W Zeszytach Eichendorffa 88 z roku 2024 o Wielkim Janji Arnolda Ulitza (i nie tylko)
Aleksander Lubina
W Zeszytach Eichendorffa 88 z roku 2024
o Wielkim Janji Arnolda Ulitza (i nie tylko)
Dobrze czytać i popularyzować problematykę 88 Zeszytów Eichendorffa. Imponujący dorobek redakcji i wydawcy – pani profesor Joanny Rostropowicz i jej zespołu.
Koneserzy cierpliwie zbierają numery od 1. do 88.
ZESZYTY EICHENDORFFA 2024 / EICHENDORFF-HEFTE 88 zajmują się jak zawsze
Historią – Kulturą – Literaturą.
Oto spis treści:
Joseph von Eichendorff Nocą ..3
Manfred Kutyma Louis Loewe – orientalista z Białej Prudnickiej …5
Martin Richau Zmarł Johannes S. Drost z Pokoju …23
Joanna Rostropowicz Michael Kirsten – muzyk z Łosiowa …31
Joseph von Eichenndorff Zakochany wędrowiec …41
Ruth Storm Uwięziona z Isermooru …43
Wolfgang Reimann Arnold Ulitz
i jego katowicka powieść Wielki Janja … 61
Joanna Rostropowicz „Wielki Janja” –czyli Zeflik i Górny Śląsk… 67
Arnold Ulitz Wielki Janja …73
Joseph von Eichenndorff Piosnka na dobranoc …95
Górnośląskie opowieści …99
Mamy w zeszycie 88 jedną górnośląską opowieść, trzy wiersze Joseph von Eichendorffa, trzy nietuzinkowe postaci omówione przez Manfreda Kutymę, MartinaReichau’a i Joannę Rostropowicz oraz Uwięzioną z Isermooru autostwa Ruth Storm, wnuczkę księgarza i wydawcy z siedzibą w kamienicy zaprojektowanej przez Antona Josepha Zimmermanna, syna Roberta Zimmermanna (Czieslika). Obaj dziadkowie występują w Wielkim Janji, którego omawiaja profesor Rostropowicz oraz Wolfgang Reimann. Robert Zimmermann to w powieści Robert Kokot. Zeszyt zawiera fragmenty powieści Arnolda Ulitza.
W zeszycie 88:
Joseph von Eichenndorff
Nachts
Hörst du die Gründe rufen
In Träumen halb verwacht?
O, von des Schlosses Stufen
Steig nieder in die Nacht! –
Die Nachtigallen schlagen,
Der Garten rauschet sacht,
Es will dir Wunder sagen,
Die wunderbare Nacht.
Nocą
Słyszysz jak cudnie woła?
Daleko jak we śnie,
Ze schodów zamku zwolna
W noc głuchą zanurz się! –
Wiatr liście lekko gładzi,
śpiewu słowików moc,
Swój sekret dziś ci zdradzi
Ta przecudowna noc.
Przełożył Janusz Cybulski
Joseph von Eichenndorff
Der verliebte Reisende
Ich geh’ durch die dunklen Gassen
Und wandre von Haus zu Haus,
Ich kann mich noch immer nicht fassen,
Sieht alles so trübe aus.
Da gehen viel’ Männer und Frauen,
Die alle so lustig sehn,
Die fahren und lachen und bauen,
Dass mir die Sinne vergehn.
Oft wenn ich bläuliche Streifen
Seh’ über die Dächer fl iehn,
Sonnenschein draussen schweifen,
Wolken am Himmel ziehn:
Da treten mitten im Scherze
Die Tränen ins Auge mir,
Denn die mich lieben von Herzen,
Sind alle so weit von hier.
Joseph von Eichenndorff
Zakochany wędrowiec
Joseph von Eichenndorff
Zakochany wędrowiec
Ciemnymi za dnia zaułkami
Wędruję od domu do domu,
Wszystko jest takie ponure
Nie wierze już nikomu.
Ulice ludźmi pulsują,
Wszyscy zalatani srodze:
Jeżdżą, śmieją się i budują,
już sam od zmysłów odchodzę.
Czasami kiedy lazurowe smugi
Widzę, jak nad dachy wstają
Jak słońce mruga wesoło,
Jak chmury po niebie gnają:
I pośród zachwytu chwili
Łza zwilży oka kąt
Bo ci co sercu mili,
Jakże daleko są stąd.
Przełożył Janusz Cybulski
Ruth Storm
Die Gefangene vom Isermoor
Es ereignete sich im Jahre 1945, das das letzte deutsche Jahr in Schlesien war. Aber es wurde kein Totenschein ausgestellt, und auch kein Pfarrer sprach den Segen, und ebenfalls warf niemand eine Handvoll Erde auf das Grab. Nichts geschah, was sonst üblich ist, wenn ein Mensch, der Einwohner einer kleinen Gemeinde, an dem nichts auszusetzen war, starb. Und es wurde auch nichts vermerkt, da diese Gemeinde im Herbst desselben Jahres davon getrieben wurde wie eine Herde Vieh.
Ruth Storm
Uwięziona z Isermooru
Wydarzyło się to w roku 1945, w ostatnim roku, kiedy na Śląsku byli Niemcy. Nie wystawiono aktu zgonu, kapłan nie odmówił nad trumną modlitwy, nikt nie wrzucił do grobu grudki ziemi. Nie wydarzyło się nic, co się zazwyczaj dzieje, kiedy to w wiejskiej społeczności umiera ktoś, komu można by coś zarzucić. Niczego takiego nie odnotowano, gdyż jesienią tego roku społeczność ta została stąd przepędzona niczym stado bydła.
