Gagarin na klapie czyli dąsy Czempiona
Heinz Polok w dzisiejszej górnośląskiej rzeczywistości może jawić się jako relikt zamierzchłej przeszłości, coś w rodzaju dinozaura… Z tym że o dinozaurach młodzi Górnoślązacy uczą się w szkole. O ludziach takich jak Polok na Górnym Śląsku zapomniano, choć jeszcze na przełomie lat 60 i 70 tworzyli oni znaczącą cześć miejscowej społeczności.
Gdyby Heinz Polok mógł być świadkiem współczesnej dyskusji na temat „zakamuflowanej opcji” z pewnością zatrząsłby się z oburzenia. No bo co ma znaczyć „opcja” i dlaczego niby „zakamuflowana”…? Dla Poloka Górnoślązak był po prostu Niemcem.
Owa niemieckość wypływała niejako z natury rzeczy. Heinz Polok w każdej chwili chętnie objaśniał na czym rzecz polega.
– Wiela lot byli my przi Niymcach?– pytał tego czy innego, nie do końca przekonanego o swej „naturalnej niemieckości” słuchacza – Przeszło dwiesta! A kaj my byli piyrwyj, tyż przeszło dwiesta? Przi Austryjokach a to przeca tyż Niymce!
Dyskusje owe odbywały się często i wszędzie, zazwyczaj jednak przy pokrytym kałużami rozlanego piwa i popiołem ze „Sportów” stoliku w restauracji U Krzystolika.
– A tera mi powiydz – dla podkreślenia wagi pytania Polok zbliżał swą twarz do twarzy pytanego , niekiedy nawet trzymając go za guzik koszuli – a tera mi powiydz wiela to niby lot byli my przi Polokach?
Hajnc, prosza cie… – pytany próbował uniknąć tej nie zawsze miłej bliskości – przeca wiysz że jo tyż je za Niymcami, ale…
– Gynau! Mosz recht! Siedymnoście lot! – natychmiast przerywał mu Polok i triumfująco walił otwartą dłonią w pokryty blachą blat stołu – Siedymnoście lot za staryj Polski i tera drugie tela za tyj nowyj! No to se sōm policz…! No to jo cie sie pytōm: Jak my sie mieli przez te pora lot tyj polskości nauczyć!? Jak jeszcze było 6 lot pomiyndzy, co zaś my byli Niymcami?
Oczywiście nas bajtli nie interesowały tożsamościowe rozterki Górnoślązaków. Polok ze swoimi cholerycznymi napadami wydawał nam się niesłychanie komiczny. Z drugiej strony podskórnie czuliśmy respekt przed takimi ludźmi jak on czy tez jego odwieczny adwersarz Szulc.
Dla nas najważniejszy był tyjater jaki prezentował Polok każdej „lotowej” niedzieli. Teatr jednego aktora, a właściwie dwu. A niekiedy nawet trzech…
Polok, w tyrolskim kapelusiku i ogromnych okularach przeciwsłonecznych, wynosił wczesnym rankiem przed swój dom biały, drewniany stołek z kuchni. I ryczka. Na stołku tym spędzi kilka przedpołudniowych, czasami nawet popołudniowych godzin. Na ryczce zaś leżała przedwojenna lorneta firmy Carl Zeiss w skórzanym futerale. Nikt nigdy nie widział by Polok korzystał z tego wynalazku. Ale co niedziela lornetka leżała na ryczce. Tak samo zresztą jak szwajcarski zegarek kieszonkowy, pamiątka po ojcu.
My bajtle mieliśmy swoją teorię. Według nas Polok nie potrzebował lornetki gdyż dysponował przecież specjalnymi okularami.
– Chopcy, przed Bogiym, padōm wōm – opowiadał nam z przejęciem Richat, wnuk Poloka – Opa te bryle prziwioz ze wojska. To sōm szpecjalne, wojskowe bryle. Yno roz żech bez nie kuknoł i tak mi sie zawrōciyło we gowie że żech zaro zymdloł…
Coś w tym musiało być, bo choć wszyscy wytrzeszczaliśmy oczy w wypatrywaniu pierwszego gołębia to i tak pierwszy dostrzegał go Polok!
– Bajtle, a tera cicho – Polok wstawał ze stołka i uciszał nas ruchem ręki – Gagarin. Gagarin idzie…
I rzeczywiście. Po chwili dostrzegaliśmy i my mikroskopijny punkcik na niebie. Gagarin spadał lotem pionowym. Z szybkością błyskawicy. Prawdziwy mikołowski czempion!
Długo by można mówić o specjalnej sympatii Niemców do Wielkiej Rosji. Wydaje się, że większość z nich nawet nie dostrzegała istnienia jakiejś tam Polski dazwischen. Były Niemcy a potem bezkresna przestrzeń stepów i tajgi. Trojka wśród śnieżnej pustyni. Tęskne dźwięki bałałajki. Schwermut. Po polsku niby melancholia, ale to nie to samo. Najpiękniejszy Oberek czy Kujawiak nie zastąpi Niemcom bałałajki…
Co prawda Szulc twierdził że przyczyna dla której najlepszy gołąb Poloka nosi rosyjskie imię jest całkiem inna.
– Jak Niymce dostali w rzić pod Sztalingradym to se Herr Polok blank drapko spōmnioł, że umi po polsku – dowodził Szulc u tego samego Krzystolika, ale kilka stolików dalej – inaczyj by żywy niy prziszoł nazod. Yno skuli tego mu Rusy pōmogli. I tego niy zapōmnioł im do dzisiej…
Kto wie, może miał i rację? No bo cóż radziecki Gagarin miał wspólnego z Wielka Rusią i bałałajką?
Tak czy inaczej Gagarin już wylądował. Stał na klapie i nie miał najmniejszej ochoty wejść do gołębnika…
– Jerōna pierōna, durch to samo. Pierōński Rus… – wymamrotał Polok i czym prędzej udał się do gołębnika. My bajtle czekaliśmy na tyjater. I zazwyczaj Polok nie zawodził.
Poć, poć, poć Gagarinku… – było słyszeć za chwilę z gołębnika – poć rajn…
Gagarin skubał swe piórka na klapie i nie wydawał się być zainteresowanym zachętami Poloka.
-Poć, poć, poć… – dobiegało kusząco zza metalowych gabli, oddzielających wolny świat od niewoli gołębnika.
My bajtle czekaliśmy na akt drugi.
– Zaro bydzie fyrloł futer we sziprze! – zachichotał Richat.
I rzeczywiście, po chwili dało się słyszeć rytmiczne przesypywania ziarna w metalowym pojemniku.
Nie można powiedzieć by i ten zabieg zrobił na Gagarinie jakiekolwiek wrażenie. W międzyczasie rozsiadł się on wygodnie na klapie i zażywał kąpieli słonecznej. Czasami nawet, doprowadzając Poloka do białej gorączki, zeskakiwał z klapy na dach!
Pozostał akt trzeci. Pojawiała się w nim Walentyna, towarzyszka życia Gagarina. Prezentowana Gagarinowi przez chytrego Poloka. I rzeczywiście, bywało że gruchanie Walentyny sprawiało cuda. Gagarin przekraczał graniczne gable i żegnał się z wolnością.
– No widzisz Gagarinku – sapał szczęśliwy Polok – niby taki czempion a gupiś jak kożdy chop…