Czy szkoła może uratować godkę? Wywiad z prof. Nicole Dołowy-Rybińską
Jak wyglądają lekcje kaszubskiego i czy to dobry wzór dla Śląska? W czym można się inspirować Walią? Przed czym przestrzegają doświadczenia ze szkół na Łużycach? O edukacji w językach regionalnych rozmawiamy z prof. Nicole Dołowy-Rybińską z Instytutu Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. Drugi z cyklu artykułów, w których przyglądamy się innym zagrożonym językom pod kątem potencjalnych inspiracji, ale i nauczek dla działań na Śląsku.
Ślązacy patrzą niekiedy z zazdrością na Kaszubów, że mają status języka regionalnego i dzięki temu szkoły z językiem kaszubskim. Na czym to w praktyce polega, jak sobie mamy wyobrazić lekcje kaszubskiego – bardziej jak lekcje polskiego z literaturą czy angielskiego z wkuwaniem słówek, a może jeszcze inaczej?
Kaszubi nauczają języka kaszubskiego już od wielu lat. Do niektórych szkół zaczął on wchodzić już w latach 90. XX wieku. Zanim więc kaszubski uzyskał status języka regionalnego, nauczanie w szkołach już funkcjonowało, z tym że opierało się o materiały tworzone ad hoc przez zaangażowane nauczycielki. Wraz z upływem czasu, nabieraniem doświadczenia, ale też właśnie nadaniem statusu i oficjalnym przyzwoleniem na wejście kaszubskiego do szkół, zaczęto tworzyć konkretne programy, podręczniki i pomoce szkolne.
Zasadniczo kaszubski nauczany jest jak język obcy. Bardzo wiele dzieci zaczynając naukę kaszubskiego w szkole nie zna go z domu. Aczkolwiek to też nie działa w ten sam sposób jak z angielskim czy niemieckim. Dużo zależy od miejsca, od tego, na ile dzieci mają jakieś podstawy języka z domu, na ile są z nim osłuchane, bo nawet jeśli rodzice z nimi po kaszubsku nie rozmawiają, to może dziadkowie, może mają jakiś kontakt z językiem w swojej miejscowości. Niemniej materiały do nauczania kaszubskiego są materiałami do nauczania go języka jako pełnego, oddzielnego od polskiego systemu. Oprócz słówek i struktur gramatycznych, na wyższym poziomie edukacji dochodzi również literatura kaszubska i szeroko pojęta wiedza o regionie. Jedna z lekcji w tygodniu powinna być poświęcona historii i kulturze regionu, program przewiduje ponadto wycieczki, żeby dzieci miały kontakt z żywą kulturą kaszubską.
Taka trochę dostosowana do młodszych wersja studiów filologicznych.
Właśnie tak. Założenie jest takie, że gdyby dziecko przeszło całą ścieżkę edukacji kaszubskiej, miałoby wiedzę nie tylko o samym języku, ale też o kulturze i literaturze kaszubskiej. Przy czym przejście takiej całej ścieżki zdarza się niesłychanie rzadko.
Od której klasy są te zajęcia?
Od początku szkoły podstawowej, od pierwszej klasy. I do matury. Można zdawać maturę z języka kaszubskiego. Choć kiedy się popatrzy na statystyki, widać, że większość uczniów kaszubskiego uczy się w szkole podstawowej. Jeszcze jak były gimnazja, to było trochę uczniów w gimnazjach. Natomiast licea, w których nauczany jest kaszubski, można policzyć na palcach jednej ręki. To się od czasu do czasu zmienia, ale takich szkół jest między trzy a pięć.
Jakie są motywacje rodziców, żeby posyłać dzieci na kaszubski, i jak to jest przez nie przyjmowane – chcą na te zajęcia chodzić?
Nie robiłam badań dotyczących ściśle motywacji uczenia się kaszubskiego na reprezentatywnej próbie uczniów czy rodziców, więc trudno mi odpowiedzieć na to pytanie precyzyjnie. W środowisku kaszubskim wiele się na ten temat dyskutuje. Na podstawie moich obserwacji z co najmniej kilku szkół, z rozmów z uczniami i nauczycielami, mogłabym powiedzieć, że kaszubski jest atrakcyjny zwłaszcza dla najmłodszych. Sporo się na takich lekcjach dzieje, są piosenki, gry, są te wycieczki, o których mówiłam wcześniej, więc to jest duża atrakcja dla dzieci.
