Piotr Zdanowicz: W krainie ekskluzywnych zidlōngōw (cz. 1)
Sto dwanaście lat temu rozpoczęto pierwsze prace przy budowie osiedla, które – choć zaprojektowane przez niemieckich architektów – stało się żywym symbolem przemysłowego Śląska, skupiając jak w soczewce wszystkie wymiary górnośląskiego etosu. Natomiast dokładnie 50 lat temu rozpoczęto wyburzanie innej, równie kultowej górnośląskiej kolonii patronackiej. To dobra okazja, by powiedzieć nieco więcej o robotniczych osadach, będących nieodłącznym elementem górnośląskiego krajobrazu.
Trudno jednak opowiadać o tych wyjątkowych obiektach, w sposób sugestywny i zrozumiały, przemawiając spoza „majestatu biurka”, dlatego proponujemy raczej wirtualny spacerek uliczkami Giszowca i Nikiszowca (o te osady chodziło nam we wstępie do artykułu), podczas którego spróbujemy ocenić, jaka jest kondycja kolonii po przeszło 100 latach od ich budowy oraz po 50 latach od próby ich unicestwienia. Poszukamy też owego genius loci, który sprawia, że miejsca te – chociaż na wskroś swojskie – są wciąż jeszcze osnute mgiełką tajemniczej i nieco magicznej poetyki. Powiemy też cokolwiek o innych osiedlach oraz ich budowniczych, a przy okazji spróbujemy odpowiedzieć na pytanie, dlaczego dla „zwykłych” pracowników kopalń, hut i fabryk, budowano obiekty będące perłami architektury i urbanistyki.
KOLONIE PATRONACKIE – ZACNY WYTWÓR ŚLĄSKIEGO FIN DE SIECLE
Powiedzmy najpierw skąd wzięła się idea, a później także moda na kolonie patronackie. Otóż domy robotnicze przy fabrykach powstawały już w XVIII w., jednak aż do schyłku wieku XIX były to najczęściej zidlōngi i familŏki o dość prostej architekturze i niezbyt wysokim standardzie warunków socjalnych.
W każdym razie, na przemysłowym Śląsku prowadzono zdecydowanie bardziej humanitarną politykę wobec pracowników przemysłu, niż to miało miejsce na ziemiach polskich zaboru rosyjskiego. Jednak na przełomie XIX i XX w. wydarzyła się rzecz w tym względzie decydująca. Otóż prawodawstwo Cesarstwa Niemiec, nakładało na przedsiębiorców większe obowiązki socjalne względem pracowników (na przykład obligowało do zapewnienia mieszkań zakładowych). Natomiast w 1904 r., tak zwana ustawa budowlana i osiedleńcza, określiła także standard budowanych kwater, które odtąd musiały posiadać odpowiednie oświetlenie, kanalizację i niezbędne urządzenia socjalne. – Zatem zapewnienie pewnego poziomu warunków pracy oraz wymogów socjalnych, nie zależało już tylko od dobrej woli przedsiębiorcy.
Ponadto śląscy przemysłowcy, którzy – w odróżnieniu od „nowobogackich” łódzkich mieszczan – pochodzili w większości ze starych arystokratycznych rodów, bardzo szybko sami zrozumieli, że wizytówką ich przemysłowych koncernów, a zarazem wykładnią potęgi ekonomicznej rodu, mogą być nie tylko pełne blichtru rezydencje oraz wystawne polowania, ale także… robotnicze osiedla. W ten sposób dbałość o standard kolonii patronackich stała się również elementem szeroko pojętego marketingu.
W początkach XX w. nastała na Górnym Śląsku wręcz moda na osiedla robotnicze, które były polem do rywalizacji przedsiębiorców i ich koncernów. Do pracy przy projektach kolonii oraz innych budowli industrialnych zapraszano czołowych i często awangardowych architektów. Dlatego powstawały założenia urbanistyczne będące prawdziwymi dziełami sztuki, jak choćby zabrska Zandka, osiedla Ballestremów w Rokitnicy i Rudzie, Ficinus w Rudzie, katowickie kolonie: Boerschcht (Boże Dary), „nowe” Murcki, Oheimgrube oraz wspomniane: Giszowiec i Nikiszowiec a także wiele innych. Dodajmy, że w 2011 roku, Nikiszowiec jako pierwsza górnośląska kolonia patronacka, zyskał rangę pomnika historii i ubiega się o wpis na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Zatem przy projektach robotniczych osad pracowali uznani twórcy, wdrażając nowatorskie rozwiązania oraz trendy panujące w europejskiej architekturze i urbanistyce. Kuzyni Georg i Emil Zillmanowie projektowali głównie dla koncernu Spadkobiercy Gieschego, Alfred Malpricht był architektem ostatnich pszczyńskich Hochbergów, dla koncernu Donnersmarcków projektował Arnold Hartmann, a Hans Poelnitz współpracował z koncernem Ballestremów z Rudy i Pławniowic. Istnieją też w Katowicach dwa (jedyne na terenie Polski) osiedla projektu Bruno Tauta – światowej sławy twórcy awangardowego modernizmu, będące owocem współpracy z koncernem Hohenlohe Werke.
Powstawały więc założenia urbanistyczno-architektoniczne inspirowane formą „prostych” zidlōngōw i familŏkōw, dawnym śląskim budownictwem wiejskim, a nawet architekturą miast średniowiecznych. Jednak najwięcej projektów powstawało w konwencji tak zwanego miasta-ogrodu, którego ideę sformułował angielski myśliciel i urbanista Ebenezer Howard, a która sprowadza się do połączenia w jednym założeniu urbanistyczno-funkcjonalnym najlepszych rzeczy, które oferuje człowiekowi miasto (bliskość przemysłu oraz potencjalnych miejsc pracy, dobra komunikacja, bliskość obiektów edukacyjnych, sportowych i kulturalnych) oraz tego co ma do zaoferowania wieś (budownictwo jednorodzinne z sadem, ogrodem oraz możliwością hodowli zwierząt; cisza, peryferyjne położenie w otoczeniu lasów, łąk i pól).
Ponieważ w ostatniej sekwencji tekstu zawarliśmy pobieżną charakterystykę osiedli zbudowanych w typie miasta-ogrodu, zatem czas najwyższy przyjrzeć się z bliska takiemu właśnie założeniu. Okazja ku temu będzie wyborna, bowiem właśnie wchodzimy na teren Giszowca, będącego sztandarowym przykładem niemal idealnego odwzorowania idei Howarda.