Wolfgang Reimann
Arnold Ulitz i jego katowicka powieść Wielki Janja
Arnold Ulitz urodził się 11 kwietnia 1888 r. we Wrocławiu, jako syn pruskiego urzędnika kolejowego. Jego matka pochodziła z Bodnegg w powiecie Ravensburg w Górnej Szwabii. Ulitz dorastał w Katowicach, gdzie znalazł się jako siedmioletni chłopiec wskutek przeniesienia służbowego ojca.
Ulitz pisze w swoich Wspomnieniach o Katowicach następująco:
Moje katowickie lata miały dla mnie duże znaczenie, ponieważ przyjechałem tam jako siedmioletnie dziecko, obdarzone typową dla młodości umiejętnością zarówno przyjęcia czegoś jak i oddania się czmuś, prosto w rozkwit miasta, w jego wiosnę, w jego własne dzieciństwo. Katowice jako miasto miały zaledwie 30 lat.Nie był to jednak łatwy start dla jego ojca: we Wrocławiu jego przeniesienie do Katowic uznano za karę, a w Katowicach początkowo postrzegano go jako intruza. Arnold Ulitz czuł się jednak w tym mieście jak w domu.
Po ukończeniu szkoły wrócił do Wrocławia, gdzie studiował języki i literaturę niemiecką, angielską i romańską. Po egzaminach państwowych został nauczycielem w gimnazjum w Königshütte/Królewskiej Hucie, a później w Lauban/Lubaniu. W 1913 r. powrócił do rodzinnego Breslau/Wrocławia jako dyrektor szkoły realnej nr 4. Jego kariera pedagogiczna zakończyła się w 1933 roku, ponieważ jako nauczyciel był „nie do przyjęcia” dla reżimu nazistowskiego. Od tego czasu żył jako niezależny pisarz.
Po opublikowaniu w 1920 roku swojej pierwszej powieści Ararat, w której podjął biblijną historię potopu, został uznany za wielki talent narracyjny. Uznano go za późnego ekspresjonistę. Pod koniec lat dwudziestych jego teksty pojawiały się w wiodących antologiach na równi z Alfredem Döblinem, Hermannem Hesse, Heinrichem Mannem, Robertem Musilem, Jakobem Wassermannem, Franzem Werflem i Stefanem Zweigiem.
Joanna Rostropowicz „De große Janja“ und Oberschlesien
Joanna Rostropowicz „Wielki Janja” – czyli Zeflik i Górny Śląsk
Każdy, kto przeczyta powieść Arnolda Ulitza Der grosse Janja, czyli „Wielki Janja” teraz już w języku polskim, bez trudu dostrzeże, że dzieło Ulitza jak mało który utwór literacki poświęcony Górnemu Śląskowi, niemal doskonale oddaje duszę i charakter Górnoślązaków.
Akcja powieści toczy się na Załężu i w Katowicach, które z niewielkiej wsi rozbudowują się w wielkie miasto i sto lat później staną się ważną metropolią.
Bohater powieści, Josef Janja, wielce szanowany piekarz, do którego można się było zwracać
zwyczajnie: „Zeflik” postanawia wybudować dziesięć kamienic na obecnej ulicy Warszawskiej, Kochanowskiego i Krzywej. Spodziewa się dobrego zarobku: koleje żelazne się rozbudowują i będą potrzebne mieszkania dla pracowników tego przedsiębiorstwa. A mieszkańcami jego kamienic nie będą zwykli ludzie: na Górny Śląsk przyjadą rodziny z Berlina, wielodzietne, będą kupować u niego świeże bułki, dobrze wypieczony chleb i inne dobre wypieki. Ale nie dochód z piekarni będzie źródłem jego niemałego majątku. Jako właściciel luksusowych mieszkań do wynajęcia – bo przecież Josef Janja nie będzie budował zwykłych familoków z toaletą na podwórzu – nie będzie musiał liczyć na dochód z piekarni.
Powieść ta ma wiele interesujących wątków, lecz współczesnych czytelników chyba najbardziej urzeknie znakomicie zarysowany przez autora obraz ówczesnego społeczeństwa rozrastającego sięmiasta. Wśród wielu barwnych postaci zaludniających ówczesne
Kattowitz wyróżnia się bohater powieści: człowiek mądry, uczciwy, zapobiegliwy, kochający żonę i gromadkę swoich dzieci, o które dba ze wzruszającą ojcowską troską.
O tym, jak bardzo interesuje obecnych mieszkańców nie tylko Katowic, ale i całego okręgu Górnego Śląska nieodległa przecież historia dzisiejszej metropolii, świadczy powodzenie przekładu powieści Arnolda Ulitza. Są to liczne spotkania autorskie, dyskusje, nowe projekty związane z powieścią, nowe inspiracje. Przekład ten żyje własnym życiem i jest dowodem niezwykłej żywotności kultury górnośląskiej.
Warto więc sięgać do przedwojennej literatury śląskiej i dzięki przekładom przybliżać ją współczesnym mieszkańcom; na tym bowiem polega tradycja, która, jak dowodzi tego jej łaciński źródłosłów, jest niczym innym jak przekazywaniem – przekazywaniem kolejnym pokoleniom wartości związanych ze społeczeństwem, do którego należą. Tradycja pozwala nam zachować tożsamość i ciągłość naszej społeczności. Daje nam poczucie przynależności do grupy i określa nam nasze miejsce na ziemi.
Arnold Ulitz
Wielki Janja
(fragment)
W ostatnich latach dziewiętnastego stulecia, kiedy żarłoczne Kattowitz jeszcze nie połknęło okolicznych wsi, w sąsiednim Zalenzu mieszkał lubiany i szanowany mistrz piekarski Janja, którego najstarsi klienci nazywali po prostu Josefem lub jeszcze poufalej Zeflikiem. Trwało to do czasu, aż takie spoufalanie się nie stało się zbyt poufałym.