Natomiast w rozmowach z nauczycielkami i nauczycielami słyszy się (i można to też zauważyć w statystykach), że uczniów kontynuujących naukę kaszubskiego jest stosunkowo mało. Jest taki moment krytyczny koło szóstej klasy, kiedy dochodzi wiele innych przedmiotów i uczniowie muszą się zacząć przygotowywać do egzaminu ósmoklasisty. Mniej więcej wtedy kaszubski przestaje być „priorytetowy”, jest odbierany jako poświęcenie czasu, „niepotrzebny” przedmiot. Pokutuje tu takie przeświadczenie, że kaszubski owszem, jest tym naszym językiem, ale ważniejsza jest matematyka czy angielski. I ponownie taka bardziej świadoma decyzja o uczeniu się kaszubskiego następuje w liceum, zwłaszcza jeśli uczniowie postanawiają z tego języka pisać maturę. Przy czym trzeba powiedzieć, że z punktu widzenia promocji języka to jest bardzo źle pomyślane, bo punkty na maturze z kaszubskiego nie liczą się przy rekrutacji na bardzo wiele kierunków, gdzie brane są pod uwagę punkty z innych języków. A przecież wysiłek egzaminacyjny jest podobny i znajomość języka kaszubskiego jest tak samo potwierdzona jak innych. Tu wychodzi przekonanie o niższym statusie i mniejszej użyteczności kaszubskiego.
Ale wracając do motywacji, zwłaszcza u rodziców wydaje się, że dominują motywacje wspólnotowe – to jest nasz język, nasze dzieci powinny się go uczyć. Zwłaszcza w sytuacji, gdy nie był on przekazywany w domu, pojawia się poczucie, że szkoła może jakoś zastąpić ten przekaz w rodzinie i nauczyć dzieci języka. A z drugiej strony ciekawość tego, czym to jest, atrakcyjność tych wycieczek powiązanych z lekcjami kaszubskiego, trochę inne podejście do nauki niż na innych przedmiotach.
A jaki jest poziom nauczania kaszubskiego, jeśli chodzi o przygotowanie nauczycieli i codzienne realia? Na ile rzeczywiście można się tego języka nauczyć w szkole?
Zacznę od kwestii nauczycieli. Na Śląsku zapewne sytuacja byłaby analogiczna, gdyby śląski wszedł do szkół. To znaczy tych wykwalifikowanych nauczycieli po prostu brakuje, trzeba ich wykształcić – co nie jest łatwym procesem. Na Kaszubach proces kształcenia nauczycieli ma już dwudziestoletnią tradycję, są studia podyplomowe i od kilku lat również etnofilologia kaszubska na Uniwersytecie Gdańskim, gdzie główną specjalizacją jest właśnie specjalizacja nauczycielska. Mimo to w stosunku do liczby szkół, w których kaszubski mógłby być nauczany, tych nauczycieli jest wciąż za mało. Na początku zostawały nimi osoby, które nauczały innych przedmiotów, a znały kaszubski z domu, więc się dokształcały, żeby zdobyć uprawnienia do nauczania języka. Z biegiem lat i wzrostem zapotrzebowania okazało się, że ta ścieżka jest niewystarczająca i jest coraz więcej osób, które kształcą się na nauczycieli kaszubskiego od podstaw. To znaczy kaszubski nie jest ich językiem domowym, niekiedy nie znają go nawet w stopniu biernym, uczą się sami od zera. Oczywiście nie wszyscy – sporo osób miało kontakt z kaszubskim przynajmniej poprzez pokolenie dziadków, więc są jakoś osłuchane, co daje im od razu przewagę, bo czują akcent, szybko kojarzą inne struktury gramatyczne, mają mniejszą tendencję do robienia kalek z polskiego. Trudno więc powiedzieć, jaki jest poziom nauczania, ponieważ zależy on w dużej mierze od kompetencji nauczyciela.
Co jest smutne: na większości lekcji nauczyciele nie mówią do dzieci po kaszubsku. Kaszubski nie jest językiem nauczania, tylko jest językiem nauczanym. Po kaszubsku zadaje się pytania i czyta się teksty, ale cała codzienna rozmowa, która toczy się na lekcji, typu „wytrzyj tablicę”, „podaj kredę”, jest po polsku. To bardzo duży problem, który pokazuje, że kaszubski podświadomie nie jest uważany za język użytkowy, że my się go uczymy, ale trudno w nim mówić. Może to wynikać z braku umiejętności nauczycieli, gdy oni sami nie używają tego języka na co dzień, może też wynikać z pewnego strachu czy oporu, żeby kaszubski stawiać na równi choćby z angielskim, na lekcji którego nauczyciel w klasie mówi wyłącznie po angielsku. No i też nie zapominajmy, że to są trzy godziny w tygodniu, a cała reszta jest po polsku. Na korytarzach kaszubskiego się praktycznie nie słyszy. To nie jest język, w którym do dzieci mówiłaby nauczycielka pilnująca podczas przerwy, pani na stołówce czy woźna, w którym można coś załatwić w sekretariacie, porozmawiać z higienistką. By kaszubski stał się nie tylko językiem nauczanym, zamkniętym w klasie, ale realnie używanym, trzeba by zmiany całej filozofii.
