Gabriela Szewiola: Ocean
Wcześniej przychodził tylko w snach. Sny były nieraz pełne grozy i on także złowrogi, wdzierający się wszędzie, choć nigdy krzywdy nie robił.
Polecieć daleko na zachód z tym pierwotnym celem. Zobaczyć ocean. Przede wszystkim ocean, potem dopiero kawałek kraju leżącego tam, gdzieś daleko. Atlantyk może być przecież abstrakcją prawie równie odległą jak Atlantyda.
Już w drodze – przychylność losu, spektakl zapierający dech.
Samolot przeleciał nad Hiszpanią i zniżył lot. Niebo było bezchmurne. Po chwili w oddali zabłysła lekko zmarszczona, bezkresna, błyszcząca tafla i wybrzeże, żywa mapa. Jarząca się, błękitna, później zielonozłota. Zatoczyliśmy wielkie koło nad zatoką, zanim samolot przeleciał nisko nad Lizboną i szarpany uderzeniami wiatru usiadł na płycie lotniska.
Gdy tylko opuściliśmy samolot, poczuliśmy, że jest. W smaku i zapachu powietrza, które było przejrzyste, ale też przesiąknięte jakimś słonym powiewem i wydawało się mieć inny skład niż to znane z rodzinnych stron.
Zobaczyć. To było nam dane i aż to. Bez nadziei, ze zrozumiemy tych, którzy wyruszali z Belem na bezkresną wodę, niewiele o niej wiedząc. Chociaż może dzięki spotkaniu z Atlantykiem trochę przeczuwamy, czemu ludzie Portugalii wydali nam się inni i specyficzni – ich twarze, kroki, spojrzenia i gesty. Ludzie znad oceanu, zwróceni ku niemu, równie dumni jak on i równie wolni. Ich mowa, tak samo jak ocean niedostępna. Ten hermetyczny język, srebrzysty od szelestów i przepastny gardłowymi dźwiękami, połykający połowy słów, sczepiający je i plączący w nieodgadnione łańcuchy.
Spotykaliśmy go w tej podróży wielokrotnie. Za każdym razem z zachwytem i rosnącą potrzebą kontemplacji tej wolnej, nieogarnionej, potężnej i pełnej pokoju przestrzeni. Z potrzebą powrotu. Im częściej go spotykaliśmy, tym bardziej pragnęliśmy.
Zdarzają się miejsca, po których niczego się nie spodziewamy i tam właśnie okazywało się, że jak spod ziemi pojawiało się coś, czego nie ma w żadnym opisie ani przewodniku. Na przykład Peniche, dziwny półwysep z sennym miasteczkiem, wystający jak łyżka w stronę wielkiej wody. Mapa pokazuje drogę dookoła, można więc okrążyć go na rowerze. Kilka kilometrów zaledwie. Im dalej ku końcowi, tym mniej domów, uczepionych coraz wyższych i coraz bardziej urwistych skał, ciemnych gigantów o cielskach zdeformowanych olbrzymów. Wreszcie pustkowie, krajobraz jak z innej planety, zupełnie niemożliwy do wyobrażenia. Szosa zaledwie kilkanaście metrów od krańca lądu, od przepaści, od skał spadających kilkadziesiąt metrów pionowo w dół. Brak barierek, człowiek sam tylko z nim, z oceanem. Zdany na siebie, na niego. Na własną odpowiedzialność. Zaufać sobie i jemu.
A więc tak wygląda ocean. Bóstwo o stu różnych, bezimiennych twarzach. Bo jakie miano nadać czemuś, co tak bardzo wyrasta ponad i poza człowieka, co mieści w swoich głębiach niezliczone tajemnice?
Bez wejścia, bez bramy. Nie ma klucza do oceanu. On pozostanie niezależny, dopóki jest. Jest wielki, ale czy wieczny? Człowiek próbuje w swojej pysze zawładnąć wszystkim, wyzyskać wszystko. On będzie się zaciekle bronić. Ale można zawsze zawrzeć rozejm. Póki nie jest za późno.
Jeśli zmieniasz miejsce, zmieniasz myśli, zmieniasz z czasem i marzenia, zmieniasz siebie – a raczej to miejsce cię zmienia. Ono zaklęciami swoich barw i kształtów dotyka cię jak czarownik, wszczepia Ci swoje fale i obrazy.
Bywają plaże bez palm, za to z ogrodami wydm, porośniętych dziwną, soczystą roślinnością. Czasem ukryte daleko, za zielonymi wzgórzami, które nie pozwalają niczego przeczuć. I nagle się rozstępują, ukazując rajskie przestrzenie. Trzeba tam pójść pieszo, nieraz daleko i w upale, trzeba pokonać strome ścieżki. Pójść cicho albo w zadyszce, zawsze cierpliwie, dać się zaprowadzić wąskiej dróżce. By potem nie móc oderwać oczu. Odebrać dar, bo ocean daje nam się niespodziewanie, nagradza nas za ten czas i za pokorę.
Potem jeszcze raz powrócić. Przynajmniej ten jeden raz jeszcze. Dotykać, brodzić w spienionej wodzie po kolana, nie dalej, choć pokusa jest wielka. Ale tam jest głębia, kotłująca się kipiel. Wyławiać w ułamku sekundy, gdy fala się cofa, muszle – większe i mocniejsze od tych bałtyckich. Czekać na odpływ, odsłaniający nieoczywiste czarne wnętrzności i na przypływ, jego siłę i moc.
A nade wszystko patrzeć, zapisywać ocean w sobie, nieść go w źrenicach, pozwalać mu przepływać przez ciała i umysły. Prosić go, by w nas zamieszkał, by zostawił choć trochę siebie w nas na szare, jednostajne godziny.
Gabriela Szewiola, Ślązaczka, germanistka, ukończyła studia na uniwersytecie w Lipsku, od wielu lat pracuje jako wykładowca języka niemieckiego na Politechnice Śląskiej. Współpracuje jako edukator z Goethe-Institut, kieruje Ogólnopolską Olimpiadą Języka Niemieckiego dla studentów uczelni technicznych. Naucza z pasją. Wciąż doskonali swój warsztat wykładowcy, stosując nowatorskie i autorskie metody dydaktyczne. Uczestniczy w konferencjach i publikuje swoje artykuły.
Prywatnie mama dwójki dorosłych dzieci. W wolnym czasie obcuje z przyrodą, wędrując i uprawiając ogród, czyta, pisze i próbuje doskonalić swoją znajomość języków obcych.