec, kuśtykając na jedną nogę, zaczął obracać zaimprowizowaną pannę młodą, kiedy postać obleczona w chochoły i futra wzięła ją w objęcia i zaczęła wirować z nią w rytm walczyka. Rŏz, dwa, trzi szeptał do siebie niedźwiedź, a dziewczyna nie wiedziała, czy odmierza on rytm tańca, czy kroki marsza. Obracała się i spoglądała na zwierza, a ten mienił się przed jej oczami, jej warkocz wirował w powietrzu, chusta kręciła się razem z nią, a zwierz rozciągał się, kurczył, rósł i malał. Raz tańczył żołnierskim rytmem, raz powłóczył nogą jak skazaniec, raz buczał i śmiał się niskim głosem, raz kwilił i zwijał się jak bite dziecko, jego oczy na przemian błyskały rządzą, strachem, nienawiścią, zazdrością i lękiem, by po chwili znów uśmiechać się serdecznie i obracać dziewczynę, która nie potrafiła pojąć, jak te ludzkie dłonie, obracające ją raz w jedną, raz w drugą stronę, mogą należeć do wciąż tej samej dziwnej postaci, która, choć mieniła się tyloma osobami, wciąż pozostawała niedźwiedziem.
Jeden głos, wbrew melodii granej przez innych, zaczął śpiewać słowa Kehr ich einst zu Heimat wieder, a akordeon, trąbka, harmonijka i bęben na chwilę zamilkły, zakrztusiły się własną piosenką, przeżuły i połknęły słowa śpiewane przez uparty głos i niepewnie zaczęły grać pod jego melodię. Głos śpiewał pieśń, której nauczył się w czasach, które dawno już minęły, z przemilczanego, ukrywanego uporu śpiewał piosenkę, która nie należała do jego pokolenia, jego czasu, która miała zniknąć z jego życia, ale nie chciała. Nie szukał niczego za tą piosenką, nie potrzebował żadnego ukrytego znaczenia, chciał po prostu w końcu zrobić coś wbrew temu wszystkiemu, co było wokoło i co go trzymało w ciągle tym samym miejscu, nie pozwalając mu niczego w nim zmienić. Śpiewał pieśń, która, skryta w sadzy, zaczęła go palić w dłonie, gdy mazał policzki kobietom i widział, jak popiół pokrywa ich jasne twarze, a uśmiech rozpromienia zmęczone oczy.
-Liebes Mädchen, lass das Weinen- jowialnie zawtórował drugą zwrotkę niedźwiedź i obrócił dziewczynę jeden raz i drugi, obrócił ją siedem razy, a za każdym obrotem mijało jej dziesięć lat. Wtedy zamilkł akordeon, a stary, zmęczony bęben rozpadł się w proch. Ona stała na podwórku, spoglądała na drewnianą bramę stodoły, spoglądała na szare niebo, spoglądała na to wszystko i ani nie zauważyła, że z osądzonego niedźwiedzia w dłoni pozostał jej niewielki chochoł. Chłonęła ciszę, chłonęła to wszystko, czego tutaj już nie było i odmierzając rytm rŏz dwa trzi ruszyła przed siebie do domu, by zamknąć za sobą drzwi, których już przecież nie było. Znów pogrążyła się w półmroku, zaczęła pleść swoją nicią misterne wzorki, spośród których chciała spoglądać na świat i na niedźwiedzia, którego tym razem pożegnała już na dobre, na kominiarza i myśliwego i z głęboką zadumą pragnęła słuchać już od dawna milczących akordeonów.
Monika Neumann – Te ôpolske dziołchy, wielkie paradnice, kŏzały se posyć cerwone spōdnice… Monika Neumann czerwonej spódnicy jeszcze nie posiada, ale ôpolskōm dziołchōm jest z krwi i kości. Jest studentką Instytutu Filologii Germańskiej w Opolu i już za bajtla odkryła w sobie szczególne upodobanie do historii o tym, jak na jej małym skrawku Ślōnska bōło piyrwej.