A czy szkoła może zastąpić przekaz języka w domu? Nie. Niemniej szkoła odgrywa bardzo ważną rolę: daje pewne podstawy, umożliwia uczniom kontakt z kaszubskim, uwrażliwia na jego istnienie, pokazuje, że to jest język, który może być nauczany w szkole – czyli stawia się go mniej więcej na tym samym poziomie co inne języki. Co więcej, z tej grupy osób uczących się pewna część będzie coś dalej z kaszubskim robić w życiu. Niektórzy znajdą jakieś swoje przestrzenie czy grona towarzyskie, w których będą go używać, niektórzy połączą znajomość języka z pracą zarobkową. Jest duże zapotrzebowanie nie tylko na nauczycieli, ale w ogóle na tych, którzy piszą, tworzą i tak dalej, a w obliczu tego, jak mało jest takich osób, dobra znajomość kaszubskiego pozwala na „życie z tego”. Natomiast tak jak mówię, szkoła daje podstawy, ale bardzo rzadko – i to nie tylko w przypadku kaszubskiego, ale generalnie w nauczaniu języków obcych – młody człowiek wychodząc ze szkoły ma aktywne kompetencje językowe. Przy czym w przypadku języków dużych, takich jak angielski, łatwiej jest te kompetencje zdobyć dzięki konieczności używania tego języka za granicą, dzięki filmom, serialom, podczas gdy w przypadku języka mniejszościowego – zwłaszcza gdy nie jest on powszechnie używany w regionie – potrzeba dodatkowej motywacji, żeby aktywne kompetencje uruchomić.
Czy nadanie statusu i wprowadzenie kaszubskiego do szkół pomogło zatrzymać jego zanikanie?
Jeżeli chodzi o sam proces odchodzenia od używania kaszubskiego, to nie. Nie ma żadnych badań, które by pokazały, że nauczanie kaszubskiego spowodowało, że więcej się go używa w różnych sferach. Ani w prywatnej, ani w oficjalnej, mimo że prawo na to pozwala. Teoretycznie można załatwić sprawę w urzędzie po kaszubsku, ale korzystają z tego pojedyncze, bardzo zdeterminowane osoby. Również na podstawie badań, które aktualnie prowadzę, mogę stwierdzić, że ludzie na Kaszubach sami nie są przekonani, że z dziećmi, które uczą się kaszubskiego w szkole, da się rozmawiać po kaszubsku i że one będą tego języka używać. Oczywiście nie jest to wina wyłącznie szkoły, to jest też kwestia braku działań skierowanych do rodziców. Domowe praktyki językowe – na przykład że ktoś mówi do dzieci po polsku, mimo że z ich dziadkami, a swoimi rodzicami, rozmawia po kaszubsku – bardzo trudno jest zmienić. Dlatego rewitalizacja językowa powinna być ukierunkowana nie tylko na dzieci, ale i na te starsze osoby, które musiałyby przestawić się, zmienić swoje zwyczaje językowe. Nie sądzę więc, by szkoła jako taka mogła odwrócić trend odchodzenia od kaszubskiego czy też – w przyszłości – śląskiego. Ona odgrywa ważną rolę, zwłaszcza jeśli chodzi o poznawanie języka pisanego, skodyfikowanego, ale nie przejmie odpowiedzialności za przetrwanie języka. Może natomiast wykształcić grupę osób, które wezmą na siebie ciężar dalszej pracy nad tym językiem, w tym języku i z tym językiem.
Znany kaszubski aktywista, Artur Jabłoński, założył prywatną placówkę Naja Szkòła w Wejherowie. Działa tam inny model niż w szkołach publicznych?
Tak, tam w założeniu kaszubski ma nie być tylko językiem nauczanym na lekcji, ale w pełni użytkowym. W praktyce wygląda to różnie. Głównym problemem, z którym mierzy się ta szkoła, jest niewielka liczba nauczycieli i innych osób z personalu znających kaszubski na takim poziomie, by nim się na co dzień posługiwać. Ten czynnik ludzki jest zawsze największym wyzwaniem, gdy chce się wprowadzić do szkół język, który nigdy do tej pory nie był przedmiotem edukacji. W Walii stosowana jest strategia wysyłania pracowników szkoły na kursy językowe – jakiś czas pracy jest odrabiany na uczeniu się walijskiego. Do tego jest jeszcze w Polsce bardzo daleko.