PRZEMYSŁOWO I EKOLOGICZNIE, CZYLI SPEŁNIONY SEN EBENEZERA HOWARDA
Zacznijmy od tego, że – chociaż Giszowiec jest obiektem coraz bardziej znanym – wciąż pokutują powielane przez dziesięciolecia stereotypy dotyczące Górnego Śląska. Na przykład w 2007 r., gdy ukazała się książka Małgorzaty Szejnert Czarny Ogród, autor jednego z artykułów zachwalał nie tylko książkę, ale też… wyobraźnię Autorki, pisząc między innymi, że pani Szejnert „zobaczyła piękny ogród tam, gdzie wszyscy widzą kominy i hałdy”… Cóż, twórca tego stwierdzenia z pewnością na Giszowcu nie był i chyba mało uważnie czytał książkę, o której pisał, zaś swoje wyobrażenia oparł na odwiecznych schematach, według których każdy „śląski” obiekt musi się znajdować pomiędzy hałdą, hutą i kopalnią.
Tymczasem Giszowiec, mający pierwotnie jeszcze bardziej adekwatną nazwę Gieschewald (spolszczonej nazwy – Giszowiec zaczęto używać po 1922 r.), był dawniej – i pomimo wielu zakrętów losu – wciąż jeszcze jest, jednym z najbardziej „zielonych” miejsc przeznaczonych do zamieszkania, zaś metaforyczne użycie wyrazu „czarny” miało w książce pani Szejnert zupełnie inny i znacznie głębszy kontekst znaczeniowy.
Jak doszło do powstania osady? Otóż na terenie należącym do katowickich potentatów przemysłowych i ziemskich – hrabstwa Tiele Winklerów, koncern Giesches Erben, zarządzany przez Antona Uthemanna, postanowił zbudować kolonię robotniczą dla pracowników kopalni Giesche (obecnie Wieczorek). W tym celu, za niebagatelną sumę 30 milionów ówczesnych marek, zakupiono fragment terenu leśnego pomiędzy Katowicami, Murckami i Mysłowicami, mający kształt prostokąta o wymiarach 1,2 x 0,8 km, a pracę nad projektem powierzono dwóm młodym architektom pochodzącym z Meseritz (obecnie Międzyrzecz) – kuzynom Emilowi i Georgowi Zillmannom, którzy byli wówczas świeżo upieczonymi absolwentami Królewskiej Wyższej Szkoły Technicznej w Charlottenburgu (obecnie dzielnica Berlina).
Oczywiście Giszowiec nie jest, ani pierwszym, ani jedynym osiedlem w typie miasta-ogrodu. Jednak wiele takich kolonii to projekty będące fragmentem większej całości albo swym charakterem mniej lub bardziej do założeń miasta-ogrodu nawiązujące. Natomiast Giszowiec był jednym z niewielu, które stanowią pełną realizację idei Howarda.
Można też powiedzieć, że architektura Giszowca ma dwa wymiary – jest uniwersalna, poprzez nawiązanie do ówczesnych nowatorskich trendów w światowej urbanistyce, a jednocześnie ma charakter na wskroś lokalny, bowiem Zillmannowie, zapoznawszy się z historią górnośląskiego budownictwa wiejskiego, jego elementy wkomponowali w architekturę osiedla. Dlatego w warstwie urbanistycznej i funkcjonalnej Giszowca widzimy uniwersalny wymiar idei miasta-ogrodu, ale jego architektura wyrasta już z lokalnej, górnośląskiej tradycji.
Giszowiec był zatem pełną, praktyczną realizacją idei miasta-ogrodu, a rozkład budynków, dróg i terenów zielonych zaplanowano tak, by stanowiły spójną, logiczną całość. Wszystko zostało przemyślane w najdrobniejszych szczegółach w wymiarze architektoniczno-estetycznym oraz logistyczno-funkcjonalnym. – Giszowiec miał być śródleśną, zieloną osadą, położoną z dala od wielkomiejskiego zgiełku, posiadającą jednak wygodne połączenie z „cywilizacją” i terenami przemysłowymi. Miała to być także kolonia, funkcjonująca jako samowystarczalne „wiejskie” miasteczko, oferujące swym mieszkańcom wszystko co potrzebne do życia, łącznie ze sferą rekreacji i wypoczynku. Kursowała nawet kolejka wąskotorowa, która bezpłatnie dowoziła mieszkańców do miejsca pracy oraz pobliskich miejscowości.
Oczywiście na Giszowcu nie mieszkali jedynie pracownicy fizyczni, ale także kadra techniczna i urzędnicza oraz dyrekcja kopalni, a także osoby zapewniające właściwe funkcjonowanie giszowskiej społeczności – administracja osiedla, policjanci, lekarze, nauczyciele… Oczywiście, osoby stojące wyżej w zawodowej i społecznej hierarchii były zakwaterowane w budynkach lepiej wyposażonych, aż po ekskluzywny pałacyk dyrektora. Jednak nawet robotnicze domki oferowały standard, o jakim wiele osób zatrudnionych wówczas w przemyśle mogło jedynie pomarzyć.
Na pewno sporym plusem była dostarczana do domostw, darmowa energia elektryczna (z lokalnej elektrowni św. Jerzego, będącej w latach 30-tych XX w. czwartym zakładem na terenie Polski pod względem ilości produkowanej energii elektrycznej). Natomiast po stronie minusów Giszowca można zapisać fakt, iż w pierwotnym projekcie nie doprowadzono do mieszkań wody bieżącej (była przed budynkami w hydrantach i studniach). Jednak zamysł był taki, aby mieszkania i przydomowe ogródki służyły tylko do rekreacji, a codzienne zajęcia – kąpiel, pranie, suszenie, maglowanie, a także pieczenie chleba czy kołocza – odbywały się w przystosowanych do tego obiektach (pralniach, łaźniach, piekarniokach), gdzie każdy mieszkaniec osiedla miał bezpłatny dostęp.
Właścicielom kopalni chodziło także o to, aby wzajemne kontakty mieszkańców były jak najczęstsze, przez co ludzie nie będą dla siebie anonimowi. Mężczyźni przebywali z sobą w pracy, a kobiety spotykały się przy codziennych zajęciach, co sprzyjało życiu towarzyskiemu i czyniło z giszowskiej społeczności zgrany, a w efekcie wydajniej pracujący zespół.