Josef Janja zaopatrywał nie tylko swoją pracowitą wieś, pełną dzieci. Miał też korzystne kontrakty z hutami i kopalniami węgla kamiennego i tak w dziesiątkach stołówek jedzono słynny chleb Janji, dobrze wypieczony z dodatkiem kminku i chrupiące, śnieżnobiałe bułki.
Mieszczanie Kattowitz, ci z Grundmannstraße, Kaiser-Wilhelm-Platz i Bismarckstraße, czyli z najlepszych dzielnic, także chętnie wysyłali służbę po pieczywo do pobliskiego Zalenza.
Droga nie była zła. Szło się Grundmannstraße między eleganckimi sklepami, przez plac i wchodziło się do wsi Zalenze. Jedynie zapora przeciwpożarowa oddzielała pierwszy dom w Zalenzu od ostatniego w mieście Kattowitz. Już z daleka widać było szykowny szyld Janji ze złotych liter na tle czarnego szkła. Ale jeżeli ktoś zadrzemał, mógł tak truchtać godzinami między domami, wzdłuż długich płotów, które wierciły w nosie wonią karboliny, za którymi kuźnia, walcownia, odlewnia wydawały swoje cudowne i straszne odgłosy: syki, gwizdy, wycie, grzechotanie, stukanie, bolesne krzyki wrzącego metalu i wyraźne dzwonienie żelaza. Szło się między oparami, wyziewami i dymem. Zawsze tą samą ciągnącą się kilometrami drogą, czasem wśród otwartych pól, ale ciągle tą samą drogą, która od czasu do czasu zmieniała nazwę, ponieważ przekraczała granice kolejnej miejscowości. Była właściwie główną ulicą jednego wielkiego miasta, która wszędzie zasługiwała na tę samą nazwę: Praca.
W poczerniałej okolicy Josef Janja codziennie wypiekał śnieżnobiałe bułeczki i kminkowy chleb oraz ciasta. Własne, niepodrabialne, niepowtarzalnie znakomite, albo takie, które gospodynie domowe przynosiły do piekarni, bo ciasta jadano tu przy każdej okazji. Były liczne święta kościelne i jeszcze liczniejsze śluby, pogrzeby i chrzty, których nie można było właściwie celebrować bez kawy i ciasta.
Każdego dnia ciepłe, słodkie zapachy piekarni triumfowały nad dusznymi oparami przemysłu. Zadymioną ulicą kobiety nosiły z piekarni zasłonięte białymi płachtami wielkie kruszonki, makowce i serniki, albo długie, pięknie zaokrąglone bułeczki, brązowe i lśniące jak wypielęgnowane konie. Janja zbudował swój solidny dobrobyt z chleba, bułek i ciast, które były niejako fundamentem dla pozostałych budowli, czyniących go „Wielkim Janją”.
W roku 1894, w roku wielkich rozstrzygnięć, pięćdziesięciodwulatek mógł przejść na emeryturę, ale nie zamierzał żyć leniwie, bo był człowiekiem czynu.
Dom, podwórko, stajnia, ogród, stawy, dwa dobre konie, cztery świnie, trzy kozy, dwadzieścia gęsi, około czterdziestu kurczaków, niezliczone gołębie, koty, których mioty zostały rozdane lub utopione, stary czarny pies, nazwany Pistulką na cześć słynnego zbójnika, kilka klatek pełnych królików, to wszystko było już jego własnością, gdy nie był jeszcze Wielkim Janją. Stanowiło to tylko część jego dobytku, bo inne bogactwo widzieli wyłącznie wtajemniczeni.
Piękna, stanowcza i oszczędna Anna Duda, córka rzeźnika z Beuthen, wniosła w posagu 30 000 marek w gotówce, a także śliczną hipotekę na jednym z najwspanialszych domów w Beuthen. Tego pysznego domu, w którym po prawej i lewej stronie od wejścia stało dwóch potężnych, kamiennych mężów, grubych i muskularnych zapaśników, z należącym do dyrektora kopalni balkonem na potężnych ramionach tych dwóch tytanów. Oprócz tego małżeńskiego majątku Sam Janja posiadał pokaźną sumę zarobionych przez siebie pieniędzy.
Nie należy zapominać o ukochanych, pięknych dzieciach, które też były częścią jego dobrobytu: Marta i Katinka zaręczone z piekarzami; jedyny syn Max, który nie chciał mieć nic wspólnego z pieczeniem i od dwóch lat był uczniem mistrza murarskiego Jurgasa; na koniec księżniczka rodu, jedenastoletnia Lucie, którą nazywali Lutką, i która była tak leciutka i krucha, że ojciec mógł ją unieść na wyciągniętej prawej ręce. Zadaniem najmłodszej latorośli było opiekowanie się psami, kotami, gęsiami, kurczakami, gołębiami i królikami, tak jak to kiedyś robiło jej dorosłe rodzeństwo. Ona jednak była jedyną, której ojciec nigdy nie musiał karać za dokuczanie podopiecznym. Janja kochał i ubóstwiał wręcz to maleńkie i czułe cudo. Była jego przyjaciółką i towarzyszką po dniówce i w dniach wolnych od pracy, kiedy szczęśliwy i zachwycony, spacerując po obejściu, na każdym kroku zachwycony oglądał owoce swej pracy i z należną wdzięcznością napawał się widokiem tego, co było jego. Dzieci dorosłych nie kusiło już, żeby spokojnie, powolutku przechadzać się po podwórku, poklepywać ciepłe konie, podrażnić różane prosięta, śmiać się i patrzeć, jak skaczą króliki, słuchać pełnego ciepła gruchania gołębi, jakby ich jedwabiste pierzaste, wiecznie kiwające się główki opowiadały cudowną historię. Dorosłe córki w niedzielne poranki spacerowały okazałą Grundmannstraße w Kattowitz, Max wspinał się na hałdy lub uciekał do lasu, Matka robiła na drutach i szydełkowała, a Janja i Lutka wędrowali po obejściu, jak gdyby urzekł ich tajemniczy krajobraz w ogrodzie i wreszcie nad stawem, którego unikali, ponieważ mały Hans utonął tam siedemnaście lat temu. Uwielbiał pływanie na drzwiach wypaczonych na zawiasach!
