Mōnika Neumann: Andrzejek
Wziął głęboki oddech, jeden z tych pierwszych, porannych, które wciągały w płuca potężną ilość rześkiego, budząco chłodnego, wilgotnego od mgły i rosy, pokrywającej okoliczne łąki, powietrza. Ilość akurat właściwą, by już do końca wybudzić z resztek snu, który czaił się gdzieś w okolicy powiek, gotowy, by przy dogodnej sytuacji, która dla Gustlika dzisiaj nie miała zaistnieć, dopaść źrenice i pochłonąć całą świadomość człowieka. Puste ulice zerkały w jego kierunku, podobnie jak okna ceglanych budynków, podobnie jak wysoki komin, królujący nad wszystkim wokoło i kobieta odchylająca gardiny na piętrze czerwonej kamiennicy. Brakowało mu dymu wydobywającego się z tego komina, spokojnie sunącego się gdzieś daleko, pierōn wiy kaj, skromnego świadka ich pracy, ich kropli potu na czołach, ich wszystkich, tego, co chcieli po tym wszystkim uratować.
Dlatego też szedł i wiedział, że nie tylko on wdycha te słodkie poranne powietrze, że nie tylko jego kroki odbijają się echem po pustych ulicach, tocząc się po żwirowanej nawierzchni z dziurami po czołgach, że w połowie drogi pojawi się Francik, Karlik, Josef, Georg, Ginter, Alfred, po prostu wszyscy. I każdy będzie miał coś z sobą, ciężki ładunek w zużytej, płóciennej torbie, która będzie wisiała na jednym ramieniu i ciągła lekko na jedną stronę, wykrzywiając sylwetkę młodego mężczyzny o sprężystym kroku tak samo jak sylwetkę tego, którego skronia będą pokryte siwizną, a czoło już większe, mądrzejsze, niż te jego. Motek, majzel, szraubencijer, brecha, waserwŏga, winkel, colsztok, gupiŏ biksa z muterkami, co fto mŏ, co fto poradzi, co kōmu ôstało… Biercie z sobōm i posporzōndzōmy cały tyn bajzel, tyn maras co nōm ôstawili, te pierziństwo. Jeder nimmt, was er hat. To jes nasŏ robota, nasŏ huta. Wiycie jak dugo w niej robia? Dreißig Jahre! Nie banōm mi zawiyrać dźwiyrza przed nosym. To jes moja robota. Wasŏ robota, to sōm my.
Żona, dalej młoda, mniej dziewczęca jak przed tym wszystkim, mniej wesoła, ale wciąż ona, dalej z jasnym spojrzeniem, dzisiaj rano nawet się uśmiechała, jak się budziła. Dawno tego nie widział. Długo budziła się nagle, siadała, ściskając w dłoniach prześcieradło, z nerwowym oddechem i szeroko otwartymi oczami. Dzisiaj tak nie było, dzisiaj wstała i naszykowała mu klapsznita z wusztym, naloła mu bōnkafyju, piyrw upiōła ździebko, dopiero potyn dała mu siolka do ranki. Przez niego miała znów nadzieję.
-Alfred!- zawołał, gdy zobaczył kolegę i mocno uściskał niskiego i krzepkiego mężczyznę z śmiesznym wąsikiem ruszającym się tanecznym krokiem w rytm wypowiadanych przez niego słów. Skuliś tego sed. Skuliś nadziei kobiety, która budziła się od kilku lat obok niego i tego serca, które mogło bić pod jej piersią. Skuliś braterskiego uścisku. Skulić trzech bajtli Alfreda, skuliś matki Karlika, skuliś sōmsiada, skuliś tego kōmina, dwóch kościołów, skuliś rzykanio muter i ich wszystkich.
Im dłużej szedł, tym więcej ich się zbierało. Nie byli żołnierzami, a jednak ich krok miał w sobie coś uroczystego, w rodzaju marszu czy defilady. Szli tak, obok siebie, z dzwoniącymi narzędziami w torbach, aż byli już wszyscy na miejscu, całą ekipą. Każdy miał taki sam wyraz twarzy, zawziętość i niepewność, braterską więź wymalowaną w ogarniających całą zniszczoną, obrabowaną, opuszczoną Andreashütte oczach. Zawadzki, Zawadzkie, Andreashütte, jak by tego nie nazwali, to byli oni. Ten zakład to był początek ich historii, ich chleb, którym karmili przez pokolenia siebie i swoje dzieci, ich mały świat, niezmienny, prosty i poprzez to bezpieczny pośród tych wszystkich zawieruch, zmian, niebezpieczeństw i wszystkich przekleństw, jakie znała ta ziemia.
Nie mogli tego zamknąć i odebrać im wszystkiego, nie teraz. Potrzebowali tego jednego stałego elementu, tej pracy wypełniającej ich życie, dającej nadzieję, przepędzającej strach, głód i ciszę, w której słychać wszystkie wspomnienia i myśli. Więc szli, jeden poranek za drugim, nadawali światu znów znany kształt, znaną codzienność, na przekór tym, którzy chcieli ją im odebrać.