AUTORSKIM PIÓREM SPRZED WIEKU
Aby nie być gołosłownym, przytoczmy teraz wybrane fragmenty spośród wielu tekstów o Giszowcu, które powstały w początku XX w. Najpierw spójrzmy na to miejsce oczami wykładowcy Królewskiej Szkoły Rzemiosł w Katowicach – profesora Hermanna Reuffurtha, który pisał o Giszowcu w publikacji z 1910 roku:
„Nową wieś górniczą Giszowiec można całkiem słusznie określić jako wzorcową górnośląską kolonię robotniczą. Główny cel właścicieli kopalni – osiedlenie tam całych rodów dobrych pracowników został osiągnięty. Potwierdza to duży napływ kadr do nowej wioski, jak również fakt, że na każde nowe oddane mieszkanie zgłasza się natychmiast kilku chętnych starających się o nie.
Łącznie wybudowanych zostało 600 mieszkań robotniczych, 5 domów noclegowych, kantyna, nadleśnictwo, budynek lekarza, 36 mieszkań urzędniczych i nauczycielskich, zespół domów towarowych, gospoda, 3 szkoły powszechne, remiza strażacka, fabryka lodu, zakład kąpielowy, pralnia, budynek kotłowni, kompostownia, budynek urzędu, budynek celny, 8 pieców piekarniczych, 15 stacji transformatorowych, wieża ciśnień, budynek dyrektora kopalni. Pod częścią budynków była sieć melioracyjna. Wywóz fekaliów odbywał się w porze nocnej w beczkach, w krótkich, ostro kontrolowanych odstępach czasu, w celu zapobieżenia występowaniu związanych z tym uciążliwości dla otoczenia. Dzięki założeniu szkółki drzew owocowych wszyscy mieli łatwy dostęp do drzew i krzewów, do swoich własnych ogródków (…).
(…) Każda rodzina posiada przydomowy ogród, który zgodnie z umową najmu jest zobowiązana uprawiać i dbać o niego. Obory i inne pomieszczenia o podstawie od 8 do 15 m dobudowywano do domów robotniczych lub w niewielkiej od nich odległości. Otoczone zamkniętym podwórkiem, aby hodowane bydło, świnie, kozy miały wybieg na podwórze a nie do ogrodu. (…) Górnik po powrocie ze swojej ciężkiej pracy pod ziemią mógł należycie wypoczywać, zażywając kąpieli słonecznych, przy zdrowych lekkich czynnościach na świeżym powietrzu w swoim ogródku. Ogródki miały mieć charakter wyłącznie rekreacyjny. Do uprawiania na przykład ziemniaków, należało uzyskać specjalną zgodę (…).
(…) Nie ma dwóch identycznych domków. Wielka jest różnorodność elementów wystroju zewnętrznego; dachów, wejść domowych, altan, wykuszy, parkanów. Energia elektryczna była dostarczana bezpłatnie. Na uwagę zwracają małe domki stacji transformatorowych oraz ogólnodostępne nietypowe domki – piekarnie służące do wypieku chleba i ciasta.
(…) zbudowano dla rodzin robotniczych osiedlową pralnię z 32 stanowiskami pralniczymi. Mokra bielizna była odwirowywana w suszarkach odśrodkowych i następnie poddana procesowi suszenia w szafach, przez które przepływało suche, gorące powietrze. W budynku tym również znajdowała się łaźnia. W najwyższym miejscu osiedla wybudowano z czerwonej cegły ceramicznej wieżę ciśnień. (…)
Osiedle posiadało również domy noclegowe dla około 300 górników. (…) Domy noclegowe miały własną kantynę i jadłodajnię. Na osiedlu zaplanowano również budynki dla sztygarów, sekretarzy dworskich, policji, nauczycieli, dyrektorów szkół. Specjalne budowle posiadali lekarz, nadleśniczy, nadsztygar i kierownik urzędu. Dom dyrektora kopalni, który położony jest trochę na uboczu, w odległości kilku minut drogi od nowej kolonii przy szosie prowadzącej do Murcek otacza piękny duży ogród.
Ze względu na odległe usytuowanie kolonii wybudowano sieć sklepów mieszczących się na parterze długich ponad stumetrowych zabudowań.(…) Najokazalszą budowlą okazała się gospoda stwarzając mieszkańcom przyjemne miejsce wypoczynku i pomieszczenia do urządzania zabaw i różnych uroczystości. Wyposażenie i urządzenia sceny pozwalały na organizowanie występów profesjonalnych teatrów. Kilkakrotnie swój repertuar prezentował Górnośląski Teatr Ludowy. Wybudowano trzy duże szkoły powszechne. Szkoły, sklepy, gospoda, domy noclegowe ogrzewane były z centralnej kotłowni posiadającej 4 kotły Cornwalla z Fabryki Fitznera z Siemianowic.
Zasiedlanie nowej wsi Giszowiec rozpoczęło się 1 października 1908 r. W połowie grudnia 1909 r. liczba mieszkańców wzrosła do 3314 osób. Już w pierwszym roku budowy nowego osiedla ze względu na krewkość cudzoziemskich robotników budowlanych, wywołujących częste awantury i bójki, zaszła pilna potrzeba stworzenia własnego więzienia.
(…) Z szyn przenośnej kolei dowożącej wszelkie potrzebne materiały do budowy domków utworzono bezpłatną wąskotorową linię kolejową łączącą Giszowiec z Nikiszowcem nazwaną później Balkan Ekspresem. (…) Osada dzięki swoim walorom stała się wymarzonym miejscem osiedlania się a pracodawca uzyskał wielopokoleniową kadrę dobrych pracowników przywiązanych do miejsca zamieszkania i zatrudnienia. (…).
Tak natomiast opisał Giszowiec berliński dziennikarz i publicysta Oskar Klaussmann (fragment tłumaczenia, pochodzi z wydanej w 1996 r. książki „Górny Śląsk przed laty”): „(…) Giszowiec to cacko architektoniczne. Osiedle dla 5 tysięcy mieszkańców zbudowano w lesie, który zakupiło towarzystwo „Giesche i Spadkobiercy” za 30 milionów marek. Miliony ludzi byłyby szczęśliwe, gdyby mogły mieszkać w tych małych, ale zawsze tylko dla dwóch rodzin przewidzianych, domkach.