Ogród tak naprawdę nie był wart oglądania. Biedny górnośląski ogród, ale oboje z Lutką uznali, że jest piękny: po obu stronach głównej ścieżki kwitły niezniszczalne niebieskie irysy, latem urzekały słoneczniki o wesołych, złocistych licach i o łodygach jak pnie drzewa, jesienią oko cieszyły georginie. W kącie na kupie śmieci rósł tuzin wiśni, które nigdy nie uginały się od obfitości owoców, gdyż żółte, zielone i czarne opary opadały z kominów i tłumiły pęcznienie owoców. Jednakże wiosennym kwitnieniem ofiarowały słodki przepych, nieustępujący w niczym temu w bardziej błogosławionych krainach. Zwłaszcza jedno drzewo, które zasadził ojciec Janji i które według ludzkiej rachuby czasu było dość stare, obsypywało się co roku w maju tak delikatnym i bujnym kwieciem, że Janja przypominał sobie o pewnej pannie młodej w białej sukni i z pachnącym welonem, albo wspominał cudowną córkę pana Naczelnego Inżyniera Bindera z Huty Baildon, jak czterdzieści lat temu przejeżdżała obok domu Janji otwartym powozem do Kattowitz na Pierwszą Komunię Świętą.
Za ogrodem rozciągała się szalona, rozdarta kraina małych, głębokich sadzawek. Podziemne tunele zapadły się, górna warstwa gleby straciła swoje podparcie, pojawiły się zagłębienia, w których przez dziesięciolecia nagromadziła się woda. Nieprzyjazny teren otaczał płot z grubych, krótkich słupów, pomiędzy którymi rozciągnięta była stalowa lina. Na każdym słupku wisiała tablica z namalowaną trupią czaszką, którą Janja każdej wiosny odnawiał białą farbą. Gęsi oczywiście wypuszczano na ciemne wody. Kozy uważały, że trawa za ogrodzeniem jest najsmaczniejsza. Jednak ludzie nie stąpali po zdradliwym gruncie. Tylko Hansel, flisak na drzwiach, zignorowałzakaz i strasznie za to zapłacił.
Janja i Lutka zastygali z czcią na obrzeżu Krainy Stawów i w pełni wystarczyło im patrzenie na nieruchomą toń. Dziewczynka czule przytuliła się do ojca, a on ostrożnie położył rękę na jej ramieniu.
„Nigdy nie pójdziesz na wodę, prawda, Lutko?”
„Nigdy, Ojcze!”
Poczuł dreszcz przebiegający jej ciało.
„Potrzebuję ciebie, takiego maleństwa jak ty, Lutko, bez ciebie nie byłoby miło na świecie. Dyrektor Banku Quaschinsky, wiesz, wiesz, ten z pokrytego białą glazurą banku w Kattowitz, miał jedno, jedyne dziecko. Cóż, dostało się pod tramwaj i on wtedy zaczął pić. Nigdy nie wolno chodzić po torach, Lutko!”
„Za bardzo się boję, Faterku, nie zrobię tego, Papcziku!”
To słowo pełne słodkiej dziecinności, pochodziło od słowa „papa”, ale dopiero w ustach Górnoślązaczki schlebiało i pieściło.
*
Nadszedł rok 1894, rok najważniejszej decyzji. Rozeszła się pogłoska, że wielcy panowie w Berlinie wymyślili plan utworzenia Dyrekcji Królewskich Kolei Żelaznych na Górnym Śląsku, ale nie byli jeszcze zgodni co do miasta, w którym takowa miałaby powstać. Chodziły słuchy, że może to być Gleiwitz, Beuthen lub Kattowitz.
Dręczące wątpliwości zaburzyły błogi spokój „bogatego Janji”. Przestał rozmyślać wyłącznie o chlebie, bułkach i ciastach. Podczas bezsennych nocy jęczał tak bardzo, że Anna błagała go, aby udał siędo sławnego uzdrowiciela Warzechy w Ochoitzu lub na badania do profesora Wagnera w Königshütte. „Bzdury”. Zbeształ ją. „Dożyję stu lat, jestem silny jak nikt. Zostaw mnie w spokoju, myślę!”
Znała ten wyraz twarzy i wiedziała, że kiedy myślał, oddalał się od niej. Myślał sam dla siebie. Zatapiał się w myślach i milczał. Czuła się obrażona, ponieważ za posag w wysokości trzydziestu tysięcy i hipotekę na dom z kamiennymi zapaśnikami powinien ją bardziej szanować. Tym razem nie myślał o kontrakcie z kierownikiem stołówki, czy o umowie z nowym młynem parowym, ani o kupnie chełpliwego szyldu ze złotymi literami na czarnym szkle. Nie zaprzątał sobie głowy planowanym zakupem kurczaków czy królików. Nigdy nie zdradził się słowem ani o dużych, ani o małych rzeczach, które kiedykolwiek planował. Był skryty i dumny. Bywało, że uważał siebie za jedynego mądralę na świecie.
