Krzysztof Kafka: Stąd do Alfamy – cz. 1
Ślązaka wyniosło, wygnało, wygoniło. Tym razem daleko. Do Portugalii. Ślązak nie podróżuje, nie jeździ. Ślązak kocha swój heimat. Jego świat. Jego kosmos. Ogromny. Swojego świata ogromnego obejmującego koło o promieniu 30 kilometrów nigdy świadomie nie opuści. Nigdy po dobroci. Nigdy z własnej woli. Chyba, że coś go pogoni, przegna, wygna.
Po dobroci heimatu nie zostawi nawet na chwilę. Jeśli zostawi, to znaczy, że swojego heimatu nie kocha dość mocno. A co to za Ślązak, który swojego heimatu nie kocha. Swojej ziemi, swoich drzew, swoich kominów i dziur w ziemi. Tak, ziemi przede wszystkim. Ślązak jest z ziemią zrośnięty. Ze swoim drachem w tej ziemi żyjącym. Ślązacy są jak drzewa w ziemię wrośnięci. Jak pnioki. Nawet jeśli ścięte, bez koron, ziemi uczepieni palcami rozcapierzonymi. Łapczywie. Chciwie. Ze strachem, żeby tej ziemi nie stracić. Muszą dotykać jej najsilniej. Najmocniej. Ziemi głodni. Wesołe ptoki, nieścięte krzoki, Ślązaka nie rozumieją. On ich też nie rozumie. One podróżują. Z własnej woli. Bo chcą. Heimatu nie mają. Heimatu nie rozumieją. Ślązak wie, że heimat musi być, musi go mieć, nawet jeśli jest to heimat utracony, zgubiony, albo verlorene Heimat. Bo heimat ma się przy sobie. Omnis mea mecum porto. Jeśli jest się Ślązakiem, to ten Śląsk zabiera się w podróż. Zawsze. Nie można inaczej. Ślązak i Śląsk podróżują razem.
Ślązaka pognało. Tym razem daleko. Do Portugalii. Ślązak, jak zawsze, wziął z sobą koszulki i skarpetki na zmianę, szczoteczkę do zębów z malutką tubeczką pasty do zębów. Jak zawsze, zabrał też swój heimat. Nie był duży. Zmieścił się na dnie walizki, zarejestrowanej jako bagaż w tanich liniach. Heimat nie jest duży. Zawsze się mieści. W walizce. W plecaku. Czasem wystarcza kieszeń niedziurawa. Ślązaków wyruszyło dwoje. On i ona. Kochają się. Bagaż wzięli jeden. Heimat w walizce też jeden. Zaoszczędzili. Pognało ich razem.
Ślązak myśli, że gdyby był sam, to by nie dał się pognać. Bo po co? Ślązak myśli, że ze Ślązaczką to może pojechać daleko, wszystko jedno dokąd, za siedem gór i rzek, do Portugalii, nawet do Kutna. Jeśli ona zechce. Ona nie lubi, kiedy On mówi, że robi to dla niej. Myśli, że się poświęca. Dla niej. On zaprzecza. To nie tak. On ją kocha i zrobi dla niej wiele rzeczy. Nie, nie wszystko, ale dużo, bardzo dużo. Więc gdyby nie Ślązaczka, to by nie dał się pognać. Siadłby i w krajobraz swojego heimatu byłby zapatrzony.
Pojechali. Polecieli. Bagaż i heimat był w luku. Ściśnięty między obcymi. Wyrzucony na taśmie do bagażu. Wysiedli. Dziękując pōnbóczkowi, że ich stopy dotknęły znowu gleby. Ziemi. Ale ziemia była inna. Niby ta sama, a jednak inaczej ulepiona. Był wieczór. Miasto było inne. Niby miasto, ale wszystko w nim było inne. Lizbona. Alfama.