Każda rodzina ma własne wejście do mieszkania, własny, dobrze wypielęgnowany ogródek, a w obrębie osiedla leżą rozdzielone obszernymi płaszczyznami, które umożliwiają wszędzie dostęp światła i powietrza, kompleks spożywczy, budynek administracji, lokale rozrywkowe, place gimnastyczne i zabaw. Wszystko zbudowano we wspaniałym lesie o mieszanym drzewostanie iglastym i liściastym. To osiedle robotnicze stało się celem wycieczek ludzi z dalszej okolicy, gdyż stanowi dowód na to, co można stworzyć, o ile się ma dostateczne środki do dyspozycji (…)”
PANIE JONASZU, O TYM OGRODZIE „NIE CHCIELI PAMIĘTAĆ”…
Teksty Reuffurtha i Klaussmanna są dowodem na to, jak postrzegano Giszowiec na początku XX w. i nawet jeżeli powstawały one po części na zlecenie, to zachwyty nad opisywanymi miejscami, jeżeli są przesadzone – to jedynie nieznacznie… Wypada nam więc sprawdzić jak dzisiaj wygląda to miejsce i chcąc nie chcąc, zacząć musimy od rzeczy najmniej przyjemnej. Otóż wchodząc na teren Giszowca widzimy historyczną zabudowę, ukwiecone ogrody i mnóstwo starych drzew. Niestety, widzimy także… ogromne bloki z wielkiej płyty…
Jak doszło do tego, że to unikatowe miejsce tak bardzo oszpecono? No cóż, historia jest typowa dla czasów Peerelu. W 1969 r., decyzją ówczesnych władz wojewódzkich PZPR w Katowicach, postanowiono zbudować bloki mieszkalne dla powstałej w 1964 r. kopalni Staszic. No dobrze, załóżmy że powstałyby one na obrzeżach osiedla – sielskie pejzaże ucierpiałby dość mocno, ale historyczna zabudowa zostałaby zachowana. Niestety, oszpecenie osiedla to było zbyt mało – postanowiono owe bloki zbudować… zamiast osiedla, po wyburzeniu całej historycznej tkanki architektonicznej.
Stało się to głównie za sprawą wybitnej kreatywności ówczesnego I sekretarza KW PZPR w Katowicach – towarzysza Zdzisława Grudnia, który do wszystkiego, co związane z „niemiecką” bądź po prostu przedwojenną historią Śląska, pałał nienawiścią wielką i nieskalanie czystą. To „dzięki” temu człowiekowi unicestwiono nie tylko część Giszowca, ale wiele innych historycznych obiektów – między innymi reprezentacyjny pałacyk miejski Friedricha Grundmana, któremu Katowice zawdzięczają czasy swej największej świetności.
To, że część starego Giszowca wciąż istnieje, jest po części zasługą historycznego zbiegu okoliczności, a po części – zaangażowanych w jego obronę osób. Wyburzanie rozpoczęte w 1970 r. następowało etapami i trwało bardzo długo. Przez 10 lat zdołano wyburzyć ponad połowę unikatowej zabudowy. W 1980 r. był jednak zryw solidarnościowy, potem stan wojenny, głęboki kryzys – wyburzenia wstrzymano lub dokonywano ich w małym zakresie – i w ten sposób cześć osiedla dotrwała do roku 1987, kiedy została wpisana do rejestru zabytków. Stało się to, w dużej mierze dzięki ówczesnemu wojewódzkiemu konserwatorowi zabytków – Adamowi Kudle, który w kampanię na rzecz ratowania Giszowca zaangażował takie autorytety jak Wiktor Zinn oraz Jan Pazdur.
Dlaczego taki los musiał spotkać to miejsce? Ponieważ było ono jak „kula u nogi” ówczesnych władz. Przypominało o swych budowniczych, którymi byli nie tylko przemysłowi magnaci, ale na dodatek niemieccy przemysłowi magnaci. Poza tym dawne kolonie robotnicze pokazywały, jak warunki socjalne stwarzane dla robotników przez „niemieckich wyzyskiwaczy” miały się do „komfortowych” M4 w mrówkowcach, które oferowali „klasie robotniczej” socjalistyczni „dobrodzieje”. Zatem ideologia i polityka decydowały, a to że architektura była cenna nie miało żadnego znaczenia.
Partyjni przywódcy przygotowali dla przemysłowej części Górnego Śląska nową historię, która miała się rozpocząć w 1945 roku … Pamiątki historyczne – „świadkowie” minionych dziejów byli zbędni… Proletariacki etos pracy, kominy, piece hutnicze oraz spiżowe pomniki muskularnych proletariuszy… jakaś „marchewka” w postaci lepiej zaopatrzonych sklepów – to wszystko z czym miał się odtąd kojarzyć Górny Śląsk.
Na szczęście nie wszystkich Górnoślązaków zdołano odciąć od korzeni i wmówić im, że są jedynie częścią procesu produkcyjnego węgla i stali, bez wcześniejszej historii i tożsamości. Nie zdołano też zgasić we wszystkich Górnoślązakach poczucia godności oraz prawdziwie śląskiej tradycji, która kiełkowała tutaj z pokolenia na pokolenie, przez wiele wcześniejszych stuleci.
Zresztą mieszkańców Giszowca dotykały większe jeszcze dramaty. Spora część mężczyzn zginęła podczas I wojny w niemieckiej armii, w czasach Hitlera terror dopadł giszowskich członków polskich organizacji, natomiast po 1945 r. w nieludzkich czasach „górnośląskiej tragedii” wielu mieszkańców osady wywieziono do sowieckich łagrów oraz „rodzimych” obozów stalinowskich. Jeden z nich znajdował się także opodal Giszowca, przy dawnym szybie Arwerd (Zbyszko).
SMUTNE DEJA VU
Historię walki, a raczej biernego oporu wielu Ślązaków, wobec tego wszystkiego co przynosiła peerelowska rzeczywistość, pokazuje lm K. Kutza Paciorki jednego różańca, w którym główny bohater – emerytowany górnik Karol Habryka, nie chce wyprowadzić się z familijnego domku i walczy o kawałek „swojego świata”, kiedy wszystko wokół plantują spychacze i koparki – To wszystko działo się właśnie na Giszowcu, podczas autentycznych wyburzeń…
Ostatecznie jednak bohater filmu Kutza musiał ustąpić, a ponieważ był człowiekiem zasłużonym dla kopalni, zakwaterowano go w nowej „szeregowej” willi. Zatem powinien być zadowolony z poprawy warunków bytowych, a on na przekór logice i wbrew samozadowoleniu swych „dobrodziejów”, z tęsknoty za swym dawnym światem „po prostu”… umarł.
Jednak dopiero w tym miejscu zaczyna się historia wręcz nieprawdopodobna. Otóż Kazimierz Kutz obsadził główne role aktorami-amatorami, a w postać Karola Habryki wcielił się śląski gawędziarz i pisarz – Augustyn Halotta. Niesamowity, a zarazem dramatyczny zbieg okoliczności sprawił, że w tym samym czasie, gdy Halotta odgrywał swoją filmową rolę, w jego życiu prywatnym rozegrały się identyczne wydarzenia. – Musiał się wyprowadzić z osiedla ńskich domków w Bogucicach, bowiem wyburzano je… pod „mrówkowce” z wielkiej płyty. Zamieszkał więc w bloku (tzw. szuodzie w Murckach) i dokładnie jak lmowy bohater, którego losy odtwarzał… krótko potem zmarł.