Prawdę mówiąc, te myśli nie wydawały się Annie z domu Duda szczególnie groźne. Tylko trochę dręczące, ale nie spędzały jej snu z powiek. Od dawna dawała mu prawo do samotnego i dumnego myślenia, dopóki nie zdecydował i nie zgodził się sam z sobą. Wierzył, w co wierzyło całe Zalenze, że miał szczęśliwą rękę i urodził się dla bogactwa, a ona bardzo go kochała. Kiedy czekał na tramwaj, który miał przystanek tuż przed domem, odprowadzała go wzrokiem przez okno. Ludzie witali go, a on z młodzieńczą energią, chociaż był już dość tęgi, wskakiwał na przednią platformę, stawał koło motorniczego, bo chciał widzieć, dokąd jedzie. Wiedziała, że kocha pięknego Janję, ale nie zapominała, że zarobił na niej 30 000 gotówki i duży kredyt hipoteczny.
Wiosną 1894 roku, w roku wielkiego rozkwitu, Janja niezliczoną ilość razy jeździł do Kattowitz i ku zadowoleniu zięciów pozwalał im poruszać się bez przeszkód i władczo po piekarni i sklepie. Oznajmił bardzo krótko, że wołają go interesy. Początkowo Anna mu wierzyła, ale po jakimś czasie wydało jej się podejrzane, że nigdy nie wracał do domu pijany, nawet nie podpity. Nie mogła uwierzyć w ważne spotkania Górnoślązaków bez sznapsa i piwa.
„Co pijesz Zeflik ze swoimi kamratami od interesów, chcę wiedzieć. Śmiesznie pachniesz, ale nie jesteś pijany. Jaki nowy gatunek pijesz?”
„Cóż, stałem się światowym człowiekiem”. Zaśmiał się. „Staję sięcoraz wybredniejszy. Czy wiesz, gdzie to jest? W winiarni u Tannhäusera na Bahnhofstraße.”
„Nie jestem głupia, a ty mnie nie oszukasz.” Odpowiedziała z pogardą. „Łazisz do bab! To są twoi biznesowi przyjaciele? Wstydźsie, stary faterek, pięćdziesięciodwuletni chłop, ty świnio!”
Śmiał się tak mocno, że łóżko się trzęsło. „Do bab? Anno, stara kamelo! Czy ja jestem idiotą? Do bab! W czym mogą mi pomóc baby, kiedy planuję coś tak wielkiego!? O Jezu, kobiety!”
Uwierzyła mu od razu, bo nie można było nie ufać temu dumnemu tonowi. Ale jeśli jednak myślał o tych niebezpiecznych kobietach, które przeszły przez granicę rosyjską lub aż z Bielitz w Austrii, aby oszukiwać mężczyzn z Kattowitz… Płakała zraniona jego wyniosłymi słowami: „O Jezu, baby!” Szlochała skromnie, ponieważ wiedziała, że głośnym płaczem niczego nie osiągnie, a mąż zamknie się w sobie i będzie milczał.
„Ja też jestem tylko kobietą.” Pokornie wytarła nos.
„Ty głupia Dudo!” Zaśmiał się ponownie. „Nie jesteś jedną z nich! Mam coś na widoku, coś naprawdę dużego, więc uwierz mi!”
„Chcę w to uwierzyć, Zeflik, ale powiedz mi, co to jest! Tym razem musisz to powiedzieć, bo ta sprawa jest inna niż zwykle, doskonale o tym wiem.”
„Wiesz to, czujesz to?” Zapytał zaskoczony i zadowolony. „Tak, bo to coś wielkiego! To zabawne, że to czujesz! Może dlatego, że moja głowa jest tak gorąca, że czujesz ciepło jak z piekarni, prawda? Żeby nie tylko pękła!”
Nie żartował, nawet jeśli słowa brzmiały śmiesznie. Jęknął. Myśl o podzieleniu się z kimś tajemnicą podnieciła go. Spojrzał z wahaniem na żonę i pomyślał nieco kpiąco, że jeszcze jest całkiem, a to całkiem, i do tego nic jej nie zwisa tej jego starej, ale pisać porządnie to się nie nauczyła, ta bogata córka Dudy. Wpadło mu do głowy: „Rzuć łaskawie kilka ochłapów temu dobremu, wiernemu, biednemu sercu!” W mgnieniu oka poczuł się jak uduchowionym dżentelmen. który częstuje swojego psa plasterkami kiełbasy zamiast tylko skrawkami mięsa.
„Nikomu nie powiesz, kobieto? Czy przysięgasz, że nie zdradzisz tajemnicy?” Przysięgała, drżąc z podniecenia, a on opowiedział całą historię. Tak naprawdę chodziło o coś więcej niż umalowane baby, chodziło o Dyrekcję Królewskich Pruskich Kolei Żelaznych, o której usłyszała po raz pierwszy. Dyrekcja powinna…, tak, najprawdopodobniej ma być w Kattowitz. Gleiwitz i Beuthen mają wystarczająco dużo państwowych urzędników. W Berlinie musi być jakaś sprawiedliwość, a Kattowitz wciąż było małym miasteczkiem. Niektóre ulice nie były nawet wybrukowane. Kattowitz było tak blisko granicy z Rosją i Austrią, dokładnie pośrodku kopalń i hut, że prawie pewne było, że Dyrekcja powinna znaleźć się w Kattowitz.
„No i cóż z tego, co się z tobą dzieje, Zeflik? I dlaczego musisz pić wino u Tannhäusera? Ze względu na Dyrekcję, co?”