Powietrze w Alfamie było inne. Nie, nie pachniało jak powietrze w Rybniku. Ale było równie ciężkie. Powietrze w Alfamie było ciężkie swoim własnym zapachem. Dźwiękiem. Bezruchem. Powietrze było pierwszą rzeczą, jaką spotkali Ślązak i Ślązaczka. Wciągnęli do gardeł, do płuc. Szukając podobieństw. Nic. Nie było podobieństw. Powietrze Alfamy pachniało inaczej. Dlaczego pachniało sardynkami, wilgocią, solą, potem? Śmieciami na ulicy. Dlaczego? Powietrze w Alfamie jest gęste zapachem. Oceanem rozpuszczonym nad miastem. Jak aerozol. Ocean rozpylony. Rozbity na drobinki. Na mgłę niewidzialną. Na atomy. Kwarki. Zmieszane w powietrzu niezbyt dokładnie. Powietrze w Alfamie tworzy ciepłe zlepki, grudki, kluchy, lepkie wilgotne turbulencje w zaułkach wozducha. Powietrza w Alfamie można dotykać. Macać. Pieścić. Smakować. Lizać. Strzepywać z ubrania. Ślązaczka strzepywała je z rzęs swoich oczu. Oczy ma ona piękne. Ślązak lubi na nie patrzeć. Kocha je.

Powietrze w Alfamie drży, nawet przy bezwietrznym wieczorze. Można je usłyszeć. Najpierw cicho jak drgnienie lepkich drobinek oceanu. Jak drgnienie struny gitary. Nie, to nie gitara. To coś, co gitarę przypomina. Nie-gitara. Ślązak nie wie co to. W heimacie nie ma takiego powietrza. Nie ma tych drgnień. Nie ma tych dźwięków, tych nie-gitar. Ale i tak najważniejszy jest głos ludzki. On też jest inny. Ten głos wdziera się do środka. Nawet jeśli jest cichy. Wciska się do szczelin wszystkich. Do nosa. No uszu. Do ust. Czują to oboje. Czuje to heimat, w walizce zamknięty, stukającej kółkami po białym bruku. To powietrze, ten dźwięk. To drżenie. Wchodzi do ich ciał. Z wierzchu robi to delikatnie. Cicho. Dźwięk jest cichy. Równie lepki co powietrze. Miękki. Cieknie w powietrzu. Ścieka po śliskich, gorących jeszcze po upalnym dniu, błyszczących kamieniach ulic. Od tego dźwięku nie można uciec. On po prostu jest. Jak powietrze. Ten dźwięk tworzy powietrze, buduje to miasto. Architekt. Jesteś w mieście, to dajesz mu się uwieść. To wiesz.
– To Fado – powiedziała Ślązaczka.
– Wiem – powiedział Ślązak.
Nie wiedział. Nic nie wiedział. Nie wiedział, że dźwięk ten, czy to powietrze, wejdą w niego tak łatwo. Dotkną żołądka, zagoszczą w wątrobie, trzustce, roztopią wnętrzności. Wejdą i do serca. Ale zanim wybuchną, dotkną szyi i ścisną ją mocno. W końcu wybuchną. Eksplodują. Czy serce potrafi płakać? Nie wiedział tego. Ono też nie wiedziało. A jednak potrafi. Żal. Tęsknota. Rozpacz. Płacz. Jak płacz dziecka. Za utraconym. Zaginionym.
– Co straciłeś, Ślązaku? – zapytało miasto.
Milczał.
W powietrzu Alfamy był też śmiech, ale cichy jakiś.
Domy Alfamy były inne. Jak piana. Gęsta. Zastygła, już nie gorąca, ale żywa. Jeszcze bulgocząca. Domy wyrosły tu na plecach swoich sąsiadów. Na ich barkach. Czasem na dachach. Na ich głowach. Na drogach. Na placach. Niektóre domy uniosły się nad nimi. Stanęły w powietrzu. Jak piana chciały oderwać się od ziemi. Ulecieć. Ale zastygły. Zamarły. Niektóre umarły. Jak skamieniałości dawnych zwierząt, których imion nikt nie zna. Domy połączone były sznurami, na których jacyś ludzie powiesili białe płachty prześcieradeł. Powietrze gęste unosiło te płachty, plamiąc je jednocześnie. Płachty w Alfamie też były inne. Ulice w Alfamie były inne. Wąskie. Miejsca tyle, żeby Ślązak mógł wziąć Ślązaczkę za rękę. Kochał tę dłoń jej lekką. Dobrze jest trzymać tę dłoń. Wtedy można patrzeć do góry. Nie potknąć się. Uważać też trzeba, żeby domy nie spadły na człowieka, żeby sznurów i płacht nie urwało ciężkie i gęste powietrze.