Cóż, Albin Siekierski, na podstawie którego noweli Kazimierz Kutz nakręcił Paciorki jednego różańca, pewnie nie przypuszczał, że pisząc historię emerytowanego górnika jako literacką kcję, napisze także smutną historię życia odtwórcy głównej roli – Augusta Halotty…
TAM GDZIE LIPY PACHNĄ NAJBARDZIEJ
Cóż, po peerelowskiej demolce musimy się zadowolić cząstkami górnośląskiego dziedzictwa, które przetrwały tu i ówdzie. Taką cząstką jest także to co zostało ze „starego” Giszowca… Zostało zaś, mimo wszystko całkiem sporo historycznych miejsc i obiektów, do których spróbujemy teraz dotrzeć i nieco o nich opowiedzieć. Jedno nie zmieniło się na pewno: zieleń – nie tylko ta przydomowa – jest wciąż wszechobecna. Pozostało sporo fragmentów rosnącego tu niegdyś lasu, który zaadaptowano na parki lub pozostawiono w stanie naturalnym, więc co chwila mijamy potężne buki i nieco rzadziej dęby.
Tymczasem dochodzimy do rynku, a raczej centralnego placu osiedla, gdzie jednak, ani dęby, ani buki nie wystąpią w głównej roli… Jeżeli zjawimy się tam w ciepły lipcowy wieczór, to będąc jeszcze w sporej odległości, zyskamy pewność o jakie drzewa chodzi. Otóż plac nosi nazwę Pod Lipami i nie ma w tym krzty przesady. Przestrzeń placu o powierzchni 2 ha gęsto okalają dorodne lipy, więc w okresie kwitnienia ich zapach oraz pszczela muzyka są tak obfite, że imć Kochanowski odwiedzając to miejsce, napisałby pewnie cały cykl „lipowych” fraszek.
Okazuje się, że największą dendrologiczną ciekawostką Placu Pod Lipami jest jednak… pomnikowy buk, który w 2011 r., w jednym z konkursów na najpopularniejsze drzewo w Polsce, zajął drugie miejsce i zyskał nazwę Anton, od imienia dyrektora spółki Spadkobiercy Gieschego i pomysłodawcy budowy osiedla – Antona Uthemanna.
Taki wybór cieszy, bo napawa nadzieją, że nazewnictwo na Śląsku, choć w znikomym procencie będzie nawiązywało do śląskiej historii, a przecież nie tak dawne są czasy, kiedy Plac Pod Lipami nosił nazwę Czerwonych Kosynierów, czy też imię Hermanna Goeringa (w czasie II wojny)…
Zresztą w 1979 r. próbowano „przechrzcić” cały Giszowiec, nadając mu nazwę Osiedla Staszica, jednak wątpliwe, by ktokolwiek poza oficjalnymi procedurami jej używał. Oczywiście nie chodzi o awersję do osoby Staszica, ale o okoliczności, w jakich próbowano tę postać „wkomponować” w nurt walki o „historyczną niepamięć”. Niestety kilka lat temu buk Anton zaczął obumierać, lecz póki co nie został wycięty, a od 2016 r. tuż obok dendrologicznego weterana rośnie już „młody kompan” o imieniu… Antonek.
Wokół placu rozlokowały się także niegdysiejsze gmachy użyteczności publicznej. Od północy, wśród drzew, stoi efektowny budynek dawnego nadleśnictwa, gdzie mieści się teraz przedszkole. Po drugiej stronie placu mamy odnowione budynki dawnych szkół, a od zachodu perspektywę zamyka pierzeja mieszcząca dawne domy towarowe.
W pobliżu był też – wyburzony w latach 60-tych XX w. – ciekawy sześciokątny budynek urzędu dworskiego, a także pralnia i łaźnia oraz magiel. Natomiast piekarnioki, w których mieszkańcy wypiekali chleb i kołocz znajdowały się w kilku punktach osiedla. Pralnia, jak na początek XX w., była na wskroś nowoczesna – 32 stanowiska, wyposażone były w wirówki odśrodkowe oraz suszarnie w formie szaf z gorącym powietrzem. W tym samym budynku znajdowała się także łaźnia. W okolicy Placu Pod Lipami był również posterunek policji oraz gabinet lekarski.
ZASZŁOŚCI PARKOWO-FRYZJERSKIE, CZYLI Z WIZYTĄ U MISTRZA EWALDA
Do centralnego placu przylega od wschodu obszerny park, o powierzchni 3,5 ha, pełniący rolę bazy rekreacyjnej Giszowca. W jego centrum znajdował się gasthaus o ciekawej architekturze z obszerną salą teatralną, zaś nieco dalej – kręgielnia i muszla koncertowa. Na szczęście, wraz z oryginalną zabudową przetrwał on do naszych czasów, a obiekty parkowe zostały odrestaurowane i zaadaptowane na cele kulturalno-rekreacyjne.
Jest więc, jak za dawnych lat, efektowny budynek gospody noszący obecnie nazwę Dworku pod lipami, w którym znajduje się karczma oraz odnowiona sala teatralna, użytkowana przez Miejski Dom Kultury. Jest też muszla koncertowa, krąg taneczny, boiska i stoły do szachów oraz ping ponga Przetrwały też licznie wiekowe drzewa (zwłaszcza buki), z których 8 egzemplarzy to pomniki przyrody. Tuż obok parku przebiega kilka tras rowerowych.
Tuż obok karczmy znajduje się mniejszy budynek zwany Gawlikówką, będący częścią kompleksu dawnych stajni. Otóż owa Gawlikówka (Izba Śląska) nazwę swą zawdzięcza mieszczącej się tam, stałej wystawie obrazów Ewalda Gawlika, miejscowego malarza prymitywisty – członka Grupy Janowskiej – czyli powstałego przy kopalni Wieczorek, nieformalnego koła malarzy amatorów, których działalność artystyczna jest ewenementem na skalę światową.