„Bo są tam eleganccy ludzie, którzy coś wiedzą, kiedy coś się dzieje, i którzy dużo piją i dużo rozmawiają. Oni piją, ale ja piję mało i słucham. Wiesz, czasami przegrywają kilka tysięcy w ciągu nocy.”
„Jezu, Maria, ty też grasz?”
„Ja? Ja nie zwariowałem, do wariatkowa w Rybniku jeszcze nie muszę! Mówię ci przecież, nastawiam uszu i zaglądam do kieliszka, bo oni nie zawsze grają, też gadają. Są tacy, którzy jeżdżą do Berlina prawie co tydzień. Wiedzą różne rzeczy. Jeden mówi ‘tak’, a drugi ‘teraz’, ‘może’ i ‘najprawdopodobniej’. Są sędziowie okręgowi, mogę tak powiedzieć, i prawnicy z Beuthen, którzy wolą spacerować po Kattowitz, gdzie są mniej znani, i są wielcy panowie z hut i kopalni oraz oficerowie z Gleiwitz, ale nie w mundurach. Przede wszystkim jest też kilku radnych z Kattowitz.”
„I ty po prostu siadasz z nimi, kiedy jesteś tylko piekarzem? Co ty robisz? A teraz wiem, dlaczego zamówiłeś garnitur u tego drogiego Friebe w Kattowitz, takie głupoty – kiedyś całkiem nieźle kupowałeśw Cwiklitzera i to za pół ceny!”
„O mój Jezu, jesteś tylko Dudą!” Uśmiechnął się wyniośle. „Nie oszczędzaj tam, gdzie nie trzeba. Wiesz, Friebe szyje tylko dla najlepszych ludzi. Ty przymierzasz, a on coś mówi. Na przykład wiem od Friebe, że radni miasta Beuthen, głupie woły, wcale nie chcą Dyrekcji.”
„Nie bądź taki bezczelny, nie mów ‘woły’ na radnych miejskich! Są tak samo mądrzy jak ty! W każdym razie mówisz i mówisz, ale nie wiem jeszcze, jakie to wielkie rzeczy słyszysz.”
„Anno, powiedziałem to już trzy razy: Dyrekcja zjeżdża do Kattowitz, Dyrekcja! Widzisz, po prostu siedzę w swoim kącie i udaję, że niedługo zasnę, a ciągle słucham i słucham. Główny kelner pozwala mi usiąść, bo biorę butelkę za cztery marki osiemdziesiąt…”
„Jezu, Maryjo! Jesteś szalony, Josef! Za jedną butelkę? Kiedy ludzie zobaczyli nowy szyld, to niektórzy mówili, że zwariowałeś! Jaki z ciebie ‘Wielki Janja’? Wiem skąd pochodził twój ojciec, widziałam pole, na którym nawet ziemniaki nie urosną i chałupę bez dachu. Co sobie wyobrażasz, wariacie? To się dla ciebie źle skończy! Mój ojciec był bogatym człowiekiem, ale nigdy nie pił wina. Idź do księdza Badury, Zeflik, wyznaj grzechy i się nawróć się…”
Janja śmiał długo, a potem powiedział: „Wierz mi lub nie, widziałem księdza Badurę u Tannhäusera. Grał w sześćdziesiąt sześć z pastorem Voßem, ewangelikiem.”
Zeflik śmiał się tak szczerze, że musiał usiąść, bo trudno na leżąco wydobyć z brzucha ten wspaniały śmiech, który grzmocił w ściany i sufit jak tocząca się bila wali w kręgle. Anna też usiadła, ale jej płynęły łzy.
„Jestem tak samo mądra jak przedtem.” Szlochała. „A ty, tak, ty, śmiejesz się i będziesz się długo śmiał, jak cię znam. Wiem, co będzie, kiedy zaczynasz w ten sposób. Zawsze jestem po prostu głupią Dudą i tyle.”
„Cóż, przecież ciągle powtarzam, hahaha, Dyrekcja, haha, Dyrekcja!”
„Jezu, Jezu, przestań z tą dyrekcją! Co to jest, ta dyrekcja?”
Nie chciała już słyszeć tego denerwującego słowa i zakryła uszy. Wtedy jej różowa koszulka nocna rozchyliła się i to, co zobaczył, tak go wzruszyło, że nie mógł się dłużej śmiać.
„Miała pięcioro dzieci, ta dobra głupiutka.” Pomyślał. „I właściwie nadal jest całkiem ładna i jędrna. Nie chodzę do tych uszminkowanych z ruskiej Polski, nie chodzę! Pięcioro dzieci, a czwórka żyje. Są zdrowi i silni, tylko Lutka nie chce nic jeść, ta mała, słodka jaskółka.
„Anno, Anuś! Powiedział przymilnie. „Wkrótce zrozumiesz. Sprawa Dyrekcji to wielka sprawa, wiesz, radnych miasta Beuthen powieszą w ich własnym ratuszu, kiedy zdadzą sobie sprawę, jak głupi byli ci mądrale. Czy wiesz, jak przyspieszy Kattowitz, gdy tu będzie Dyrekcja? Tak jak koń! Ha, Kattowitz ruszy jak koń? Nie jak koń! Ruszy jak lokomotywa. Spojrzy na Beuthen i Gleiwitz, jak parowóz na konie, którym w deszczu ładuję cegły na furmanki!”