Patrząc na inne miejsca w Europie, znalazłabyś pozytywne przykłady, gdzie to szkolnictwo w języku mniejszości zadziałało i realnie pomogło?
Szkolnictwo jako część szerszej polityki językowej – jak najbardziej. Podkreślę jeszcze raz, że szkoła sama nie uratuje języka, natomiast może być jednym z narzędzi całościowej polityki językowej obejmującej bardzo różne sfery. I bardzo dobrze, gdyby te sfery wiązała, na przykład zapewniając dzieciom zajęcia pozaszkolne w danym języku. W szkole nie stanie się on użytkowy, ale jeśli można go wykorzystywać przy graniu w piłkę, na zajęciach tanecznych czy w kole teatralnym, wtedy staje się żywą tkanką, narzędziem komunikacji.
Takich wzorcowych modeli w Europie jest kilka. Na pewno wymieniłabym walijski, który właśnie obejmuje bardzo różne sfery funkcjonowania języka w szkole, ale i poza szkołą. Tamtejszy system tworzą trzy typy szkół. Pierwszym są szkoły anglojęzyczne, ale każde dziecko musi się tam uczyć walijskiego jako języka obcego. W niedużym wymiarze godzin, ale jednak. To powoduje, że każda osoba ma jakieś podstawy językowe, nie doznaje szoku, gdy spotyka się z napisem czy pozdrowieniem po walijsku, nawet jeśli nie potrafi aktywnie odpowiedzieć. Drugi typ to są szkoły dwujęzyczne, gdzie część przedmiotów jest po walijsku, a część po angielsku. Językiem codziennej komunikacji w tych szkołach jest z reguły angielski, ale jednocześnie uczniowie dostają przekaz, że w tym drugim języku można powiedzieć wszystko, on się nadaje i do chemii, i do matematyki, i do historii. W końcu trzeci typ to są szkoły walijskojęzyczne, które kształcą aktywnych użytkowników walijskiego. Młodzi ludzie w tych szkołach co prawda między sobą też mówią bardzo często po angielsku, ale w połączeniu z całościową polityką językową tego autonomicznego regionu wiedzą, że dzięki znajomości walijskiego będą miały możliwość otrzymania pracy w całej sferze budżetowej i że obszarów, w których walijski jest ceniony i potrzebny, jest z roku na rok coraz więcej. To bardzo zmienia na plus nastawienie do języka.
Zajmowałaś się w swoich badaniach również Bretanią, celtyckim regionem Francji. Szkoły z językiem bretońskim zwane Diwan (dosłownie Ziarno) istnieją już czterdzieści lat. Czy są historią sukcesu?
Przykład bretoński jest dobrym punktem odniesienia dla tych języków, które sformalizowanego szkolnictwa jeszcze nie mają. Szkoły – a właściwie najpierw przedszkola – Diwan pojawiły się pod koniec lat 70. XX wieku. W pierwszym roczniku były dosłownie trzy osoby. Uczył tam jeden bretoński aktywista. Z roku na rok tych szkół przybywało, a podstawowym założeniem była imersja – zanurzenie w języku. Wszyscy, zarówno dzieci, jak i nauczyciele, mieli mówić do siebie po bretońsku. Przy czym nie stworzono od razu całego systemu ze wszystkimi poziomami nauczania. Był to żmudny proces, przez długi czas te szkoły w ogóle nie były uznawane przez państwo i nie otrzymywały środków publicznych. Nie bez znaczenia jest tu fakt, że francuski system edukacji jako taki jest niesłychanie skoncentrowany nie tylko na języku francuskim, ale generalnie na Francji i francuskości jako idei nadrzędnej. Dlatego te szkoły funkcjonowały – i do tej pory w dużej mierze funkcjonują – jako szkoły stowarzyszeniowe, gdzie rodzice są aktywnymi członkami włączającymi się w szereg działań związanych z działaniem placówki. A dodajmy, że Bretania to jest obszar, gdzie przekaz domowy został prawie całkowicie zerwany w pokoleniu powojennym, więc rodzice dzieci rozpoczynających naukę w szkołach Diwan w większości nie znali już języka bretońskiego. Mimo to decydowali się, by ich dzieci uczestniczyły w tym systemie, co miało też aspekt takiego działania wbrew państwu francuskiemu. Zarazem rodzice mocno angażowali się na co dzień w funkcjonowanie szkoły: ktoś coś przygotowywał, ktoś pracował w kantynie, organizowano wspólnie popularne bretońskie zabawy taneczne fest-noz, podczas których zbierano datki na szkołę. To spowodowało, że bardzo silna była idea, że bretoński nie jest tylko językiem do nauki, ale elementem spajającym uczące się i używające go osoby jako grupę. Czy to się powiodło? Jeśli popatrzymy na „neobretończyków”, osoby z młodszego pokolenia, które nauczyły się języka i angażują się na jego rzecz, bardzo wielu przeszło przez szkołę Diwan. Czy każda osoba, która się w niej uczyła, mówi po bretońsku? Nie. To znaczy zna język, ale nie ma później w życiu okazji ani potrzeby, by go używać. Trudno sobie jednak wyobrazić, że ci nowi użytkownicy bretońskiego istnieliby bez tych szkół. Nie ma tu prostej odpowiedzi.