Do Grupy Janowskiej powrócimy przy okazji „spaceru” po Nikiszu, natomiast prace Ewalda Gawlika na pewno warto obejrzeć. Ten malarz amator czerpiący inspirację z twórczości van Gogha oraz Toulouse-Lautrece’a, dzięki swej twórczej wrażliwości, pośród nierealnych barw i uproszczonych kształtów, zdołał w jakiś magiczny sposób, zawrzeć więcej prawdy o Giszowcu, niż mamy jej na pocztówkach i fotografiach. Intuicyjnie wydobył i przelał na płótno kwintesencję tego wszystkiego, co tworzyło duchowość, klimat i atmosferę starego Giszowca… A my… no cóż, spacerując dzisiaj po osiedlu możemy uchwycić jedynie garść ulotnych wrażeń – okruchy tego, co kiedyś stanowiło jego istotę i codzienność.
Jest jednak na Giszowcu jeszcze jedno miejsce, gdzie możemy podziwiać twórczość Ewalda Gawlika. Otóż na szyldach współczesnych zakładów fryzjerskich, często znajdujemy napisy: „galeria” lub „salon”. Dla pewnego zakładu fryzjerskiego istniejącego na Giszowcu owe nazwy wydają się jak najbardziej adekwatne. Na ścianach oraz pod sufitem wiszą tam bowiem… oryginalne obrazy Gawlika. – Dawny szef, Stanisław Lubowiecki (dziadek obecnej właścicielki zakładu) nie tylko strzygł artystę, ale był też jego kompanem oraz mecenasem, w czasach gdy „malarze janowscy” nie byli jeszcze znani w światku artystycznym. Gawlik odwdzięczył się kilkunastoma obrazami, które zdobią teraz wnętrze tej niezwykłej galerii.
Niestety, historia życia Ewalda Gawlika (1919-1993) jest dość typowym przykładem śląskich losów po II wojnie światowej. Urodzony na Nikiszowcu, od młodych lat kształcił się w kierunku malarstwa. Gdy zamierzał studiować na ASP w Krakowie wybuchła II wojna i został wywieziony na roboty przymusowe w okolice Drezna, a następnie wcielony do Wehrmachtu i skierowany do Laponii za krąg polarny. Później dostał się do alianckiej niewoli, a w 1947 r. wrócił na Śląsk i znowu pragnął studiować malarstwo. Jednak władze komunistyczne uznały Gawlika za element niepewny politycznie i narodowo. Był represjonowany i szykanowany, a ostatecznie musiał podpisać oświadczenie, że wyrzeka się studiów i zawsze będzie pracował fizycznie. Zatem jako górnik kopalni Wieczorek, działał Ewald Gawlik w artystycznej Grupie Janowskiej. Był długo niedoceniany, ale obecnie jego malarstwo uważane jest za najlepsze warsztatowo spośród wszystkich twórców grupy.
ZIELONO, PROWINCJONALNIE, NIEKONWENCJONALNIE…
Tymczasem po krótkim odpoczynku w giszowskim parku pora ruszyć w dalszą drogę. Spacerując uliczkami Giszowca, przy których zachowała się historyczna zabudowa, widzimy że familijne domki nie straciły wiele ze swego dawnego uroku, chociaż nie ma już krytych gontem dachów i jednakowych drewnianych płotków…
Pośród starej zabudowy osiedla nie ma też dwóch identycznych obiektów. Zastosowano bowiem różne rodzaje dachów: półszczytowe, dwu- i czterospadowe, naczółkowe, mansardowe, łamane… Zmieniano też wielkość, kształty oraz rytmy okien i drzwi. Zresztą w początku XX w., budynki te nie były tylko malownicze, ale oferowały swym użytkownikom znakomite warunki socjalne.
Robotnicze mieszkania były trzyizbowe, od 52 do 71 m2. Do każdego domu przylegał spory ogród oraz budynek gospodarczy liczący 15 m2 wraz z obszernym podwórkiem. Powierzchnia mieszkań urzędniczych wynosiła od 76 do 104 m2, składały się one z 2, 3 lub 4 pokoi z kuchnią i komórką. Wyposażone były w urządzenia wodne i kanalizacyjne.
Podwórka z zabudowaniami gospodarczymi mogły być wykorzystywane do hodowli drobiu, królików, kóz, owiec i świń. Natomiast oddzielone parkanem ogródki miały pełnić funkcję rekreacyjną i służyły do uprawy roślin ozdobnych oraz warzyw, a także krzewów i drzew owocowych. Na uprawę typowo rolniczą, na przykład kartoi czy zboża, trzeba było mieć zezwolenie zarządu osiedla.
GOŚCIE Z MONTANY I ZŁOWROGIE TAJEMNICE PEWNEJ REZYDENCJI
Na południowo-zachodnim krańcu Giszowca istnieje fragment osiedla, stanowiący ostatni etap jego pierwotnej zabudowy. W 1926 r., w związku z przejęciem przez Silesian-American Corporation (SACO) pakietu większościowego akcji spółki Giesche S.A., na osiedlu zamieszkało 9 rodzin z amerykańskiego stanu Montana i właśnie dla nich dobudowano tak zwaną kolonię amerykańską.
Kompleks składa się z 6. domów urzędniczych w typie angielskich willi ogrodowych. Ceglane budynki stanęły praktycznie w lesie, poza pierwotnym „prostokątem osiedla”. Ich ciekawa, eklektyczna architektura będąca połączeniem modernizmu z elementami romantycznymi i klasycyzującymi, wraz z otaczającym stuletnim bukowym lasem, tworzy kolejny malowniczy giszowski pejzaż. Opodal kolonii amerykańskiej znajduje się wieża ciśnień o równie pięknej, historyzującej architekturze, utrzymanej w konwencji neogotyku z elementami neomanieryzmu.
Po przeciwnej stronie ulicy, na wysokości kolonii amerykańskiej, ostał się fragment dawnego lasu z wiekową buczyną, który projektanci osiedla pozostawili z kilku powodów. Po pierwsze – by willa dyrektora otoczona była zewsząd zielenią, zaś o drugiej przyczynie informuje nas, znajdujący się pośrodku lasku, podwójny szpaler wiekowych kasztanowców. To ślad po drodze, stanowiącej odgałęzieniem szosy prowadzącej z Murcek w stronę Katowic. Zatem jest to jedyne miejsce, gdzie w prostokąt giszowskiej zabudowy wcinał się klinowato las, sięgając niemal do centrum osiedla. Przyjęto takie rozwiązanie, aby osoby jadące wozem lub samochodem do nadleśnictwa, administracji osiedla, na posterunek policji albo do karczmy, nie musiały kluczyć po wąskich i krętych uliczkach.
Niedaleko amerykańskiej kolonii oraz wieży ciśnień, stoi tak zwana Willa Uthemanna. Ten zaprojektowany przez Zillmannów modernistyczny budynek, nawiązujący do wzorców barokowych, otoczony jest rozległym, starym parkiem sąsiadującym z terenami leśnymi. Kiedyś był to skraj osiedla – dzisiaj teren willi znajduje się po drugiej stronie drogi szybkiego ruchu.