Płakała cicho i rzewnie. Kiedy pomyślał, że płacze z radości, bo w końcu zrozumiała, o co chodzi z tą Dyrekcją. Pochwalił ją i próbował popieścić, ale wzdrygnęła się przed jego dłonią i modliła się głośno: „…Módl się za biednych grzeszników, teraz i w godzinę śmierci naszej…”
„Po co?” Zapytał ze złością. „Dlaczego się teraz modlisz? Czy jestem biednym grzesznikiem, ja? Myślę, że nadal nie wiesz…”
Nie, jeszcze nie wiedziała i zaczęła od nowa: „Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą…”
Potrząsnął głową z pogardą i złością, wstał z łóżka, włożył spodnie używane w piekarni, umył głowę, twarz i klatkę piersiową i już nie odpowiadał. Potem skończył się ubierać, napełnił fajkę, która była mu bliższa niż pyszne i drogie cygara, palone u Tannhäusera. Krążył po pokoju, sapiąc. Podłoga dudniła pod jego bosymi stopami. Anna bardzo się go bała. Na szczęście w końcu zaczął cicho mówić, prawie szyderczo, patrząc na nią:
„Dyrekcja? Co znaczy Dyrekcja? To może być kilkaset osób! Kilkaset? Co ja mówię? Większość jest w związku małżeńskim i ma dzieci, więc może być ponad tysiąc osób, na raz tysiąc, a może dwa tysiące…”
Sprzeciwiła się: „Nie wszyscy kupią bułki od Janji w Zalenzu”.
Zaśmiał się wyniośle. „Bułki, o Jezu, bułki! Gdybym dbał o bułki, mógłbym chrapać każdej nocy. Nie, coś zupełnie, zupełnie innego! Tylko pomyśl, dwa tysiące ludzi! Niemcy! Wiesz, nigdy boso, zawsze dobrze ubrani, zawsze dokładnie umyci, urzędnicy Królewskiej Pruskiej Kolei Żelaznej z żonami i dziećmi. Zechcą żyć jak eleganccy ludzie, a nie w dwunastu w jednym pokoju razem z kurōma a kozami jak biydne bergmōny. Ha, w jednym domu zamieszka najwyżej osiem rodzin, i dozorca w piwnicy. Toalet na podwórku nie chcą, rozumiesz. Chcą, żeby było wygodnie. A teraz uważaj, głupia Dudo, teraz nadchodzi wielka rzecz: w Kattowitz nie ma wystarczająco dużo domów, więc po prostu muszę je zbudować. I gdzie? Na parcelach! Dziś masz kawałek ziemi, który karmi tylko dwie kozy, ale w przyszłym roku możesz być bogata, jeśli wybudujesz na tym kawałku kamienicę”.
Anna Janja nie wydała dźwięku, on też na nią nie patrzył. Nie chciał teraz niczego słyszeć.
Tylko, musisz wiedzieć, Anno – ja jestem jedną z tych osób, które zbudują te kamienice! Kupiłem ziemię. Tanio, tanio. Paru głupich z Kattowitz szybko przepiło lub przegrało to, co im zapłaciłem za ich biedną ziemię i śmiali się ze mnie, bo chcę budować na ich brudnej ziemi. Buduję trzypiętrowe domy, bo Niemcy będą chcieli mieszkać u Janji, bo Janja będzie miał najpiękniejsze domy.”
Kobieta przeżegnała się i wyjąkała: „Wyjdziesz na głupca, stracisz wszystko, Zeflik, czuję to”.
„Nie mam już gotówki, Anno, wszystko zniknęło!” Triumfował.
„A nawet popadłem w długi. Hipoteki są na naszym domu, o Jezu! Kupiłem ziemię, a nawet kupiłem cegły, kupiłem drewno, zanim wszystko podrożało, wpłaciłem zadatek szklarzowi Trappowi.”
„Zeflik, Zeflik!” Zawołała.
„Co jest?” Zapytał i odwrócił się do niej dobrodusznie. „A jeśli naprawdę przegram? No to dobrze! Piekarnia ma się dobrze, znowu zarobię pieniądze, znowu spłacę długi. Nie boję się, nie boję się! Czy naprawdę myślisz, że jestem już starym faterkiem i głupim dupą? Nie bój się, Anuś!”
„Jak dziewczyny mają wyjść za mąż, kiedy nie masz gotówki, o Jezu, będą narzekać i jęczeć!”
„Pieniądze się znajdą!”
„Wiesz, Zeflik, w razie potrzeby to mamy hipotekę w Beuthen.”
Zarumienił się i powiedział z udawaną radością: „Anno, nie mamy już kredytu hipotecznego w Beuthen. Zamieniłem go na gotówkę, bo tak bardzo jej potrzebowałem na tanie zakupy. Płace też rosną. O jejku, wszystko jeszcze przed nami! Budowa jest droga!”
Spojrzała gniewnie, po czym wyskoczyła z łóżka i ruszyła na niego ze szponami. „Złodziej!” Wrzasnęła. Próbował ją powstrzymać, kładąc jak paczkę na łóżku. Syn Max Janja zapytał przez drzwi, co się dzieje. Ojciec zakrył szalejącej kobiecie usta i odpowiedział spokojnie, mimo że odgryzała mu palce. „Matka się wydurnia, Max! Niby jestem złodziejem, mówi, a ja chcę, żebyście byli milionerami. Nie kładź się już, czas zabrać się do pracy.”
„Dobrze, dobrze.” Max odpowiedział za drzwiami w ślepej wierze, bo komu u licha mógł wierzyć, jeśli nie ojcu? Zszedł do domu pogwizdując, żeby innych uspokoić, jeśli też się przestraszyli, że nie ma niebezpieczeństwa, bo ojciec czuwa. Kiedy Anna zaczęła się dusić, Janja puścił ją, pochylił się przy jej twarzy i powiedział, patrząc surowo w oczy:
„Teraz będziesz cicho, wiesz! Uduszę każdego, kto nazwie mnie złodziejem. Gdybyś nie była moją żoną, już byś nie żyła! Twoje pieniądze były moimi pieniędzmi od samego początku, więc co krzyczysz? Kiedyś przeprosisz, mówię ci!”