Twoja najnowsza książka dotyczy Górnych Łużyc. Gdybyś mogła w kilku słowach opisać, na czym polega specyfika tego regionu.
To jest trochę inny przypadek, gdzie używanie języka jest bardzo silnie związane z tożsamością etniczną. O ile w Bretanii czy Walii osoby, które z własnej woli postanowiły nauczyć się języka, są generalnie przyjmowane pozytywnie przez wspólnotę, na Górnych Łużycach ten podział na „Łużyczan” i „Niemców” jest wciąż tak silny, że osoby z rodzin niemieckojęzycznych, które chcą się nauczyć łużyckiego, niekiedy natrafiają po drugiej stronie na duży opór. Niełatwo im zostać zaakceptowanym przez rdzenną społeczność łużycką. Zarazem jeśli chodzi o edukację, od kilkunastu lat wychodzi się z założenia, że jednak dla zachowania języka łużyckiego powinny się go uczyć również dzieci z niemieckojęzycznych rodzin. Istnieje więc na Łużycach system szkół dwujęzycznych, otwartych na uczniów z i spoza łużyckiej wspólnoty językowej, ale stoi przed nim jeszcze dużo wyzwań, właśnie przede wszystkim jeśli chodzi o integrację w ramach społeczności uczniowskiej tych dwóch grup. Wiele jeszcze jest tam do przepracowania, by wszystkie osoby, które uczą się języka, mogły być przyjęte do wspólnoty i miały okazję do rozmawiania po łużycku poza lekcjami.
dr hab. Nicole Dołowy-Rybińska, prof. IS PAN – socjolingwistka i kulturoznawczyni, zajmuje się problematyką tożsamości europejskich mniejszości językowych oraz metodami ochrony i rewitalizacji zagrożonych języków, wydała m.in. książki „Języki i kultury mniejszościowe. Bretończycy, Łużyczanie, Kaszubi” (2010), „»Nikt za nas tego nie zrobi«. Praktyki językowe i kulturowe młodych aktywistów języków mniejszościowych Europy” (2017) oraz „Upper Sorbian Language Policy in Education: Bringing the Language Back, or Bringing It Forward?” (2023), aktualnie prowadzi w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk projekt badawczy „Różnorodność językowa Polski” dotyczący żywotności wybranych języków mniejszościowych w Polsce, w tym śląskiego.
Rzōndzicie sam ô veränderungu motywacyje a filozofije, coby gŏdka bōła barzij im gebrauch bez szkolŏrzy a poza schulōm, a tak richtig sami niy pokŏzalijście, iże wedle polskygo gesetzu szło by sam ruszić szkoła ze kaschubskym/schlōnskym jako unterrichtssprachōm kaj by se polskygo jyno uczōło bez 8 godzin we tydniu choby tak mianowanŏ “edukacyjŏ polōnistycznŏ”. Bezto polski niy bōłby ani sprachōm, we ftoryj se trza uczić chemii abo biologije, yno idzie po naszymu/abo kaschubsku. Tukej zajś je entwicklung, ftory rozwijŏ gŏdka a vokabular. Tukej tysz trza padać, iże niy ma co polskymu zu schreibować niywiadomi jakij srogij rolle, dyć poza polskōm żŏdyn niy rzōndzi po polsku, a richtig dobre universitäty sōm poza Polszōm… Kej english a deutsch kole ślōnskygo bajtle banōm umiały, to zugang na Oxford, Cambridge, Berlin, Bern a Wien sōm möglich! Also… was es noch nicht gibt, kann noch werden!