– Pięknie tu – powiedziała Ślązaczka.
– Chodźmy – powiedział Ślązak.

Tak, to miasto istnieje tylko dzięki temu powietrzu, tym zapachom, dźwiękom. To one są jego szkieletem. Są jego kręgosłupami, żebrami, kośćmi, kosteczkami i najdrobniejszymi chrząstkami. To są stare kości. Bardzo stare. Ich stawy już dawno zapomniały jak się zginać. Może kiedyś żyły ruchem, może zginały się jak ości ryby, wielkiego kaszalota lub gigantycznego dorsza. Może nawet tańczyły. Ale jeśli tak było, to było to dawno. Bardzo dawno. Teraz mogą tylko być, trwać. Czasem mogą tylko lekko wibrować. Jak struna nie-gitar. Czasem drżeć. Cicho. Gdyby nie było ich tu, to miasto zapadłoby się jak torta, którą mama za szybko i zbyt gwałtownie wyjęła z pieca. Zapadłoby się bez kształtu w zakalec. Zapadłoby się jak wiele innych miast, które jeszcze są, ale już nie żyją, albo nie ma ich już wcale. Alfama jest. Jest jak piana zastygła.
Szli razem. Ona w słomkowym kapeluszu. On w czapce z daszkiem. Za rękę się trzymając, czasem mówiąc. Czasem milcząc. Ślązak ze Ślązaczką. Ôn z Ônōm. Śląsk był daleko. Spał. Ale cały czas był z nimi. To dzięki niemu tu było Inne. Powietrze. Domy. Inne.
– Wracajmy – powiedział On.
– Jeszcze nie teraz – powiedziała Ona.
Krzysztof Kafka, Ślązak, z wykształcenia architekt, z zawodu urbanista i nauczyciel akademicki. Od czasu studiów do dnia dzisiejszego związany z Wydziałem Architektury Politechniki Śląskiej w Gliwicach, najpierw jako student, później jako adiunkt. Jego pasją jest jego zawód. Zajmuje się urbanistyką i planowaniem przestrzennym. Zarówno od strony dydaktycznej i naukowej jak i praktycznej. Członek wielu komisji urbanistyczno-architektonicznych przy burmistrzach i prezydentach śląskich i pozaśląskich miast. Aktywny w stowarzyszeniach oraz samorządach zawodowych urbanistów. Jego prace naukowe i wystąpienia publiczne na konferencjach są związane z problematyką kształtowania przestrzeni miejskich. Jego drugą pasją są dobre książki, niekoniecznie fachowe. Lubi czytać i pisać, chociaż dotychczas pisał jedynie artykuły naukowe.
Prywatnie wdowiec, ojciec jednego syna.
Gabriela Szewiola, Ślązaczka, germanistka, ukończyła studia na uniwersytecie w Lipsku, od wielu lat pracuje jako wykładowca języka niemieckiego na Politechnice Śląskiej. Współpracuje jako edukator z Goethe-Institut, kieruje Ogólnopolską Olimpiadą Języka Niemieckiego dla studentów uczelni technicznych. Naucza z pasją. Wciąż doskonali swój warsztat wykładowcy, stosując nowatorskie i autorskie metody dydaktyczne. Uczestniczy w konferencjach i publikuje swoje artykuły.
Prywatnie mama dwójki dorosłych dzieci. W wolnym czasie obcuje z przyrodą, wędrując i uprawiając ogród, czyta, pisze i próbuje doskonalić swoją znajomość języków obcych.