Nadeszły jednak tygodnie, które go wyniszczały, bo smutki wysysały z niego życie. Nie dzielił się nimi i znosił je w samotności, tak jak sam dumnie cieszył się zwycięstwami. Wielkiej sprawie miało zagrozić niebezpieczeństwo. Zmyślny człowiek z Beuthen zaoferował
państwu pruskiemu w prezencie dużą działkę budowlaną, gdyby Cesarstwo zechciało tam wybudować Dyrekcję, ale ostateczna decyzja możnych tego świata przesądziła miłosiernie o losie Janji. Względy geograficzne i ekonomiczne, jak mówiono, nakazywały utworzenie Dyrekcji nigdzie indziej jak tylko w Kattowitz. To wydawało się nie tylko wskazane, ale i korzystne dla Państwa. Śmiałkowie pokroju Janji, zapomnieli o przygotowanych rewolwerach i sznurach. Z radości upijali się u Tannhäuserem i Rappaporta przez prawie tydzień.
Janja też odetchnął z ulgą, ale się nie upił: kupił Annie i córkom przy Poststraße jedwab z Königsbergu, a u karczmarza Emila Wanjury najlepsze cygara dla przyszłych zięciów. Max dostał pieniądze na od dawna wyczekiwany fusbal, bo od jakiegoś czasu młodzi chłopcy strzelali bramki na każdej otwartej łące.
„Co się stało? „Nie zdarzyło się żadne nieszczęście” Zaśmiał się.
„To całe szczęście na szczęście”.
„Moje pieniądze nie zginą”.
„Twoje nie i moje nie, nie musisz już gryźć mnie w rękę, żbiku!” Uśmiechnął się, a Anna pokraśniała.
Janja budował. Przynajmniej tak mówili ludzie. Sam odczuwał głęboki ból, że w rzeczywistości dawał tylko pieniądze, podczas gdy mistrz murarski Jurgas wykonywał to, co zaprojektował architekt Wanowius. Na desce na wysokich drewnianych nogach można było przeczytać, kto stawiał nowy budynek: stolarz, dekarz, szklarz, a także człowiek, który dostarczył cudowne spłukiwane toalety, ale jednak jako pierwsze do przeczytania stało największymi literami:
„Inwestor: Josef Janja, Zalenze”.
Przekład: Aleksander Lubina
Noty o autorach i współpracownikach niniejszego numeru:
Die Mitarbeiter dieser Nummer:
Kutyma, Manfred, Dr., Wissenschaftler und Publizist, lebt in Frankfurt am Main.
Dr, naukowiec i publicysta, mieszka we Frankfurcie nad Menem.
Lubina, Aleksander, Publizist, Schriftsteller, Dichter, lebt in Schlesien.
Publicysta, pisarz, poeta, mieszka na Śląsku
Reimann, Wolfgang, Prof. Dr., Wissenschaftler, lebt in Regensburg.
Prof. dr, naukowiec, mieszka w Regensburgu.
Rostropowicz, Joanna, Prof. Dr., Professorin an der Oppelner Universität,
Institut für Geschichte.
Prof. dr hab., em. profesor Uniwersytetu Opolskiego, Instytut Historii
Eichendorff Hefte 88
Geschichte – Kultur – Literatur Joseph von Eichendorff Nachts
Manfred Kutyma Louis Loewe – bekannter Orientalist aus Zülz
Martin Richau Johannes S. Drost aus Carlsruhe/OS verstorben
– ein Nachruf
Joanna Rostropowicz Michael Kirsten – Musiker aus Lossen
Joseph von Eichenndorff Der verliebte Reisende
Ruth Storm Die Gefangene vom Isermoor
Wolfgang Reimann Arnold Ulitz und sein Roman
Der große Janja, der klassische Kattowitz-Roman
Joanna Rostropowicz „Der große Janja“ und Oberschlesien
Arnold Ulitz Der grosse Janja
Joseph von Eichenndorff Abendständchen
Oberschlesische Sage
Wydawca/Herausgeber
Górnośląskie Centrum Kultury i Spotkań im. Eichendorffa w Łubowicach
Oberschlesisches Eichendorff- Kultur und Begegnungszentrum in Lubowitz
Redakcja/Redaktion
Joanna Rostropowicz (redaktor naczelna/Chefredakteurin)
j.rostropowicz@gmail.com
Norbert Honka, Janusz Krosny, Marta Rostropowicz-Miśko, (członkowie/Mitglieder)
Skład i redakcja techniczna/Technische Redaktion Andrzej Walko
Korekta/Korrektur Andrzej Rostropowicz
Herausgegeben mit finanzieller Unterstützung des Ministeriums für innere Angelegenheiten und Verwaltungund des Verbandes der deutschen sozial-kulturellen Gesellschaften in Polen
Wydano dzięki wsparciu finansowemu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji
oraz Związku Niemieckich Stowarzyszeń Społeczno-Kulturalnych w Polsce
Publikacja wyraża jedynie poglądy autora/ów i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji.
Die Veröffentlichung gibt nur die Meinung der Autoren wieder und kann nicht mit der offiziellen Position des Ministers für Inneres und Verwaltung gleichgesetzt werden.
© Copyright 2024 by Górnośląskie Centrum Kultury i Spotkań
im. Eichendorffa w Łubowicach
ISSN 1730-4873
Druk: Poligrafia Salezjańska w Krakowie