Zwyczajowa nazwa budynku jest nieco myląca, bowiem Anton Uthemann nigdy nie mieszkał w giszowskiej willi, ale w pałacyku miejskim na terenie katowickiego Załęża. Owszem, szef koncernu w okresie letnim spędzał kilka miesięcy na Giszowcu, ale mieszkał wówczas w nieistniejącym budynku urzędu, przy Placu Pod Lipami.
Zatem pierwszym mieszkańcem willi Uthemanna był niejaki Carl Besser – ówczesny dyrektor kopalni Giesche, który został później szefem całego koncernu. Rezydent willi zmienił się w 1926 r., gdy większościowym właścicielem akcji koncernu Giesche S.A. stał się wspomniany już koncern Silesian-American Corporation. Wówczas zamieszkał tam prezes koncernu – Amerykanin Georg Brooks.
No cóż, były to czasy, gdy szefowie koncernów z bliska pilnowali swoich interesów, bowiem zarządzanie rmą za pomocą laptopa i telefonu nie było możliwe. Miało to wiele dobrych stron. – Dawni przemysłowcy, gdy inwestowali w jakimś mieście i kupowali lub budowali zakład, przenosili się tam z rodziną i aby utrzymać odpowiedni standard życia często budowali obiekty kultury, zakładali parki… Dzisiaj wielu potężnych przemysłowców, nie wie nawet gdzie znajdują się ich fabryki…
Willa Uthemana miała też swą ponurą historię i takich samych rezydentów. To tutaj w czasie II wojny mieszkał gauleiter Fritz Bracht – nazistowski nadprezydent ówczesnej prowincji Górny Śląsk. W lipcu 1942 r. Bracht gościł w willi inne ponure persony, wśród których był sam Heinrich Himmler oraz kat z Auschwitz – Rudolph Höss, a także inni nazistowscy dygnitarze: Ernst Schmauser, Hans Kammler oraz Joachim Caesar (kierownik gospodarstw rolnych przy KL Auschwitz). Wszyscy wracali z inspekcji obozu Auschwitz, w którym odbywała się właśnie „akcja” zagazowania holenderskich Żydów (niektóre źródła podają, że głównym powodem inspekcji były plany budowy „bardziej sprawnych” komór gazowych).
Jest jeszcze inny wątek dotyczący tej historii. Otóż niejaki Eduard Schulze – swego czasu dyrektor w koncernie Gieschego oraz zadeklarowany przeciwnik nazizmu i antysemityzmu – mając dostęp do wielu materiałów, już na początku wojny zyskał pewność, że niemieccy naziści planują eksterminację Żydów na skalę niespotykaną w nowożytnym świecie. Od 1939 r. przekazywał więc informacje oraz dokumenty Szwajcarom, zaś w lipcu 1942 r. osobiście pojechał do Zurychu i nawiązał kontakt z organizacjami żydowskimi w USA. Spotkał się z finansistą Isidorem Koppelmannem, prowadzącym interesy z koncernem Giesche oraz Benjaminem Sagalowitzem szefem biura informacyjnego Stowarzyszenia Gmin Żydowskich w Szwajcarii. Jego rozmówcy przekazali informacje do żydowskich diaspor w USA, ale nie wywołały one żadnej reakcji…
Według jeszcze innych źródeł, informacja o tym, że „kwestia żydowska” zostaje właśnie „rozwiązywana”, poszła w świat bezpośrednio z willi na Giszowcu po spotkaniu Brachta z Himmlerem i Hössem. Miała ją przekazać służba Brachta do swych żydowskich znajomych w Austrii. Jednak w upiorne wieści nie chcieli wierzyć nawet Żydzi, a świat nie uwierzył aż do końca II wojny światowej, kiedy to niektórym „dane” było zobaczyć na własne oczy jedne z najokropniejszych mechanizmów do zbiorowego mordu na ludziach, jakie wymyślono w całej historii ludzkiej cywilizacji.
Sporą tajemnicę chowa też parkowe otoczenie willi. Otóż znajduje się tam trzykondygnacyjny, w dużej części podziemny, schron przeciwatomowy, zbudowany w czasach Peerelu dla władz ówczesnego województwa katowickiego. Był on utrzymywany w gotowości do końca lat 80-tych, a obecnie jest niedostępny – już nie ze względu na tajemnicę państwową, ale trwającą pod obiektem eksploatację górniczą. Ponoć do dziś na ścianach wiszą tam wojskowe mapy operacyjne z lat 80-tych.
TROCHĘ SPORTOWEJ EGZOTYKI
Powracając zaś do mniej tragicznej i „mniej wybuchowej” tematyki, warto wspomnieć, że nieco na południe za wieżą ciśnień znajdowało się pole golfowe, które było pierwszym licencjonowanym polem do gry w golfa na terenie II Rzeczpospolitej. Gościli tam między innymi Hochbergowie Radziwiłłowie, Potoccy i Larischowie oraz wielu innych ówczesnych VIP-ów. Pole istniało już w roku 1927, a inicjatorami jego budowy byli Amerykanie ze spółki SACO. Otwarcie i powołanie prestiżowego Golf-klubu im. Pułaskiego nastąpiło jednak dopiero 1 kwietnia 1931 r.
Już w 1932 r. zorganizowano 14 turniejów i rozpoczęto procedurę przyjęcia klubu do… szkockiego związku golfowego Caledonian Association of Scotland. Klub gościł golfistów z USA, Austrii, Węgier, Francji, Szwajcarii i Skandynawii. Po wojnie w budynku klubowym ulokowano trzy rodziny, a z pola golfowego uczyniono pole… uprawne, obsiewając je zbożem. Dzisiaj rośnie tam po prostu las…
Z dokumentów klubu golfowego wynika też, że na Giszowcu działała wówczas sekcja… curlingowa. W dawnych dokumentach znajdujemy między innymi zapis: „Postanowiono, ażeby każdemu członkowi Curling Klubu wymierzyć specjalną opłatę w wysokości 50,00 zł na pokrycie kosztów sześciu nowych kamieni, jak również mioteł, węży gumowych itp.”.
Także obecnie istnieje na Giszowcu pewna ciekawostka, nawiązująca do przedwojennej „sportowej egzotyki”. Otóż działa tam sekcja petangue – tradycyjnej gry pochodzącej z Francji, nazywanej także grą w bule – będąc jedną z 25. sekcji tej dyscypliny sportu na terenie Polski.
