Kaplicka pana Krolla
Stał z lekko przymrużonymi oczami. Słońce, choć zimne, bo już listopadowe, wciąż potrafiło razić, zmusić do przymknięcia oczu i pogrążenia się w swojej własnej małej, intymnej ciemności, w której myśli wirowały niczym chaos przed stworzeniem świata. Myśli, wspomnienia, uczucia, wszystko to mogło być takie piękne, tworzyć kompozycje, z których świat wyłaniał się nieskalany i niewinny jak nowonarodzone niemowlę. Jednak świat, który wyłaniał się z jego prywatnego chaosu, nie był ani piękny, ani niewinny. Był przerażający i skalany tym, co w człowieku najbardziej podłe i najmniej ludzkie.
Minōn genau rok. Rok temu pożegnał odmrożenia, wszy, błoto, krew, kawałki ludzkiego ciała odrywane siłą wybuchu, ciągłe wystrzały, krzyki, smak ziemi i krwi, zapach strachu, płacz młodych chłopców i rosłych chłopów, bezsensowne przedzieranie i cofanie się o kilka głupich metrów, a wszystko to do akompaniamentu krzyku ludzi, którym dusze są żywcem wyrywane z piersi. Rok temu padł ostatni strzał, odbił się echem po bębenkach żołnierzy i ucichł, skończyło się oranie ziemi raz bagnetem, raz łopatą, raz wbijanym w ziemię ludzkim ciałem.
Tyle lat orali ziemię, jego ojciec, on i jego bracia. Orali ją tu, w małym Friedrichsfelde, orali swój kawałek ziemi i więcej nie było im trzeba. Orali, uprawiali, siali i zbierali plon, bo tak trzeba, tak Pōn Bōcek przikazoł. Na co kōmu wiyncej? Für den Kaiser, für Wilhelm? Tą ziemię uprawiali wszyscy razem i razem z pola wracali do domu. Teraz stał tu sam, bo spośród wszystkich braci, którzy ruszyli walczyć w okopach o te kilka metrów ziemi, do domu wrócił tylko on.
I od tego dnia, gdziekolwiek nie szedł, nosił z sobą ten mały koszmar. Gdy spoglądał na rodzinę, widział kobietę z małym dzieckiem, słyszał dzwon w kościele, modlił się, kładł się spać, wstawał rano, jak się obrócił, wsandzie, z zadku, z przodku, links und rechts, wszędzie za sobą słyszał te jęki, wystrzały, armaty, kroki, krzyki, symfonię ludzkiej rozpaczy. A dzisiaj minął rok.
I dlatego postanowił to zrobić. Wylać beton, zakupić figurkę i postawić krzyż. Egal mu bōło, fto co powiy, kōmu sie be widziało, a fto sie be śterowoł. Nocōm, kiej miesiōncek bez ćma świyciōł mu do ôgrōdka, prziłajzili i niscyli. Tukli i rozbiyrali, ale i tak to zrobiōł. Po roku spoglądał na swoja kaplicka. On, Józef Kroll, który wrócił z koszmaru do swojego Heimatu, na froncie pochował wszystkich braci i nosił blizny kompletnie niewidzialne, a bardzo głębokie, z równie głębokiego pragnienia pokoju dla swojego Śląska, z uczucia szczerej wdzięczności za ocalenie i mimo wszystko niezachwianej wiary, postawił w swoim ogródku kapliczkę z figurą świętego Józefa i szczerą prośbą o modlitwę za zmarłych, nie tylko tych, których pochował na froncie, ale wszystkich.
I choćby za kolejny rok miało go tu już nie być, to wiedział, że tego uczucia już nikt mu nie odbierze. Spoglądał spod przymrużonych powiek na krzyż i czuł, jak ten koszmar zakłócający jego prywatny, intymny świat myśli, jakby się kruszy. Kapliczka zaś, choć następny wiek miał przynieść znów wojnę, niepokoje i ludzkie tragedie, stała niewzruszona, nieskruszona i pamiętała o prośbie, która powołała ją do istnienia.
Opowiadanie napisane na podstawie historii krzyża obok dzwonnicy w Rzędowie zawartej w książce „Księga historii Ziemi Turawskiej” Jerzego Farysa.