JESZCZE O TYM I OWYM…
Długo można o Giszowcu opowiadać, ale lepiej samemu tutaj przyjechać i przyjrzeć się osiedlu. Może wówczas uda nam się poczuć przynajmniej namiastkę dawnego klimatu tego miejsca, który trudno zawrzeć na kartach książki lub artykułu.
My tymczasem wybierzemy się w miejsce, bez którego opowieść o dawnych robotniczych koloniach byłaby niekompletna i „tendencyjna”. Chodzi oczywiście o Nikiszowiec oddalony od Giszowca o 2 km, które jeszcze 45 lat temu moglibyśmy pokonać słynnym wąskotorowym Balkan Ekspresem. Uruchomienie dawnej kolejki jako dodatkowej atrakcji byłoby na pewno pożądane, chociaż w tej chwili już nierealne.
Zatem zmuszeni jesteśmy do odbycia kolejnego spaceru. Nie skorzystamy jednak z tras turystycznych, ale pójdziemy asfaltową drogą, zbliżoną w swym przebiegu do dawnej wąskotorówki oraz tak zwanej Drogi Małgorzaty. Dzięki temu będziemy mogli opowiedzieć o kilku kolejnych giszowskich ciekawostkach.
Najpierw dochodzimy do wiaduktu ponad autostradą A4. To niezłe miejsce widokowe z perspektywą na wschodnie rubieże Lasów Murckowskich. Zalesione wzniesienia ciągną się ku widocznym w oddali zabudowaniom osad tworzących peryferyjne dzielnice Mysłowic. Po zachodniej stronie drogi widzimy z kolei zarastające bajorko – to resztki stawu Małgorzata, nad którym w 1926 r. odbyły się V mistrzostwa Polski w pływaniu.
Był tam teren rekreacyjny oraz ośrodek sportów wodnych. Ze stawem związana jest też historia najstarszego lokalnego klubu sportowego – Towarzystwa Pływackiego Giszowiec-Nikiszowiec, który dochował się nawet olimpijki – mieszkającej na Giszowcu Rozalii Kajzer-Piesiur. Startowała ona na igrzyskach w Amsterdamie w 1928 r. Z klubem związani byli też inni przedwojenni mistrzowie Polski – pływak i waterpolista Jan Jędrysik oraz Rudolf Marz – jeden z pierwszych na Śląsku skoczków do wody.
To jednak nie wszystko w temacie tutejszego sportu, bowiem klub hokejowy – Siła Giszowiec, grał przez kilka lat w ogólnopolskiej I lidze hokeja, a w 1946 r. zajął nawet trzecie miejsce w Polsc, zaś Alfred Gansiniec, zawodnik Siły Giszowiec, został dwukrotnym olimpijczykiem, startując w zimowych igrzyskach w 1948 r. w St. Moritz oraz w 1952 r. w Oslo.
Przedwojennymi olimpijczykami w hokeju byli też związani z Giszowcem bracia Wróblowie: Alfred, Antoni i Adolf, zaś olimpijczykami powojennymi – wychowankowie Alfreda Gansińca: Janusz Adamiec (wystąpił na 3 olimpiadach: w Sarajewie 1984, Calgary 1988 i Albertville 1992) oraz Ludwik Synowiec. Trzeba przyznać, że jak na osiedle liczące niegdyś niespełna 5 tys. mieszkańców, osiągnięcia sportowe godne pozazdroszczenia.
Jednak okazuje się, że wszystkie one, a także wyczyny Jana Jungera – pochodzącego z Giszowca znanego alpinisty, który wytyczył wiele trudnych dróg wspinaczkowych, były mniej ekstremalne od tego co we wrześniu 1981 r. „wymyśliła” grupa giszowskiej młodzieży. Otóż 12. młodych ludzi w wieku od 16 do 22 lat wybrało się na lot samolotem z Katowic do Warszawy. Jednak nie stolica Polski, ale zupełnie inne europejskie miasto stołeczne było ich celem.
Uprowadzili oni samolot LOT-u i doprowadzili do lądowania na lotnisku w Berlinie Zachodnim. Działo się to tuż przed stanem wojennym, a młodzi ludzie byli zdeterminowani, by wyrwać się z sowieckiej strefy wpływów do „wolnego świata”. Jednak mało brakowało, aby i oni, i inni uczestnicy lotu przypłacili ten szalony pomysł życiem, bowiem nad ówczesnym NRD dwa radzieckie myśliwce były tuż obok i czekały na rozkaz odpalenia pocisków…
Tymczasem zwolna dochodzimy do Nikiszowca i już z daleka widzimy sporą różnicę – Giszowiec jako miasto ogród, miał być awangardowym ujęciem kolonii robotniczej, poprzez sprowadzenie jej do roli perfekcyjnie zorganizowanej śródleśnej osady przypominającej wieś… Nikiszowiec natomiast, w swym architektonicznym i urbanistycznym „anturażu”, inspirowany jest po trosze architekturą śląskich familokōw, ale także daleką wizją miast średniowiecznych. W ten sposób, dwa osiedla oddalone od siebie o 2 km były jak dopełniające się elementy, gdzie te same cele funkcjonalne i logistyczne osiągnięto za pomocą skrajnie różnych wizji urbanistyczno-architektonicznych…
Zatem czeka nas teraz wędrówka uliczkami i zaułkami, niby „podobnego”, a przecież zupełnie innego Nikiszowca, na którą zapraszamy przy okazji następnej części opowieści o „ekskluzywnych zidlōngach”…
Więcej o Giszowcu można się dowiedzieć ze znakomitej strony www.giszowiec.info/pl/ prowadzonej od kilkunastu lat przez największego chyba znawcę, badacza i pasjonata giszowskiej historii – Pawła Grzywocza.
Piotr Zdanowicz – pasjonat oraz badacz historii, kultury i przyrody Górnego Śląska. Dziennikarz, autor lub współautor książek i reportaży, a także kilkunastu prelekcji, kilkudziesięciu artykułów prasowych oraz kilkuset tysięcy fotografii o tematyce śląskiej. Pomysłodawca rowerowych i pieszych szlaków krajoznawczych na terenie Katowic, Mysłowic i Tychów oraz powiatu kędzierzyńsko-kozielskiego. Poeta, muzyk i plastyk-amator. Z zawodu elektronik, budowlaniec oraz magister teologii.
Bardzo ciekawy artykuł. Oby tak dalej!
Dziynki za recynzyjõ, atoli tyn artikel bōł szrajbniōny 3 lata i 3 dni do zadku, beztōż jakoweś dalij uż było 😉
Pozdrŏwiōm